Witold Jurasz Witold Jurasz
1803
BLOG

O tym, że Damaszek leży blisko Budapesztu

Witold Jurasz Witold Jurasz Polityka Obserwuj notkę 19

Dziś o tym dlaczego Władimir Putin odnosi sukcesy na Bliskim Wschodzie i dlaczego Barack Obama wcale przy tym nie przegrał oraz o tym, że Damaszek leży blisko Budapesztu.

I kilka uwag o Polsce (niejako przy okazji).

Kilka dni temu senator McCain (którego – dodam w tym miejscu – niezwykle szanuję i którego niedoszła prezydentura byłaby, w mojej ocenie, dużo dla nas lepsza, niż obecna) zaatakował prezydenta Obamę za jego politykę wobec Syrii, a w zasadzie za jej rzekomy brak i oddanie inicjatywy Rosji. Nie zgadzam się z opiniami sen. McCaina z kilku powodów, ale jeden jest zasadniczy. Otóż rosyjska dyplomacja świętuje niewątpliwy tryumf z bardzo w gruncie rzeczy banalnego powodu, którym jest to, że w przeciwieństwie do USA, miała kontakty z reżimem Baszara al-Assada. Do roli pośrednika otóż nadaje się z zasady wyłącznie ten kraj, który ma minimum poprawne relacje z wszystkimi głównymi graczami na scenie. Swoją drogą dokładnie z tego powodu, mimo naszych ambicji i poczucia, że jesteśmy kluczowym graczem, Polska nigdy nie będzie pośrednikiem pomiędzy UE a Mińskiem (rolę tą pełnić będzie zapewne Wilno lub, co mniej prawdopodobne, Ryga – ew., jak to już miało miejsce Sofia, ale wówczas to będzie działanie w imieniu kogoś jeszcze innego). Wracając zaś do uwag senatora McCaina – otóż polityka sankcji stosowana przez USA w stosunku do tzw „rogue states” jest tak rażąco nieskuteczna, (że wspomnieć tylko półwiecze sankcji wobec Kuby i już ponad 30 lat wobec Iranu, a można pewnie wymienić jeszcze Haiti, Irak, Libię etc.), że trudno się dziwić, że ilość opcji, które miał do dyspozycji prezydent Obama była raczej nieduża. Skądinąd i tutaj widzę podobieństwa do naszej polityki wobec Białorusi, wobec której stosujemy dostatecznie dużą presję, żeby przekonać A. Łukaszenkę, że go nie lubimy, ale nie taką, by zmodyfikował politykę zgodnie z naszymi planami (od USA różni nas tylko to, że USA zawsze na końcu mogą kogoś postraszyć (casus Haiti), a my możemy co najwyżej wydać ostre oświadczenie).

Wracając jednak do Syrii zasadniczym pytaniem i zagadką pozostaje to czemu prezydent Assad tak łatwo zgodził się na rezygnację z arsenału broni chemicznej. Trudno założyć, by czynił to z obawy przed bezzębną z założenia przecież operacją militarną USA.

W tym miejscu dygresja - pamiętam komentarz bardzo doświadczonego niemieckiego dyplomaty, który gdy aresztowano S. Milosevica (który wg wielu relacji w Dayton dostał gwarancje bezpieczeństwa) powiedział mi, że Zachód zapomniał o tym, że właśnie gwarancje bezpieczeństwa dla przywódców pozwoliły mu rozmontować Blok Wschodni, przy czym nie jest istotne czy państwa te stały się w pełni demokratyczne czy też postkomunistyczne – istotne jest, że ich rządy stały się proamerykańskie. Złamanie obietnic dotyczących osobistego bezpieczeństwa, wg owego dyplomaty, oznaczać miało w perspektywie tyle, że każdy dyktator dążyć będzie do posiadania broni zdolnej odstraszyć przeciwnika (czyli w warunkach bliskowschodnich - broni masowego rażenia), w po wtóre – gdy już wejdzie w jej posiadanie będzie skrajnie trudno namówić go do rezygnacji z jej posiadania. Dyktatorów w efekcie przyjdzie obalać w wyniku wojen, a nie zamieszek. Powyższej lekcji nie zrozumiał M. Kaddafi, który zrezygnował z wspierania terroryzmu i rozwijania broni masowego rażenia i skończył jak skończył, najwyraźniej nie uzyskawszy zawczasu odpowiednich gwarancji.

Baszar al-Assad jest w mojej ocenie dalece bardziej jednak inteligentny i przebiegły niż obydwaj wymienieni politycy. Czemu więc, zakładając że to reżim użył broni chemicznej, zrobił to skoro militarnie nie miało to sensu i czemu tak łatwo zrezygnował z jedynej de facto polisy bezpieczeństwa, którą jest dlań arsenał broni chemicznej? 

Postawienie tych pytań wydaje mi się kluczowe, by domyśleć się co tak naprawdę ustalili między sobą w Genewie John Kerry i Siergiej Ławrow (skądinąd tradycyjnie w hotelu Intercontinental, którego odwiedzenie w Genewie każdemu polecam bo też i ilość ważnych wydarzeń, które się w nim odbywały jest niesamowita).

Uważam, że użycie broni chemicznej (co – jeszcze raz – militarnie nie miało sensu) staje się logiczne jeśli potraktować je jako akt polityczny, a nie wojskowy. Jeśli zaś tak to był to sygnał wysłany do Waszyngtonu – „skoro możemy użyć tej broni na przedmieściach Damaszku to możemy też ją przekazać ugrupowaniom terrorystycznym i nie zawahamy się jej użyć również przeciwko Izraelowi”. W tym scenariuszu użycie broni chemicznej wydaje się mieć racjonalne uzasadnienie, a Assad wydaje się być człowiekiem myślącym racjonalnie – nie jest ani S. Husseinem, który był owładnięty manią wielkości, ani M. Kaddafim z napadami naprzemiennie depresji i euforii. Użycie sarinu byłoby w takim scenariuszu swoistą „ucieczką do przodu” - celową eskalacją konfliktu obliczoną na zmuszenie świata zachodniego do zerwania z inercją, przy czym Assad wygrywał zarówno w scenariuszu, w którym Zachód nie decydował się na interwencję (a były przesłanki by tak właśnie założyć), jak i wówczas, gdy w odpowiedzi na atak ze strony Zachodu otrzymywał natychmiastowe wsparcie ze strony Teheranu. Assad był też świadomy, że Moskwa w odniesieniu do wydarzeń w Bagdadzie i Trypolisie ograniczyła się do niczego nie zmieniających oświadczeń. Tym bardziej więc, widząc pogorszenie relacji Rosji z USA w ostatnich miesiącach musiał kalkulować, że jest to najlepsza chwila by uzyskać konkretne wsparcie. Nie wierzę, że o użyciu broni chemicznej zdecydował brat prezydenta Syrii bez konsultacji z nim – to byłoby możliwe być może zaraz po przejęciu władzy po ojcu przez dzisiejszego prezydenta, ale nie po tym, gdy już skonsolidował władzę w swoich rękach. Użycie sarinu na taką skalę nie mogło się przy tym odbyć bez wiedzy służb spec., które podlegają bezpośrednio prezydentowi.

Czemu zaś Assad tak łatwo rezygnuje z posiadania broni chemicznej? Skoro nie po to, żeby USA nie wysłały kilkunastu lub kilkudziesięciu rakiet samosterujących to jedynym wytłumaczeniem wydaje się to, że w Genewie doszło do dużo poważniejszego porozumienia, które musi obejmować gwarancje bezpieczeństwa dla reżimu i Assada osobiście, przy czym gwarantami są zarówno Waszyngton, jak i Moskwa. W sytuacji wojny domowej gwarancje te mają znaczenie tylko jeśli oznaczają porozumienie co do stopniowego wygaszania konfliktu (czyli wygranej Assada). Skądinąd trudno sobie wyobrazić, by Moskwa porozumiała się z Waszyngtonem nie mając gwarancji, że USA nie będą po cichu dostarczać broni syryjskiej opozycji i realizując tym samym scenariusz pełzającej „proxy war” (tyle, że tym razem byłaby to „proxy war” nie z Moskwą, a Teheranem). Kreml musiał mieć gwarancje, że za jakiś czas USA nie zabije w jakimś nalocie syryjskiego prezydenta. Utrata bowiem głowy przez Baszara al-Assada oznaczałaby bowiem utratę twarzy przez W. Putina, a na to Władimir Władimirowicz nie może sobie pozwolić.

Powyższy scenariusz uprawdopodabnia fakt, że wojna w Syrii nie jest już nikomu potrzebna:

-       dla USA w regionie nie Syria i nie jej broń chemiczna a Iran i jej ew. broń nuklearna ma znaczenie – z Teheranu zaś płyną sygnały od nowego prezydenta Hassna Rouhaniego o gotowości do kompromisu ws. programu atomowego; układ sił w republice islamskiej zaś jest taki, że ew. atak na Syrię zmusiłby frakcję umiarkowaną we władzach do usztywnienia swojej pozycji;

-       również dla Izraela to Iran, a nie Syria jest zagrożeniem; Tel-Awiwowi ponadto wystarczy osłabienie Damaszku – jego pokonanie byłoby o tyle niebezpieczne, że nie za bardzo wiadomo kto miałby przejąć władzę w Damaszku po ew. upadku obecnego reżimu, który – dodajmy – z punktu widzenia Izraela nie był wcale taki zły, chociażby z racji swej przewidywalności;

-       dla Rosji przegrana Assada to kwestia nie tyle „utraty Syrii” i rozgrywki z USA, ale stabilności na Kaukazie Północnym, dla której to stabilności opanowanie Syrii przez dżihadystów byłoby niebezpieczne; Kreml zapobiegając „humanitarnej interwencji” i podkreślając znaczenie swoje i – co nie mnie ważne - tyle razy ignorowanej zasady, że tylko Rada Bezpieczeństwa ONZ może autoryzować użycie siły, wraca w wielkim stylu do gry i w imię tego może nawet pomóc Stanom Zjednoczonym wyjść z twarzą z trudnej dla nich sytuacji (a robi to dodajmy w chwili gdy relacje między FR a USA są najgorsze od ogłoszenia resetu).

Utrzymanie się reżimu Assada u władzy jest również na rękę mniejszości chrześcijańskiej Dodajmy, że z punktu widzenia chrześcijan na Bliskim Wschodzie dyktatury wojskowe są w istocie optymalne. Z punktu widzenia praw kobiet również zwycięstwo jakakolwiek de facto wahabickiej formy islamu byłoby również katastrofą. W tym miejscu uwaga – Jane’s ostatnio podał, że obecnie ok. 50% powstańców w Syrii to dżihadyści bezpośrednio lub pośrednio powiązani z Frontem Al-Nusra (czyli Al-Kaidą). Skądinąd jeśli gdzieś USA popełniły błąd to nie dziś, ale ca. dwa lata temu, zwlekając z dostawami broni dla umiarkowanej Free Syrian Army, która wówczas jeszcze dominowała w powstańczej mozaice. Dla Baszara Assada zmiana proporcji wśród powstańców i napływ dżihadystów spoza Syrii był swoistym błogosławieństwem – fanatyzm jego wrogów spowodował po pierwsze konsolidację poparcia dla reżimu w samej Syrii (i to nie tylko wśród alawitów), jak i coraz większe obawy świata odnośnie zasadności wspierania przeciwników reżimu.

 

W ostatnich dniach zauważalna jest zmiana tonacji dyplomacji amerykańskiej, która o ewentualności ataku mówi już chyba w ramach PR, ale zarazem coraz wyraźniej wspomina o konieczności rozmów. Minister S.Ławrow z kolei (skądinąd chyba najbardziej skuteczny szef dyplomacji we współczesnym świecie), który znany jest z tego, że mówi mało i rzadko, ale jak już coś mówi to ma to znaczenie, pozwolił sobie na uwagę o tym, że syryjską opozycję trzeba „zmusić” do rozmów z reżimem. Uwagę tą wygłosił kilka dni po rozmowach w Genewie. W mojej opinii te nowe akcenty w oświadczeniach Waszyngtonu i Moskwy to również wskazówki, że porozumienie zawarte w Genewie nie ogranicza się li tylko do kwestii broni chemicznej i powstrzymania amerykańskiego ataku. Zwraca skądinąd uwagę znikoma ilość przecieków dot. porozumienia, co każe domniemywać, że jego treść zawiera jednak coś istotnego.

Interwencja zbrojna skądinąd nigdy nie miała sensu, gdyż

-       atak w ograniczonej skali niczego i tak by nie załatwił – co więcej jeśli doszłoby do zniszczenia elementów C3I (Command, Control, Communications and Intelligence) prawdopodobieństwo eskalacji konfliktu, a nawet użycia broni chemicznej przez pozbawionych kontaktu z dowództwem w Damaszku, dowódców niższego szczebla wzrosłoby;

-       zbombardowanie składów broni chemicznej groziłoby jej uwolnieniem do atmosfery;

-       wzrosłaby groźba proliferacji broni chemicznej - co by nie powiedzieć teraz chociaż wiadomo gdzie ona się znajduje - jeśli radykalni islamiści nagle wygraliby wojnę to konieczne byłoby zapewnienie bezpieczeństwa składów amunicji z gazami bojowymi (a do tego trzeba być na miejscu).

-       bombardowania prowadziłby do jeszcze większego zaangażowania Iranu i Hezbollahu po stronie Assada, co oznaczałoby, że wojna i tak by się nie skończyła (ani bowiem Iran, ani tym bardziej Hezbollah nie mogą sobie pozwolić na upadek reżimu w Damaszku);

-       dalsze zaangażowanie Hezbollahu skutkowałoby dalszą destabilizacją Libanu;

Co więcej – o tym już pisałem – ale tytułem przypomnienia – atak z cała pewnością wzmocniłby tylko konserwatystów w Teheranie i uniemożliwił podjęcie rozmów nt. irańskiego program jądrowego. Powyższe zaś jest kwestią wręcz fundamentalną dla bezpieczeństwa w regionie.

Kto przegrał?

Decyzja USA o przyjęciu rosyjskiej propozycji to cios dla Arabii Saudyjskiej, która wydaje się największym przegranym obecnego układu figur na szachownicy, przy czym dla Rijadu, w mojej ocenie, wbrew pozorom nie tyle kwestia podziałów sunnicko – szyickich, co raczej obawa przed dominacją Iranu w regionie jest kluczową kwestią. Skądinąd swoistą perwersją polityki Zachodu była walka z dyktaturą Assada przy wsparciu reżimu Saudów, który jest najbardziej chyba antydemokratycznym reżimem w regionie (już to jedno dowodzi, że nigdy nie chodziło o demokrację, a o nowy porządek w regionie). Poza Teheranem Rijad obawia się jeszcze jednego – im dłużej trwa konflikt w Syrii tym bardziej napięta jest sytuacja w Ammanie, który gości już nie tylko uchodźców z Iraku, ale i Syrii. Nadmiar zaś uchodźców (tyle, że wówczas palestyńskich)  już raz o mało nie obalił władzy dynastii haszemickiej – jej ew. kłopoty byłby czymś jakościowo innym od dotychczasowych arabskich rewolucji, bowiem po raz pierwszy zagrożona byłaby monarchia.

Wreszcie na koniec - a co nas to obchodzi?

W mojej ocenie wydarzenia w Syrii mają dla nas fundamentalne znaczenie. Po pierwsze, gdyż dowodzą, że świat i zasady rządzące światową polityką aż tak się nie zmieniły. W zasadzie dla tej jednej konstatacji napisałem cały powyższy tekst.  Ile razy by nie ogłaszano nam, że oto żyjemy już w zupełnie innej, postpolitycznej, rzeczywistości i możemy przeto ograniczać się do patriotyzmu lokalnego lub też – niejako odwrotnie – aspirować do patriotyzmu europejskiego warto sobie przypominać o tym, że nasi niewątpliwi sojusznicy (nie tylko USA, ale i Francja, Wielka Brytania, Niemcy) toczą niezmiennie ostrą grę o wpływy. To, że w Europie gra ta ma już cywilizowane, unijne, reguły powinno cieszyć i mnie osobiście cieszy, ale nie można też zapominać, że sama gra toczy się nadal. Warto też pamiętać, że skoro nasi partnerzy (w tym wypadku głównie USA i Francja) są zdolni do gry w realiach bliskowschodnich to tym samym naiwnością jest sądzić, że w odniesieniu do naszego regionu są  wyłącznie idealistami, których interesują już tylko sprawy gender i ekologia.

Kwestia syryjska jest też jednak ważna z jeszcze jednego powodu. Bawi mnie otóż, gdy słyszę pełne zawodu głosy wyrażające żal, że Rosji się coś udało i czemu Obama „poszedł na układy” z Putinem. Oczywiście też tęskno mi do Pax Americana, NATO takiego, jak to, do którego wstępowaliśmy i mam wrażenie, że na naszych oczach zmienia się architektura bezpieczeństwa już nie europejskiego, ale wręcz światowego. Niestety na naszą niekorzyść. Zarazem jednak przeraża mnie prowincjonalizm niektórych naszych polskich debat, z których wyziera nie tylko niezrozumienie zasad realpolitik, ale i ich mesjanistyczno - naiwne w duchu, a zarazem - prostackie w swej niedojrzałości, odrzucenie jako czegoś amoralnego. W tym scenariuszu B. Obama powinien poświęcić interes narodowy USA w imię naszego interesu i dla zasady się z W. Putinem nie porozumieć. Wg tej szkoły polityka zaś jest zajęciem, w którym moralność, a nie interesy decydują o losach świata.

Wreszcie na koniec - najbardziej mi żal tych powstańców, którzy nie będąc dżihadystami powstali przeciw reżimowi w Damaszku licząc na pomoc Zachodu, a nawet, niczym Węgrzy w 1956 br., usłyszawszy obietnice, że ją otrzymają. Przyjdzie im się przekonać, że Damaszek leży naprawdę blisko Budapesztu.

Zwolennik realpolitik, rozumianego nie jako kapitulanctwo, a jako coś pomiędzy romantyzmem nieliczącym się z realiami, a cynizmem ubierającym się w szaty pozytywizmu. W blogu będę pisał głównie, aczkolwiek nie wyłącznie, o polityce zagranicznej. Z przyjemnością powitam ew. komentarze, również te krytyczne, ale będę zobowiązany za merytoryczną dyskusję - choćby i zażartą, byleby w granicach dobrego smaku.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (19)

Inne tematy w dziale Polityka