Polecam Państwa uwadze swój tekst, ktory ukazał się w najnowszym numerze Nowej Konfederacji. Skądinąd polecam lekturę wszystkich artykułów, które ukazują się w tym niezwykle ciekawym internetowym czasopiśmie.
Poprzedni numer „Nowej Konfederacji” przyniósł nam wywiad Aleksandry Rybińskiej z Alainem Besançonem oraz kilka znakomitych artykułów będących próbą zdefiniowana, czym jest Rosja, prawosławie, idea rosyjska. Lekturę wszystkich tekstów, na czele z tym autorstwa Michała Kuzia, polecam każdemu interesującemu się polityką zagraniczną. Byłbym gotów i dalej je polecać (bo warto), gdyby nie pewne uczucie, które towarzyszyło mi podczas ich lektury.
I nie chodzi o uczucie niedosytu, jak to zwykle bywa, gdy czyta się teksty będące próbą zmierzenia się z tematami, którym nie dało radę sprostać tak wielu przed nami. Przeciwnie – męczył mnie przesyt. Jeśli bowiem potraktować ubiegły numer „NK” jako próbę znalezienia kamienia filozoficznego to – proszę wybaczyć porównanie – Polska myśl polityczna na temat Wschodu jest niczym kamienista pustynia. Idei i różnorakich „pomysłów na politykę wschodnią” było u nas dostatek. Prawie nigdy natomiast nie towarzyszyło im jednak przełożenie teorii na język operacyjny, na założenia praktyczne, wytyczne dla resortów i ambasad, instrukcje negocjacyjne dla urzędników.
„Żadnych złudzeń, panowie, żadnych złudzeń!” – usłyszeli w maju 1856 r. nasi przodkowie od cara Aleksandra II. Ostatnie wydarzenia na Ukrainie to nic innego, jak Rosja ustami Władimira Putina mówiąca nam po raz kolejny: „Żadnych złudzeń”. Tyle że brak złudzeń wobec Rosji to też świadomość tego, że z Rosją, taką a nie inną, będziemy musieli rozmawiać. W warunkach zimnej wojny będzie to skądinąd nawet ważniejsze niż w warunkach odwilży. Nie szukajmy zatem cudownych recept – ograniczmy się do zdefiniowania naszych interesów, rozpoznania celów Rosji i w oparciu o to sformułujmy program polityczny.
Rozmowy, realia i iluzje
Wszystko wskazuje na to, że większość naszych partnerów na Zachodzie de facto uznała zajęcie Krymu. Co więcej, coraz częściej słychać głosy, iż Ukraina musi zgodzić się na kolejną rundę rozmów w Genewie, przy czym Rosja, która jest agresorem, ma pełnić rolę zwykłego uczestnika rozmów – a w niektórych scenariuszach nawet pośrednika. Moskwa będzie więc udawać, że oto podlegli jej oficerowie GRU nie godzą się na „rozsądne” propozycje Kremla.
Rozmowy mają zaś prowadzić do federalizacji Ukrainy, tj. w istocie oznaczać uznanie prawa Rosji do wpływania na politykę Kijowa.
Taki właśnie scenariusz zarysował szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier w swoim najnowszym pięciopunktowym planie uregulowania konfliktu na Ukrainie i trudno wyobrazić sobie, by publicznie ogłaszając taki plan, nie był już po słowie w Moskwie. Jak się okazuje, ewidentny rosyjski szowinizm i rewanżyzm nie zniechęca naszych zachodnich partnerów do rozmów z Rosją. My zaś, pełni przekonania o tym, iż jesteśmy unijnymi „ekspertami od Rosji”, nie rozmawiamy w Moskwie z nikim. Nasze kanały komunikacji przestały działać, a dyplomacja porusza się na poziomie dyrektorów departamentów.
Dialog z Moskwą w obecnych realiach wydaje się nieomal nierealny (niektórzy pewnie powiedzą – niemoralny), ale też trudno uciec od konstatacji, że skoro nasze nawoływania do twardej polityki wobec Moskwy okazały się wołaniem na puszczy, to być może warto zacząć chociaż myśleć o tym, jak ów dialog ma z czasem wyglądać.
Przedtem jednak musimy pożegnać się z iluzjami, które kazały nam stracić całe lata na dialog z nieistniejącym społeczeństwem obywatelskim i niemającą znaczenia inteligencją. Oczywiście nie możemy konkurować z Niemcami i toczyć rozmów za pośrednictwem biznesu (niestety skala nie ta), ale jednak trudno uciec od konstatacji, że „Forum Biznesu” brzmi poważniej niż zaproponowane przez nas w ramach, skądinąd de facto martwego Partnerstwa Wschodniego, „Forum Społeczeństwa Obywatelskiego”. Biznes bowiem istnieje, a społeczeństwo obywatelskie – w wypadku Rosji – przypomina nieco yeti – wszyscy o nim mówią, ale nikt go nie widział.
W Rosji istnieje niewątpliwie wspaniała proeuropejska liberalna inteligencja. Tyle że jej znaczenie polityczne jest żadne. Polska prowadziła wszakże dialog właśnie z tą grupą, dokooptowując do niej inteligentów udających liberałów (alternatywnie: „zadaniowanych na liberałów”). Dyskusja z inteligentami udającymi liberałów była zaś rzecz jasna pozbawiona sensu, gdyż sprowadzała debatę na manowce i nie służyła ani porozumieniu, ani nawet uczciwemu powiedzeniu sobie, co nas różni. Celem rozmówców było raczej odwracanie pojęć i sianie zamętu intelektualnego, a tym samym rozmiękczanie naszej strony.
Inteligenci udający liberałów zazwyczaj deklarowali sympatię dla Zachodu, ale robili to tylko podczas dialogu z ludźmi Zachodu – wewnątrz ich liberalna maska opadała. Dziś opadła również w kontaktach z Zachodem. Pozostaje więc jeszcze grupa inteligentów, którzy są ludźmi władzy i nie są liberałami ani takowych nie udają. Z nimi jednak nie rozmawialiśmy. Byliśmy „ponad to”.
A miało być wspaniale
W swoim tekście sprzed ponad pół roku pisałem, że w polskim dyskursie dotyczącym relacji z Rosją dominują tradycyjnie dwie postawy. Jedna powiada, iż bez rosyjskiej ekspiacji za zbrodnie Związku Sowieckiego nie możemy „iść naprzód”. Druga szkoła mówi (po cichu, bo mówić tego nie wypada), że nie ma co się kłócić, że trzeba takie trudne sprawy zamieść pod dywan – i ta szkoła dostrzega wszakże, że „coś” z historią zrobić należy, i że bez tego „nie da się iść naprzód”. W samej Rosji zasadą było natomiast odsuwanie spraw historycznych tak daleko, jak się da, i próba przedstawiania tych, którzy w Polsce byli zdania, że warto jednak o trudnych sprawach rozmawiać, jako rusofobów.
Trudnej historii nie dało się jednak ot tak schować i sprawy z przeszłości jak bumerang wracały. W Polsce uznano, że stanowią one obciążenie dla bieżących relacji i warto je niejako wyłączyć z katalogu spraw. Już to było, w mojej opinii, błędem. Oto bowiem Polska uznała, że Katyń i inne sowieckie zbrodnie to nasz, a nie rosyjski problem. Oto Warszawa, a nie Moskwa, szukała wyjścia z tej trudnej sytuacji. Powołano więc tzw. Grupę ds. Trudnych.
W założeniu grupa ta, składająca się z ekspertów, powołanych do niej przez rządy odpowiednio Polski i Rosji, miała wypracować wspólne spojrzenie, jeśli nie na historię, to w każdym razie na fakty. Kilka lat po powołaniu Grupy minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow (niewątpliwie jeden z najlepszych szefów dyplomacji na świecie) stwierdził, odnosząc się do kwestii pojednania z Polską, że Moskwa oczywiście chce porozumienia. Wzorami dla niej mogą być zarówno pojednanie niemiecko- francuskie, jak i rosyjsko-niemieckie.
Trudno chyba o jaśniejszy przekaz. Oto obok siebie postawione są oparte na uczciwym spojrzeniu na historię i strategicznym sojuszu zbliżenie Paryża i Berlina oraz całkowicie wyprane z jakichkolwiek elementów innych niż czyste interesy współdziałanie Moskwy i Berlina. Niestety tego wywiadu Ławrowa nikt chyba w Polsce nie zauważył, a szkoda, bo ominęło by nas sporo rozczarowań.
Dalej było jeszcze ciekawiej. Postanowiono oto prowadzić dialog za pośrednictwem Cerkwi, co zważywszy na jej niezmiennie agenturalny charakter, było pomysłem przedziwnym. Oto zamiast, jak wszyscy inni nasi partnerzy, rozmawiać z Kremlem, wybraliśmy dialog z jego byłymi lub całkiem aktualnymi agentami. W sierpniu 2012 r. został ogłoszony wspólny list Biskupów Polskich i Rosyjskich. W rosyjskich mediach (poza gazetą „Izwiestia” w dziale… Kultura) nie było o tym nawet pół słowa. W Polsce z kolei świętowaliśmy wiekopomne ponoć wydarzenie i gdyby nie otwarte poparcie ze strony Cerkwii dla działań Kremla, zapewne nadal prowadzilibyśmy dialog właśnie z rosyjskim duchowieństwem.
Nieco wcześniej w relacjach z Rosją ogłoszono „reset”. Sam w sobie nie byłby on niczym złym, tyle że reset Baracka Obamy przyniósł USA kilka ustępstw ze strony Rosji. Waszyngton nie budował tarczy – Moskwa pomagała w tranzycie sprzętu do Afganistanu. Stany nie wciągały Gruzji do NATO – Rosja opornie, ale jednak moderowała zachowanie Teheranu.
My zaś w zamian za modyfikację naszej polityki uzyskaliśmy… no właśnie. Zazwyczaj słychać w tym momencie: „poprawę atmosfery”. I, pomijając już, że nawet to nie jest prawdą, znów pobrzmiewają echa owego inteligenckiego dyskursu, w którym tak lubuje się nasza elita. W dyplomacji tymczasem atmosfera to zaledwie przyczynek do ewentualnych sukcesów, ale nigdy sukces sam w sobie.
Co dalej?
Skoro nie da się już ukryć, że nasze pomysły na dialog z Rosją okazały się chybione, nadzieje płonne, a infrastruktura relacji – iluzoryczna, to czas na próbę zarysowania nowej koncepcji relacji z Moskwą.
W mojej ocenie należy przede wszystkim zrezygnować z prób zaprzyjaźnienia się ze sobą. Rosja żyje nadal neoimperialnymi miazmatami i nie chce się z nami pojednać. Porozumienie z kolei nie może wyjść poza absolutne minimum z tej prostej przyczyny, że w zdecydowanej większość spraw mamy obiektywnie sprzeczne interesy.
Udawane i nieszczere pojednanie jest tymczasem gorsze niż jego brak. Czas więc może powiedzieć sobie jasno, że będziemy się różnić w A, B i C, ale w X, Y i Z będziemy jakoś się porozumiewać, w sposób stricte pragmatyczny i pozbawiony złudzeń. Dialog z inteligencją, ów ostatni bastion naszych złudzeń, pozostawmy. Pod pewnym, wszelako, warunkiem, którym niechaj stanie się przyjęcie jasnego założenia, że rozmawiamy z nią bardziej z szacunku dla tych nielicznych Rosjan, którzy chcą prozachodniej, liberalnej Rosji, niż z nadziei, iż taki pogłębiony dialog może przynieść jakieś wymierne rezultaty w tym czy też nawet kolejnym pokoleniu.
Miarą klęski naszej polityki wschodniej oraz miarą jakości naszego zaplecza eksperckiego jest to, że w 20 lat po objęciu rządów w Mińsku najbardziej przewidywalnym (nieomal czynnikiem stabilizacji w regionie) i rozsądnym przywódcą za Bugiem okazuje się Aleksander Łukaszenka. W Izraelu pod koniec bez mała 30-letnich rządów Hafeza Assada powiadano, że na emeryturę udaje się trzecie pokolenie analityków Mossadu, którzy przewidywali jego upadek. Może i u nas czas niektórych ekspertów wysłać na emeryturę.
Polityka za naszą wschodnią granicą cechuje się brutalnością nieznaną dziś na Zachodzie. Przyszłość narodów wykuwa się tam w starciu potężnych grup biznesowych, w większości skądinąd wywodzących się ze służb specjalnych. Kompromis jako metoda uprawnia polityki jest koncepcją obcą.
Rozumieją to dobrze tak przez nas lekceważeni niemieccy analitycy. Trudno przy tym oczywiście zaprzeczyć, że ich pojmowanie interesów Niemiec jest inne od naszego pojmowania interesu Polski. Ale nawet tam, gdzie mamy zbieżne interesy, to Niemcy, a nie my, okazują się lepiej rozumieć Rosję. Tak jak bowiem Niemcy dorobili się ekspertów, których my oskarżamy o „cynizm” (ale którzy rzadko się mylą), tak my stworzyliśmy całe zastępy specjalistów, których predylekcja do ciągłego konferowania na temat polityki wschodniej stała się w Moskwie, Kijowie i Mińsku przedmiotem kpin nawet wśród tamtejszej opozycji.
W odniesieniu do Rosji dialogu nie mogą dalej prowadzić ludzie uciekający od realiów i uparcie tworzący konstrukcje intelektualne, w ramach których można się określać „antysowieckimi rusofilami”. O ile pierwszy człon tego określenia budzić musi pozytywne skojarzenia, to już fakt, iż za dialog odpowiadali w Polsce ludzie określający się jako „rusofile”, budził (jak się okazało, słuszne) obawy.
Do prowadzenia dialogu potrzebni są bowiem ludzie, którzy nie mają do Rosji żadnego stosunku – ani złego, ani dobrego. Rosją nie mogą się więc zajmować z jednej strony osoby niezdolne do dialogu, a z drugiej dążące do porozumienia, nawet gdy jest ono wbrew naszym interesom. Najbardziej wszakże szkodliwi są ci, którzy w przedziwny sposób łączą ugodowość w zakresie polityki z równoczesną pogardą wobec partnera – ci bowiem w zamian za swoje koncesje nie uzyskują niczego. Wobec Rosji można być, wbrew pozorom, twardym, byleby łączyć to z szacunkiem.
Tylko negocjatorzy, których cechować będzie brak emocji do każdego kraju, poza swoim własnym, mogą osiągnąć zakładane cele. Ekspertami i doradcami nie mogą być specjaliści od Wschodu, którzy od 20 lat mają wizje, jakie różni wszystko, ale łączy jedno – to, że się uparcie nie chcą sprawdzać. W dyplomacji czas może „specjalistów od Wschodu” wysłać na Zachód, a na Wschód z kolei skierować tych, którzy byli na Zachodzie, przy okazji przerywając wiele układów personalnych, ambicjonalnych i zarazem upodabniając naszą dyplomację do zachodnich odpowiedników, gdzie nie jest możliwe spędzenie ćwierćwiecza na jednym wyłącznie kierunku.
Wielu wybitnych polskich dyplomatów od lat z powodzeniem służy Polsce na Zachodzie, dokąd skierowano ich na początku naszej transformacji, słusznie zakładając, że skoro trwałe zakotwiczenie Polski na Zachodzie to podstawowy interes RP i zarazem największe wyzwanie, to ich miejsce jest właśnie tam. Dziś ten sam argument każe zastanowić się, czy nie należy ich dla odmiany wysłać na Wschód.
Szukając natomiast partnerów do dialogu, winniśmy przestać sobie wmawiać, że „Rosja to nie Putin”. I tym samym rozmawiać nie z tymi, którym życzymy, by rządzili Rosją, ale z tymi, którzy nią rządzą. W razie odwilży nie damy się wówczas nabrać na to, że odwilż to zmiana klimatu. A gdy znów nadejdzie zima – nie zamarzną nam linie telefoniczne. Następnym razem rozmawiajmy, proszę wybaczyć prowokację, z oficerami, a nie ich agentami. Ani jedno, ani drugie nie jest zapewne miłą perspektywą, ale to pierwsze ma chociaż jakiś sens. Pamiętamy tylko o jednym. Z oficerami służb specjalnych można poszukiwać kompromisu, lecz nie warto z nimi szukać kamienia filozoficznego.
Zwolennik realpolitik, rozumianego nie jako kapitulanctwo, a jako coś pomiędzy romantyzmem nieliczącym się z realiami, a cynizmem ubierającym się w szaty pozytywizmu. W blogu będę pisał głównie, aczkolwiek nie wyłącznie, o polityce zagranicznej. Z przyjemnością powitam ew. komentarze, również te krytyczne, ale będę zobowiązany za merytoryczną dyskusję - choćby i zażartą, byleby w granicach dobrego smaku.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka