Krzystof Rak, członek Zarządu Ośrodka Analiz Strategicznych (nowego think-tanku, który został niedawno powołany do życia, a który formalną działalność zacznie w kwietniu) na łamach Plus Minus (weekendowego dodatku do dziennika Rzeczpospolita) analizuje politykę zagraniczną USA i stwierdza, że interesy Waszyngtonu i Berlina są w istocie komplementarne, a pomiędzy RFN i USA panuje zrozumienie odnośnie do swoistego podziału odpowiedzialności.
http://beta.rp.pl/apps/pbcs.dll/article?avis=RP&date=20150308&category=PLUSMINUS&lopenr=303069963&Ref=AR&profile=1089&page=1
Od siebie dodam, że powyższgo stanu rzeczy nie zmieniła w mojej ocenie również agresja Rosji przeciw Ukrainie - działania Rosji póki co bowiem w najmniejszym nawet stopniu nie zagrażają "żywotnym interesom" Stanów Zjednoczonych. Skądinąd w swoich tekstach zwracałem nieraz uwagę na to, iż Rosja potrzebna jest Waszyngtonowi w sprawach takich, jak program atomowy Iranu, Syria, bliskowschodni proces pokojowy, Afganistan, równoważenie potencjału Chin etc.
Co nie mniej istotne elity waszyngtońskie dokonały, jak się wydaje, strategicznego wyboru i Stany Zjednoczone po krótkim epizodzie, gdy Waszyngton prowadził politykę unilaterlizmu przywróciły do łask, obcą sobie przez całe lata, zasadę równowagi sił. I tak oto na naszych oczach powstaje nowy sytem, który jest w istocie niczym innym jak koncertem mocarstw.
K. Rak zadaje pytanie "Jaką pozycję w koncercie mocarstw zajmie Polska?" i udziela na nie pozbawionej złudzeń odpowiedzi: "Prawdopodobnie żadnej. W relacjach międzypaństwowych, w których decyduje równowaga sił, rozstrzygające słowo mają bowiem mocarstwa. A Polska jest słabym, peryferyjnym krajem Zachodu, który na dodatek nie ma ochoty do gry ani na wielkiej, ani na małej szachownicy". Dalej zaś Autor stawia prowokacyjne pytanie czy przekonanie Warszawy o tym, iż "w razie czego" na pomoc Polsce przyjdą Stany Zjednoczone nie jest przypadkiem bardziej wyrazem naszej wiary, niż odzwierciedleniem realiów.
K. Rak zauważa, że konsekwentna odmowa realnego wzmacniania wschodniej flanki NATO winna nas niepokoić. Postuluje w związku z tym aby Polska powróciła do "budowy silnej pozycji w regionie. Wzrost jej geopolitycznej wagi może odbyć się tylko kosztem Niemiec i Rosji. Budowa ugrupowania regionalnego, nawet silnego, nie może mieć za jedyny cel konfliktu z tymi mocarstwami. Amerykańscy stratedzy, a szczególnie zwolennicy zasady równowagi sił i koncertu mocarstw, tacy jak Kissinger, uznaliby nas za burzycieli porządku międzynarodowego".
Od siebie dodam, że ilekroć slyszę pytanie o to, czy dziś ktoś "umierałby za Gdańsk" zastanawiam się czy my gotowi bylibyśmy "umierać za Narwę" (Tallin, Rygę i Wilno).
Przeprowadźmy zatem eksperyment myślowy - może warto rozważyć złożenie propozycji państwom bałtyckim skierowania na ich terytorium np. po batalionie Sił Lądowych Wojska Polskiego.
Uważam, że warto to rozważyć - szczególnie, że na tym etapie oferując państwom bałtyckim realne wsparcie w istocie nie narażalibyśmy życia naszych żołnierzy - wiele za to moglibyśmy zyskać.
Można byłoby równocześnie:
- podbić stawkę w grze toczonej z Rosją, która - zgodnie z tym, co zawsze stanowiło istotę jej polityki - w obliczu realnego oporu ustępuje (o czym pisał skądinąd w swoim "Długim Szyfrogramie" nieraz przeze mnie cytowany George Kennan). Oto ograniczony nawet atak na jedno z państw bałtyckich oznaczałby atak na niemal 40 milionowy kraj członkowski NATO. Twierdzę, że takiego scenariusza nie chce ani Moskwa, ani Waszyngton, a już na pewno nie Berlin;
- wymóc na naszych partnerach w Berlinie i Waszyngtonie, by ci układając się z Rosją uwzględnili nasze interesy i dali nam twarde gwarancje bezpiecześtwa (czyli obecność sił NATO) tj. to, co próbujemy uzyskać, ale czego nie uzyskujemy, bowiem poza prośbą niczego nie kładziemy na stół w rozmowach z Amerykanami;
- w relacjach z Litwą - dokonać przełomu na miarę wyzwań, przed którymi stoimy (o ile oczywiście my dojrzejemy do szacunku dla słabszego partnera, a Litwini do postawienia swoich interesów ponad swoje resentymenty).
Jeden z polskich polityków powiedział niedawno, że Polska winna "drogo sprzedać swoją neutralność Rosji", co dowodzi fundamentalnego niezrozumienia realiów, w których my nie dysponujemy ani tym, co miałoby być sprzedane, ani nawet miejscem przy stole rozmów, przy którym toczy się targ. A jednak sformułowanie powyższe nie dawało mi o sobie zapomnieć. A może Polska powinna w istocie swoją neutralność sprzedać tyle nie Rosji, a Niemcom i Stanom Zjednoczonym?
Czy to, co powyżej zarysowałem jest możliwe? Podzielam ocenę Krzysztofa Raka, który odnotowuje słabość Polski. Nie zmienimy oczywiście wektorów światowej polityki. Ale w tym, co postuluję nie o zmianę wektorów chodzi, a o kilka korekt do układów w regionie. Korekt, których Polska potrzebuje, gdyż aby dogonić świat musi móc jeszcze przez kilkadziesiąt lat myśleć o rozwoju, a nie o przetrwaniu.
Warto przy tym pamiętać, że Moskwa nie rozumie i nie zrozumie, że Polska i kraje bałtyckie żyjące w poczuciu bezpieczeńśtwa są i jej na rękę. Jeśli więc mielibyśmy zdecydować się na rozważaną przeze mnie "ucieczkę do przodu" to z całą pewnością Kreml zagroziłby nam nieobliczalnymi konsekwencjami. Tyle, że im bardziej będzie nam groził, tym bardziej konsekwentni powinniśmy być w swoich działaniach.
Czy to z kolei jest realne? To zależy już tylko od odwagi i wyobraźni. A w istocie od rozwagi.