Co mają wspólnego Donald Trump i Aleksander Łukaszenka? Wydawałoby się, że nic. A jednak, jeśli przyjrzeć się naszemu polskiemu stosunkowi do nich, to niechybnie okaże się, że w owym stosunku - jak w soczewce – zobaczyć można do jakiego stopnia nie umiemy myśleć politycznie. Wieloletni premier Wielkiej Brytanii Henry Temple powiedział kiedyś słynne słowa (przypisywane potem nieraz błędnie W. Churchillowi): „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów; wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. O tym jak daleko jesteśmy od takiego ideału Realpolitik jest poniższy esej.
Oto w Stanach Zjednoczonych na prezydenta USA wybrany zostaje Donald Trump. Wiele jego wypowiedzi wskazuje na chęć porozumienia się, naszym kosztem, z Rosją i budowy koncertu mocarstw, tj. systemu, który niejako z natury oznacza uprzedmiotowienie mniejszych i średnich państw. W tym również Polski. Mimo to liczni są w naszym kraju Ci, którzy witają wybór Trumpa z entuzjazmem. Prezydent – elekt to podobno bowiem młot na „lewactwo” i na „homolobby”. To rzekomo remedium na banksterów i na Wall Street – słowem odpowiedź na choroby kapitalizmu, które ujawniły się po Zimnej Wojnie. Nic to, że mało z zapowiedzi Donalda Trumpa się zapewne ziści, a sam prezydent-elekt już teraz zapowiada, że nie ma nic przeciwko prawnej dopuszczalności małżeństw homoseksualnych (inna sprawa, że po decyzji Sądu Najwyższego USA i tak niewiele mógłby w tej sprawie uczynić). Nie o brak umiejętności rozróżniania PR i realnej treści polityki jednak w tym eseju chodzi. Problem jest bowiem dużo głębszy. Wyrażałem obawy i niezadowolenie z wybory Trumpa. Równocześnie, gdy zastanowię się nad tym, na kogo - gdybym był obywatelem Stanów Zjednoczonych - bym głosował, to nie wykluczam, iż oddałbym swój głos na Trumpa właśnie. Czy jest w tym sprzeczność? Nie ma żadnej. Krytycyzm wyrażam bowiem jako Polak i jako analityk zajmujący się polityką międzynarodową. Usiłując wczuć się w stan ducha Amerykanina dostrzegam nieuczciwość Hillary Clinton, rosnące od lat dysproporcje dochodów czy też egoizm wielkiego kapitału. Pewnie Donald Trump żadnego z tych problemów nie rozwiąże, wszak jest buntownikiem z samego serca systemu, ale wiem, że w wyborach nie zawsze głosuje się słuchając głosu rozumu i często podąża się za głosem serca. Serce mogłoby mi podpowiedzieć, iż lepszym kandydatem jest Donald Trump. Nie jestem jednak Amerykaninem, a Polakiem i wszystko to, co przemawia przeciw Hillary Clinton nie ma dla mnie tym samym jakiegokolwiek znaczenia. Nie ma, gdyż nie dotyczy podstawowych interesów narodowych RP. Na rzecz tym samym patrzę beznamiętnie. Nie analizuję wyborów w USA w kategoriach dobra i zła, słuszności lub błędu, a błędy, grzechy i zaniechania małżeństwa Clintonów nie mają dla mnie znaczenia. Interesuje mnie wyłącznie polski interes narodowy. Powyższe pozwala mi stwierdzić, że dziś dla Polski lepszym wyborem byłaby Hillary Clinton. „Dziś”, bowiem tam gdzie liczą się interesy, „nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów”. Być może jutro Donald Trump okaże się dobrym dla nas prezydentem. Dziś jednak nic, albo w każdym razie niewiele na to wskazuje. Mój stosunek do prezydenta USA jest z założenia zmienną. Analizując w kategorii interesu mam ten komfort i pole manewru. Analizując w kategoriach dobra i zła tego komfortu bym się pozbawił. Warto pamiętać o tym, że podchodząc do spraw naszej Ojczyzny i stosując do analizy kategorie dobra i zła, które w polityce są czymś, co dobrze brzmi, ale co niemal nigdy nie jest dobry narzędziem jej uprawiania stajemy się zakładnikami powziętych w moralnym odruchu aksjomatów. Polityka i aksjomaty są sprzeczne z racji samej swej istoty. Polityka zawsze jest bowiem zmienną.
Treścią polityki – owszem - jest spór wartości z interesami. Nie wolno jej sprowadzać do samych interesów, ale tam gdzie rzecz dotyczy Ojczyzny nie należy, a gdy konflikt przekonań i interesów Ojczyzny staje się wyraźny, nie wolno przedkładać własnych poglądów nad interesy narodowe. Trzeba skądinąd doprawdy wielkiej dozy pychy, by myśląc o własnej Ojczyźnie jej interesy stawiać na drugim miejscu za swoimi przekonaniami. Niestety nie brak w Polsce „patriotów”, którzy dokładnie tak czynią. Kilka dni temu dziennikarz Rzeczpospolitej Filip Memches w publicznej (a wiec takiej, którą mogę zacytować) dyskusji ze mną dotyczącej Jego zadowolenia z wybory Donalda Trumpa na moją ironiczną uwagę, że „dla niektórych religia jest przed interesami Polski” odparł „to prawda, Bóg jest ważniejszy niż Polska”. Szanując z jednej strony konsekwencję muszę równocześnie skonstatować, że skoro tak to pojęcie „siły patriotyczne” należałoby do tej części prawicy, do której zalicza się red. Memches (Tomasz Terlikowski i wielu innych) stosować z daleko posuniętą ostrożnością. Jeśli ktoś cieszy się z wyboru kogoś, kogo tak jawnie popierał zagrażający nam reżim na Kremlu to aberracja byłaby bowiem za słabym zarzutem. W mojej ocenie nikt, dla kogo Polska jest na drugim miejscu nie zasługuje na miano patrioty. I nie ma znaczenia, czy na pierwszym jest Bóg, czy brukselski bożek. Patriota to ten, kto wierząc w to, w co najgłębiej nawet wierzy, gdy rzecz przychodzi do rozmowy o Polsce, ją stawia na pierwszym miejscu.
Wiele lat temu jeden z ówczesnych kandydatów białoruskiej opozycji – skądinąd dzisiaj mój serdeczny przyjaciel – powiedział mi, że jestem przyjacielem Białorusi. Odparłem, że nie jestem. Jeśli w interesie mojego kraju byłoby szkodzenie Białorusi aktywnie bym to czynił. Uważałem i uważam, ze interes Polski polega na wspieraniu Białorusi, więc rzeczywiście miałem do niej pozytywny stosunek, ale nie czyniło to ze mnie jej przyjaciela. Uważałem i uważam, że władze w Mińsku nie mają alternatywy, więc byłem za dialogiem z nimi, ale również i tu nie byłem przyjacielem. Opozycję ceniłem za odwagę, ale była mi równie moralnie obojętna jak i władza. Do analizy nie stosowałem bowiem kategorii moralnych. To skądinąd powodowało napięcie pomiędzy mną, a moimi przełożonymi. Nasz polski stosunek do prezydenta Białorusi jest skądinąd zadziwiająco podobny do stosunku do Donalda Trupma. Powinien być bowiem zmienną, a stał się stałą. A. Łukaszenka zapewne kiedyś, z naszego punktu widzenia, nie był dobrym prezydentem Białorusi. Później stał się jednak najlepszym jaki może być. Polska tymczasem uznała go za złego (w kategoriach dobro / zło z racji na prawa człowieka, a nie w wyniku chłodnej analizy). Takie podejście nie pozwoliło nam nigdy na podjęcie gry. Grać bowiem można tylko jeśli uznamy, że poruszamy się pomiędzy zmiennymi (interesami), a nie realizując dobro. Dobro to bowiem constans, interesy są zmienną. Jak to się ma to "wiecznych interesów"?. Czy interesy mogą być wieczne, a zarazem być zmienną? W sensie najbardziej generalnym interes narodowy jest niezmienny. W wymiarze operacyjnym stały już jednak nie jest. Z tej też racji dyplomacja nic innego jak gra, czy też wymiana, handel, wybór optymalnego (a nie dobrego, moralnego) scenariusza, to gra o wynik lepszy od drugiego gorszego, choćby ten lepszy też nie był wcale dobry.
Brak umiejętności gry widać jak w soczewce na przykładzie relacji z Litwą. Oto z jednej strony mamy wyznawców teorii Giedroycia, z drugiej neo-endeków. Jedni kierując się zwulgaryzowaną wizją Księcia Niezłomnego nie prowadzą gry z Litwą, bo musimy jej przecież pomagać, drudzy – kierując się wykoślawioną wizją Dmowskiego – postanawiają zmusić Litwinów do ustępstw. Jedni i drudzy w pogardzie mają grę jako istotę polityki zagranicznej. W efekcie uniemożliwiają prowadzenie gry dyplomatycznej. Stąd też skądinąd i płynne przejścia z jednego obozu do drugiego. Pomijając już ogromną dawkę konformizmu rodzimego „środowiska eksperckiego”, które czując neo-endeckie wiatry w PiS nagle odkryło w sobie znaczny stopień starannie do tej pory skrywanego „odchylenia prawicowo – nacjonalistycznego”, przejścia takie są możliwe również i dlatego, że rdzeniem zwulgaryzowanej koncepcji Giedroycia i – z drugiej strony – sprymityzowanej wizji endeckiej jest odmowa prowadzenia gry, wstręt do dyplomacji i zastępowanie negocjacji wygłaszaniem „słusznych”, opartych na „dobrze” i „racji” haseł. O ileż to skądinąd prostsze od konstruowania misternych planów i pisania instrukcji negocjacyjnych. Prostsze i mniej ryzykowne. Łatwiej budować wszak kariery, gdy z góry ma się wytłumaczenie dla porażek, niż wówczas, gdy podejmie się ryzyko, które jest integralną częścią prawdziwej dyplomacji. Konia z rzędem temu, kto wskaże, kiedy polska dyplomacja skonstruowała ostatnio jakąś „mapę drogową”. Road map bowiem to nic innego jak realizacja interesów w zmiennym, niekorzystnym i trudnym otoczeniu. To konstatacja, iż wynik pożądany, wyczekiwany nie jest możliwy i miast tego szukać trzeba opcji „second best”. To gra, w której ugrywamy tyle, ile zdołamy, a nie tyle, ile byśmy chcieli. To operowanie w kategorii interesów, a nie wartości. To również odwaga budowy planów, których konstruowanie – w odróżnieniu od pisania pełnych strzelistych aktów wiary przemówień – jest po prostu trudne i wymaga profesjonalizmu. Skądinąd dwóch bardzo deficytowych dóbr w naszej polityce.
Bismarck napisał kiedyś, że Polacy są poetami w polityce, a politykami w poezji. Czy może to ulec zmianie? Niestety nie sądzę. Na pewno nie w tej części prawicy, która nawet gdy odwołuje się do dziedzictwa Dmowskiego bierze z niego nie to, co czyni nas silnymi, ale to, o czym lepiej zapomnieć, albo kieruje się – trawestując słynne słowa autora „Myśli Nowoczesnego Polaka”- ideą, że skoro jej działacze „są Polakami” to „obowiązki mają antygejowskie” (w oryginale – przypomnijmy – „obowiązki polskie”). Na naszych oczach powstaje oto kuriozalny antygejowski „internacjonał”, w ramach którego – jak zawsze, gdy jest się w „międzynarodówce” można popierać rozwiązania dla Polski złe. W tym miejscu dodajmy, że od ideologicznego zaczadzenia nie jest wolna i przeciwna strona sporu politycznego. Oto „salon” snuje katastroficzne wizje, ale i tu częściej słychać histerię niż analizę, a wzmianki o prawach imigrantów z Meksyku (których prawa nijak nas nie dotyczą) okazują się nie mniej ważne do wzmocnienia wschodniej flanki NATO. Podstawowym obowiązkiem polskim w dziedzinie polityki zagranicznej jest umiejętność chłodnej analizy. Jeśli więc, jak bardzo trafnie zauważa Piotr Skwieciński, Hillary Clinton ma do kwestii praw LGBT stosunek niemal religijny to tym samym ustawiało ją to na ideologicznym kursie kolizyjnym z Władimirem Putinem. Dla nas to dobrze. Tyle, że to jedyne co dla Polski z „gejowskiego” aspektu amerykańskiej polityki wynikało.
Polska w tym miejscu, w którym się znajduje nie ma innej opcji jak hołdować polityce Realpolitik. Rozumianego nie jako wybór tego, co optymalne, bo czasem optymalnym wydaje się tylko poddanie się dominującej fali i w efekcie realizacja polityki niezgodnej z naszymi interesami. Realpolitik, z racji tego, iż często tyle właśnie oznaczało, ma w Polsce tradycyjnie złą prasę. Mówi się, ze jest amoralne. Co ciekawe mówią tak często politycy sami z moralnością będący na bakier, tak jakby ich własny cynizm można było wyrównywać misyjnością w zakresie spraw państwowych. Kosztem spraw państwowych. Prawdziwe Realpolitik to tymczasem sztuka definiowania interesów państwa i takiego wyboru środków realizacji, by ugrać najwięcej jak tylko można. Józef Piłsudski powiedział kiedyś „Balansujcie dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat!”. Innymi słowy nakazywał grać. Roman Dmowski pisał o „obowiązkach polskich” i też, negocjując w Wersalu, grał. Różniło Ich wszystko, ale łączyło jedno. Zrozumienie istoty polityki. My jednak niezmiennie wolimy być poetami w polityce. Może nie dorośliśmy do dziedzictwa żadnego z nich.
Zwolennik realpolitik, rozumianego nie jako kapitulanctwo, a jako coś pomiędzy romantyzmem nieliczącym się z realiami, a cynizmem ubierającym się w szaty pozytywizmu. W blogu będę pisał głównie, aczkolwiek nie wyłącznie, o polityce zagranicznej. Z przyjemnością powitam ew. komentarze, również te krytyczne, ale będę zobowiązany za merytoryczną dyskusję - choćby i zażartą, byleby w granicach dobrego smaku.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka