Rzuca się w oczy skala ataku rosyjskiego MSZ oraz - w ślad za tym - również rosyjskich mediów na szefa polskiej dyplomacji Grzegorza Schetynę. Najpierw chodziło o kwestię tego, kto dokładnie wyzwalał obóz w Auschwitz, teraz o stwierdzenie G. Schetyny, że nigdzie nie jest powiedziane, że zwycięstwo w II wojnie światowej trzeba obowiązkowo świętować w Moskwie.
Reagując na wypowiedź Grzegorza Schetyny nt. tego, kto wyzwalał niemiecki obóz koncentracyjny, minister spraw zagranicznych FR Siergiej Ławrow, oskarżył naszego szefa dyplomacji o „bluźnierstwo”, co skądinąd samo w sobie wiele mówi nam o współczesnej Rosji. Słowo „bluźnierstwo” ma otóż konotację stricte religijną i w odróżnieniu od pospolitego „obrażania” oznacza znieważanie tego co święte (Boga, świętych ksiąg, symboli religijnych). Innymi słowy Rosja przy okazji ataków na min. Schetynę przyznała, iż w istocie stworzyła coś na kształt nowej religii. I byłoby to zaledwie śmieszne, gdyby nie to, że owa nowa religia jest jednym z kluczowych elementów rosyjskiego neoimperialnego PR’u. O politykę, a nie historię tutaj chodzi i tylko w tym kontekście warto analizować ową najnowszą polsko – rosyjską awanturę.
Na słowa ministra Schetyny o miejscu obchodzenia rocznicy końca wojny zareagował wiceminister spraw zagranicznych Rosji Grigorij Karasin, który stwierdził, że wypowiedź Grzegorza Schetyny to "kolejna niezdarna próba ze strony polskiego polityka zakwestionowania wyników II wojny światowej i roli ZSRR jako zwycięzcy w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej". Minister Schetyna - według rosyjskiego wiceszefa dyplomacji miał "okryć hańbą nie tylko siebie, ale także całą służbę dyplomatyczną swojego kraju i kulturę polityczną Polski".
Wydelegowując do wygłoszenia połajanek wobec szefa MSZ RP ledwie jednego z zastępców szefa rosyjskiej dyplomacji (i to nawet nie pierwszego), Rosja dała do zrozumienia, że minister Schetyna nie jest już godzien uwagi samego ministra Ławrowa. To również sygnał – ale niestety nie o tym, iż Moskwa woli przemilczeć lub załagodzić sprawę (gdyby tak było min. Karasin wypowiedziałby się zupełnie inaczej), ale raczej, iż chce ją eskalować, a przy tym jeszcze czynić despekt min. Schetynie.
Skoro Moskwa chce kłótni to warto rozważyć o co jej chodzi. W mojej ocenie tak ostre ataki na ministra Schetynę wynikają z przesłanek czysto pragmatycznych.
Po pierwsze Moskwa musiała uznać, że Grzegorz Schetyna ma duże szanse na objęcie urzędu premiera RP. Tym samym w interesie Moskwy jest pokazanie potencjalnego przyszłego premiera RP, jeszcze zanim obejmie on urząd, jako rusofoba. To skądinąd niezmienna metoda Moskwy, która od lat stara się wmówić wszystkim, iż każdy polski polityk, który ośmiela się Kremlowi postawić, to w istocie polski szowinista nienawidzący Rosjan. Przez lata takie stawianie sprawy znajdowało oddanych słuchaczy tak w Europie, jak i co gorsza również w Warszawie. Poddany takiemu zabiegowi polski polityk zazwyczaj szybko miękł i stawał się bardziej ugodowy wobec Moskwy, szczególnie jeśli zamierzał robić karierę międzynarodową, w której łatka rusofoba rzecz jasna mogła tylko zaszkodzić (choć warto odnotować, iż Moskwa wierna swemu hasłu „nic nie jest zapomniane” (niszto nie zabyto) i tak temu, kto raz jej podpadł nigdy żadnej przewiny nie zapominała).
Drugim celem działań Rosji, których ostrze wymierzone jest w min. Schetynę, jest w mojej ocenie próba zniechęcenia min. Schetyny do zajmowania się polityką wschodnią. W takim scenariuszu za jej realizację odpowiedzialność w MSZ wzięłyby osoby zawdzięczające swoje kariery bezpośrednio premier Kopacz oraz te, które w okresie rządów Radosława Sikorskiego tworzyły koncepcje polsko – rosyjskiego resetu, czyli ludzie zdecydowanie bardziej od swego szefa ugodowi. Na szczęście minister Schetyna wydaje się graczem twardym i ataki ze strony Moskwy nie złamią mu raczej kręgosłupa. Szef naszej dyplomacji wydaje się też rozumieć, że sukcesów w polityce wschodniej skądinąd i tak nie odniesie w relacjach z Moskwą. Sukcesów warto szukać, ale znaleźć można je dużo bliżej.
W relacjach z Kremlem warto natomiast przeanalizować sens dialogu nt. historii. W mojej ocenie – iluzoryczny (pisałem o tym trzy miesiące temu w tekście, który pozwalam sobie wkleić pod obecnym). Dialog o historii ma sens, ale tylko wtedy, gdy gotowe są do niego dwie strony. Rosja nie jest gotowa. Co gorsza dla Rosji historia to okazja do współczesnych sporów, czego dowodem jest chociażby awantura rozpętana przez nią wokół kwestii rzekomego niezaproszenia do Auschwitz prezydenta Putina (Rosja w istocie otrzymała takie samo zaproszenie jak każdy inny kraj, ale jako jedyna uznała, iż została obrażona) – warto pamiętać, iż to, a nie wypowiedzi min. Schetyny stało się zarzewiem obecnego konfliktu.
Warto w tym miejscu odnotować, iż przy okazji obchodów wyzwolenia obozu w Auschwitz Rosji w istocie nie udało się zrobić afery, na jaką z pewnością liczyła. Kluczowa była tutaj otóż reakcja środowisk żydowskich, które nie podjęły tematu i tym samym w istocie stanęły po stronie Polski. Okazało się, że dialog polsko – żydowski przeważył szalę i okazał się skuteczniejszy niż gra Moskwy, która z tego, co wiem usiłowała zaszkodzić Polsce również przy tej okazji. Warto przy tym pamiętać, że Kreml dysponuje ważkimi dla Tel-Awiwu argumentami takimi jak np. możliwość wstrzymywania eksportu broni do Iranu. Dialog polsko – żydowski należy toczyć z wielu różnych powodów, ale warto odnotować, iż w tym wypadku dał on Polsce całkiem wymierne profity polityczne.
Pytaniem, które mimo to pozostawiam otwartym jest to, czy w razie kontynuowania sporu o historię Rosja nie będzie w stanie Polsce zaszkodzić – obawiam się, że w Europie znajdą się życzliwi Moskwie, którzy chętnie podchwycą jej narrację o polskim nacjonalizmie. Jeśli mamy ten spór kontynuować to musimy to robić z równą Moskwie determinacją i zaangażowaniem. Oby nasza polityka historyczna nie była niczym nasza polityka wobec A. Łukaszenki – dostatecznie silna, by sprowokować, niedostatecznie, by cokolwiek zmienić.
-----------------
Tekst z 13.10.2014
Kilka dni temu Polskę obiegła wiadomość o tym, że w Rosji rozpoczęto publiczną zbiórkę pieniędzy na budowę pomnika, który miałby uczcić pamięć rosyjskich jeńców wojny 1920 r., rzekomo "zamęczonych w polskich obozach śmierci". Ambasada RP wydała w związku z tym oświadczenie, MSZ opublikował dokumenty Czerwonego Krzyża. Nasze media odnotowały rosyjskie działania w pełnych oburzenia tekstach. Słowem - reakcja była bardzo silna. Z jednej strony trudno zaakceptować, by Rosjanie w żywe oczy kłamali (owszem w naszej niewoli zmarło kilkanaście tysięcy jeńców, ale był to efekt tyfusu i grypy hiszpańskiej, a nie - jak to mieli w zwyczaju sowieci - strzelania jeńcom w potylicę), ale z drugiej zastanawiam się, czy reagując tak mocno nie robimy dokładnie tego, co założyli Rosjanie. Im bardziej zdecydowanie bowiem odpowiadamy na ich prowokację tym większy rozgłos udaje się im uzyskać. Wiarygodność Rosji na świecie jest dziś tak niska, że nie wiem, czy nie lepiej byłoby, aby na kolejne ich prowokacje odpowiadać, tak jak reaguje się na wyzwiska ze strony kogoś niegodnego polemiki. Skoro bowiem tak mocno odpowiadamy na zarzut "zamęczenia jeńców" to jak odpowiemy na zarzut rozpętania II wojny światowej? A taki właśnie zarzut będzie następny.
W przededniu uroczystości z okazji 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej, które odbyły się na Westerplatte w 2009 r. Gazeta Wyborcza opublikowała tekst Władimira Putina, w którym ówczesny premier Rosji postawił znak równości pomiędzy Katyniem, a losem rosyjskich jeńców wojny 1920 r. stwierdzając, że ich los winien stać się "symbolem wzajemnego żalu i wzajemnego przebaczenia". Dalej zaś, odnosząc się do zajęcia Zaolzia, oskarżył Polskę o paktowanie z Hitlerem i oskarżył nas o współudział w wybuchu II wojny światowej. De facto postawił znak równości pomiędzy paktem Ribbentrop - Mołotow, a naszym zajęciem Zaolzia. Skądinąd to nihil novi - w wielu rosyjskich mediach od dawna już to Polska odpowiada za wybuch wojny, bo paktowała z Hitlerem albo - dla odmiany - nie była skłonna do ustępstw wobec Niemiec. W przemówieniu na Westerplatte Władimir Putin dodał jeszcze jedną przyczynę wybuchu wojny, a był nią Traktat Wersalski i "upokorzenie Niemiec". Słowa Władimira Putina były swoistym wezwaniem, by Niemcy - w 70 lat po wojnie - na powrót zajęły należne im miejsce wśród europejskich potęg. Niemcy skądinąd to wezwanie zrozumieli.
Na skandaliczny tekst oraz równie prowokacyjne przemówienie Władimira Putina odpowiedział Lech Kaczyński, który na Westerplatte przeprosił za nasze zachowanie wobec Czechosłowacji, ale z drugiej przypomniał, że nas w Monachium nie było. Co ciekawe wiele naszych mediów w 2009 r skrytykowało nie W. Putina, ale L. Kaczyńskiego, którego słowa były podobno, jak chciała jedna znana dziennikarka, "wizerunkową porażką". Słowa Władimira Putina nie spowodowały żadnej refleksji nt. Rosji. Projekt "pojednania z Rosją" był zbyt istotny w naszej rozgrywce wewnątrzpolitycznej, by miały go zakłócić jakieś tam teksty Władimira Putina.
Zakładam, że do zarzutów zamęczenia jeńców, udziału w rozpoczęciu wojny światowej Rosjanie dołożą jeszcze zarzut udziału w Holokauście. Na pewno jednak nie zatrzymają się na idei budowy pomnika. Polska, w ich optyce, musi być ukarana za swoją aktywność na Ukrainie. Zachód rzecz jasna nie zrozumie, że tym dokładnie są działania Rosji, gdyż dla Zachodu zbyt wulgarnym jest wywoływanie tematu jeńców z zemsty za wsparcie Ukrainy. Tłumaczenie, że tak dokładnie jest skazane jest na porażkę - nasi sojusznicy w UE i NATO nie zrozumieją bowiem nigdy bandyckiej mentalności, w której można aż tak bez żadnych zasad grać trumnami.
W PR liczy się to czy jest się stroną, która się broni, czy tą która atakuje. Skoro tak to może przejdźmy do ataku. Zaatakujmy Rosjan na polu historii. Warto, by rosyjskie prowokacje wyglądały na zemstę, by każdą ich tezę można było ukazać jako wendetę za nasze ujawnianie przeszłości. Czas jest idealny, bo Rosjanie są traktowani na świecie jako ludzie zupełnie niewiarygodni. Nie czekajmy więc na kolejną ich prowokację. Mamy kilka tematów, które idealnie nadają się na to, by je teraz wyciągnąć. Można byłoby np. zacząć od kwestii masowych gwałtów dokonywanych przez Armię Czerwoną. Temat wdzięczny (jeśli wypada tak to ująć), gdyż mający ten dodatkowy walor, że może on wbijać klin pomiędzy Moskwę, a Berlin.
Równolegle postuluję likwidację Grupy ds. Trudnych. O okolicznościach jej powołania pisałem w październiku 2013. Napisałem wówczas: "W Polsce w dyskursie dot. relacji z Rosją dominują tradycyjnie dwie postawy. Jedna mówi, że bez rosyjskiej ekspiacji za zbrodnie Związku Sowieckiego nie możemy „iść naprzód”. Druga szkoła mówi (po cichu, bo mówić tego nie wypada), że nie ma co się kłócić, że trzeba takie trudne sprawy zamieść „pod dywan” – i ta szkoła dostrzega wszakże, że „coś” z historią zrobić należy i że bez tego „nie da się iść naprzód”. Rosja miała – niejako tradycyjnie – jedną, a nie dwie szkoły. Zasadą było więc odsuwanie spraw historycznych tak daleko jak się da i próba przedstawiania tych, którzy w Polsce byli zdania, że warto jednak o trudnych sprawach rozmawiać, jako rusofobów. Trudnej historii nie dało się jednak ot tak schować i sprawy z przeszłości jak bumerang wracały. W Polsce uznano, że stanowią one obciążenie dla bieżących relacji i warto je niejako wyłączyć z bieżącego katalogu spraw. Już to było, w mojej opinii, błędem. Oto bowiem Polska uznała, że Katyń i inne sowieckie zbrodnie, sowietyzacja Polski po II wojnie to nasz, a nie rosyjski problem. Oto Warszawa, a nie Moskwa, szukała wyjścia z tej trudnej sytuacji. Dla mnie fakt ten to klasyczny „montaż” (odwołuję się do tutaj do „Montażu” Vladimira Volkoffa) – ciekawe będzie kiedyś prześledzić to, kto zainspirował, skądinąd zacnych ludzi w Warszawie, do tak przedziwnego toku rozumowania. /.../ Oto więc powołano tzw. „Grupę ds. Trudnych”. W założeniu grupa ta, składająca się z ekspertów, powołanych do niej przez rządy odpowiednio Polski i Rosji miała wypracować wspólne spojrzenie jeśli nie na historię, to w każdym razie na fakty. Koncepcja ta powstała, dodajmy, mniej więcej wówczas, gdy rządy na Kremlu przejął b. pułkownik KGB, co już samo w sobie dowodzi jak nowatorska była to idea. Wiele razy przyszło mi tłumaczyć ją dyplomatom zachodnim i przyznam szczerze, nigdy nie udało mi się ich przekonać do naszego pomysłu. Z naszej strony współprzewodniczącym został b. minister spraw zagranicznych Adam Daniel Rotfeld. Ze strony rosyjskiej ustalenia mówiły o powołaniu na to stanowisko również b. szefa MSZ Igora Iwanowa. Rosjanie tymczasem wyznaczyli do tej roli rektora MGIMO Anatolija Torkunowa, co było jednoznacznym i bardzo wyraźnym obniżeniem rangi rosyjskiego współprzewodniczącego. Nie spotkało się to jednak z żadną reakcją z polskiej strony, co nie powinno skądinąd dziwić jeśli pamiętamy, że to my zabiegaliśmy o powołanie Grupy."
Tekst swój zakończyłem rok temu stwierdzeniem "darujmy sobie póki co pojednanie i próbę zaprzyjaźnienia się ze sobą. To przykre, ale widać jeszcze nie nadeszła właściwa chwila. Pracujmy nad tym, by kiedyś było to możliwe, budujmy regionalną koalicję podobnie do nas myślących, lub chociażby mających podobne interesy. Kontynuujmy oczywiście dialog, nawet jeśli wydaje się nam on beznadziejny, choćby z szacunku dla tych nielicznych Rosjan, którzy, jak np. ludzie ze stowarzyszenia „Memoriał”, chcą prawdy. Nie zapominajmy o rosyjskiej inteligencji, chociażby tej prawdziwej, silnej nie zawartością portfela, ale siłą swej niezłomności, było mniej, niż sądziliśmy. Może kiedyś coś się zmieni. Ale jeszcze nie dziś. Swoją drogą - szkoda. Załóżmy z góry, że się ani nie zaprzyjaźnimy, ani nie pojednamy z Moskwą, bo Rosja żyje nadal neoimperialnymi miazmatami, bo nie chce się z nami pojednać, wreszcie - bo mamy obiektywnie sprzeczne interesy. Może więc warto powiedzieć sobie, że będziemy się różnić w A, B i C, ale w X, Y i Z będziemy jakoś się dogadywać. Udawane i nieszczere pojednanie jest bowiem gorsze niż jego brak. A już szczególnie wówczas, gdy ów ersatz jest wykorzystywany przeciw temu, który pojednanie inicjuje."
Kto wie - może likwidacja Grupy ds. Trudnych byłaby dostatecznie silnym sygnałem, by nie było konieczne wchodzenie na grząski grunt, którym zawsze są spory historyczne.
Dziś do tego, co napisałem rok temu dodałbym, że przyszedł czas na to, by Polska przeszła do ofensywy. No chyba, że oczywiście zamierzamy się z czasem tłumaczyć jeszcze i z tego, że nie wywołaliśmy II wojny światowej. Czy przejdziemy do ofensywy? Zapewne nie. Bodaj Richard Nixon powiedział kiedyś, że do uprawiania polityki trzeba "rozumu, serca i jaj". Serce mieliśmy zawsze. Dzisiaj, po tym, gdy dzięki Władimirowi Putinowi przejrzeliśmy na oczy, mamy już też rozum. Obawiam się tylko o ów trzeci element.
Zwolennik realpolitik, rozumianego nie jako kapitulanctwo, a jako coś pomiędzy romantyzmem nieliczącym się z realiami, a cynizmem ubierającym się w szaty pozytywizmu. W blogu będę pisał głównie, aczkolwiek nie wyłącznie, o polityce zagranicznej. Z przyjemnością powitam ew. komentarze, również te krytyczne, ale będę zobowiązany za merytoryczną dyskusję - choćby i zażartą, byleby w granicach dobrego smaku.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka