Tak się składa, że mój wnuczek niemal od urodzenia był pacjentem CZD.
Nie, nie to, że był źle leczony, a o to, że był bezbronny, jak dzisiejsi mali pacjenci. Wiadomo: przerażeni i umęczeni rodzice nie odważą się powiedzieć marnego słowa o osobie, która na co dzień opiekuje się ich dzieckiem – bo jednak „ w starciu bezpośrednim” tą osoba jest pielęgniarka. Przecież rodzice są przerażeni sytuacją w Centrum - a słyszał ktoś. co oni sami o tym myślą?
Ale ja… ja bym nie odpuściła. Gdyby nasze maleństwo wciąż tam leżało, a któraś z tych - odchodzących od łóżeczka pacjenta - paniusieczek wpadła mi w ręce, poleciałyby wióry, a już co najmniej te czerwone kudły. I raczej bym się bardzo postarała, żeby któraś wpadła mi w ręce… Są sytuacje, że cała cieniutka pozłotka kultury, nawet wpajanej przez pokolenia, opada z człowieka, zostaje mu tylko „myślenie hipokampem” – i walczy na oślep. Bo uciec nie ma jak.
Po długiej walce z chorobą dzieciaczka matka naszego malucha wróciła do pracy. Jest… pielęgniarką, pracującą ( od zawsze) z najbardziej uszkodzonymi dziećmi. Nie ma mowy, żeby mogła przymknąć oko bodaj na chwilę, nawet po najbardziej paskudnym dniu. Przynajmniej wtedy, kiedy na dyżurze jest sama – a na ogół tak jest. Nie na tym oddziale luksus drzemki, nie mówiąc już o „odchodzeniu od łóżka pacjenta” . Zarabia tę „pielęgniarską średnią”: mniej- więcej 3 tys.
Oczywiście 3 tys. piechotą nie chodzi, ale… tak naprawdę nie musi pracować, nie jest to rzecz dla niej konieczna. Jej się po prostu chce – w kiepskim, prowincjonalnym szpitalu, w naprawdę ciężkich warunkach. I nie wyobrażam sobie, żeby któraś dziewczyna z jej oddziału wymyśliła sobie odejście od inkubatorów.
A ja też jestem pacjentem z gatunku permanentnych – często zalegam w szpitalnym łożu, ponieważ jest mi potrzebne… no, nazwijmy to „wspomaganie”. I z nudów obserwuję szpitalne stosunki i układy.
Pacjentem szpitalnym jestem od zawsze, ale niegdyś pielęgniarka, nazywana jeszcze „siostrą” – była czymś takim naprawdę. Oczywiście zawsze można trafić na babsko z gatunku porąbanych, niesympatyczne, wredne, niemiłe. Ale to była rzadkość. Dziewczyny miały ten okruch serca dla chorego. Nie mogły samodzielnie zaordynować leku, choćby przeciwbólowego - ale przynajmniej się uśmiechnęły, powiedziały „zgłoszę lekarzowi”, dały co dać mogły. Na widok niektórych uśmiech się pojawiał na najbardziej zbolałym obliczu.Być może - tego ich uczono, ale było, jak było.
Potem jakoś miałam mniej „zalegania”, a kiedy wróciłam jako pacjent w permanencji – świat się zmienił do cna.
Te osoby uczciwie pracują, fakt. No, pewnie dlatego w ogóle pracują. Tylko wygląda to dziwnie: niegdyś pielęgniarka była, jak mniemam. przydzielona do określonej sali i pojawiała się tam własną osobą - pojedynczo. I była w tej sali prawdziwą „patronką”. Zdarzało się, że potrzebna była druga para rąk, ale najważniejsza dla chorych była ta „nasza”.
Teraz chodzą stadkiem, a już na pewno we dwie – do byle czynności.
Czy mi to przeszkadza? Tak, bo ten tandem to już jest „zespół” – my z tej strony barykady, pacjenci z drugiej.
Ich zachowanie krzyczy wielkim głosem – „Pacjencie nasz ukochany, spadaj na drzewo z każdą swoją sprawą, do której nie mam obowiązku przyłożyć pielęgniarskiego palca. Nie mów do mnie „siostro”, bo nie jestem twoją siostrą ( zasłyszane, autentyk!) i pamiętaj – ja tu tylko pracuję!”. Znakomita większość jest tak nadęta swoją ważnością, że w największej potrzebie pacjent boi się do tego „nadętka”, odezwać – a cóż dopiero o coś poprosić, czy bodaj o coś zwyczajnie zapytać.Pacenci są elementem koniecznym, choć uciążliwym - bez nich nie byłoby roboty, ale tylko tyle.
Dawno nauczyłam się załatwiać każdy kłopot z lekarzem: i droga prostsza – i znacznie sympatyczniej. Ale dla większości chorych lekarz jest kimś, kto stoi ( nawet kiedy idzie) tak wysoko w ludzkiej hierarchii, że pacjenci mają wątpliwości typu – „ oni korzystają z toalety? Czy kanarki z nich wynoszą?” I to niezależnie od tego, że naprawdę dzisiejsi lekarze są o niebo bardziej sympatyczni od personelu średniego. Są tak samo zapracowani, ale to oni przejęli ten „okruch serca”, dawniej przynależny „siostrom”, które dawno przestały być „siostrami”.
Ale chorzy są jednak skrępowani.
Nie będę się upierać, że wszędzie i zawsze, ale przeleżałam się już w kilku szpitalach – i zjawisko się powtarza. Skąd się bierze?
Słyszymy w naszym własnym telewizorze: „nie może być tak, żeby lekarz zarabiał na jednym dyżurze tyle, ile pielęgniarka przez miesiąc”. Pewnie nie powinno tak być, ale mnie wychodzi, że tym kobietom, które doprowadziły do sytuacji, w której małe, chore dzieci, już raz wyrwane z domu, wyciąga się ze znanego otoczenia, żeby je upchać gdzieś, gdzie jest gorzej, ciaśniej ( bo musi być!), gdzie wszystko jest obce, a personel … no cóż, wściekły, bo koleżanki wrobiły w dodatkową robotę – że tym kobietom najbliższa z uczuć zawodowych jest zwykła zawiść.
Ich ambicje krzywdzą dzieci, przysparzają im bólu psychicznego, a fizyczny zostaje, gdzie był.
Te kobiety starannie unikają rozmowy o własnych zarobkach – oburzają je za to zarobki lekarzy! To właśnie słychać najgłośniej.
„Zazdrościł szewc prałatowi, że został biskupem” – jak uczył pan Wańkowicz w opowiastkach o „kundliźmie”.
Mniemam, że nawet pieniądze nie są najważniejsze. Najważniejsze jest to, że nic się nie zmieni -one nigdy nie awansują. Nawet salowa, element najniższy w szpitalnej hierarchii, może skończyć studia i „zostać kimś”, ale pielęgniarka, nawet po studiach, zawsze będzie osobą, której wydaje się polecenia. Jedyny awans – to fucha oddziałowej – ale co to za fucha…
Słowo honoru, nie wymyśliłam tego. Usłyszałam to w urywkach licznych szpitalnych rozmów, bo drzwi do pokoju pielęgniarek są zawsze otwarte, a ja jestem „nocnym Markiem”. To jest frustracja nieustająca – nie dość, że są „wiecznymi podległymi”, to jeszcze te pieniądze… A pieniądze są – powiedzmy – normalne, wcale nie najgorsze.
Konkludując – myślę, że z tego powodu każdy, kto chce „zamieszać” – ma gotowy materiał wybuchowy. Wystarczy podpalić lont – bo te kobiety ZAWSZE są chętne do rozładowania własnych frustracji. A ponieważ nie zmieni się stopień wzajemnej zależności w szpitalach – jest to bomba, której się nie rozbroi.
Tym razem przesadziły. Nie powinny grać strachem, bólem, a choćby i niewygodą dzieci. Nawet zakładając, że rzeczywiście w polskiej służbie zdrowia nie ma tego zachodniego „luzu”, gdzie personel medyczny stanowi zespół, w którym każdy jest tak samo ważny. W naszych szpitalach hierarchia jest wyraźnie odczuwalna. Ale nikt nikomu nie każe pracować w charakterze „średniego personelu medycznego”. Nie jest to żaden przymus!
Tak, czy siak, zupełnie serio uważam, że – dla przykładu – część „aktywistek” powinna zwyczajnie wylecieć na buzię. Niech polatają trochę po sądach pracy, dobrze im to zrobi.
A co ważniejsze – dobrze zrobi pacjentom. Niekoniecznie tym malutkim – bo w szpitalu każdy pacjent jest bezbronny wobec losu.
I jeszcze coś: z góry przepraszam te panie ( bo jednak już nie „siostry”), które zachowały serce dla pacjentów, zwłaszcza tych małych, zupełnie bezbronnych, które wciąż pozostały „aniołami miłosierdzia”. Zeznaję: osobiście się z takim wybrykiem natury nie spotkałam, ale pewnie takie też bywają.
Inne tematy w dziale Rozmaitości