Stanowisko ministra spraw zagranicznych Izraela wygląda na prowokację. Obliczona jest na uzyskanie równie stanowczej odpowiedzi i rozpoczęcie politycznej konfrontacji. Moim zdaniem w takim starciu Polska nie ma szans. Ale wcale nie musi siadać do stołu i grać z szulerami. Są gotowi kłamać i opluwać przeciwnika. Dyskusja tylko legitymizuje taką postawę. Nie należy wręcz zniżać się do jego poziomu, chyba że jest się gotowym kłamać albo jest się przekonanym, że krupier jest po naszej stronie. Tyle, że na razie chyba nie jest. Ale może być.
Traktowanie procesu legislacyjnego jako elementu budowania suwerennej polityki zagranicznej w punkcie wyjścia skazane jest na porażkę. Jest zaproszeniem państw trzecich do ingerencji w wewnętrzne sprawy, co nie powinno mieć miejsca. Ale skoro już tak się stało, to warto określić, na czym nam zależy, a w tym przypadku na przychylności Stanów Zjednoczonych. To tu powinny być skierowane działania polskiej dyplomacji. Izrael to tylko element gry, a USA chętnie wykorzystają nowelizację KPA do podbudowania nadwyrężonego wizerunku.
Prezydentowi Bidenowi zależy głównie na prestiżu. To, jak postrzegają go inni, buduje jego rzeczywistość. Fakty mają drugorzędne znaczenie. Jest to o tyle istotne, że w obecnym sporze z Izraelem i USA w tle liczy się wykreowany obraz i to, ile osób uzna go za prawdziwy.
Dlatego MSZ i inni politycy polscy mogą przywoływać dane – daty, liczby, nawet słowa „ocalałych”. Nie będą miały one znaczenia, jeżeli nikt im nie uwierzy.
Obecny spór jest o tyle trudniejszy niż poprzednie, że jest akurat tym, czego potrzebuje prezydent Biden – człowiek, który chce uchodzić za przedstawiciela świata wzniosłych wartości. Po przymknięciu oka na poczynania Putina (NS2) i kompletnej porażce w Afganistanie trudno o lepszy sposób na odbudowanie nadszarpniętego wizerunki niż zbesztanie Polski. Polski, która ogranicza wolność słowa i ucieka od odpowiedzialności za Holocaust. Dosłownie można się odwołać do niezaprzeczalnego zła – Hitlera. Wizerunkowy samograj.
A Polska przy tym nie ma zbyt wielu możliwość skutecznej riposty. Zagrozić Stanom nie może, nie ma żadnego sposobu nacisku. Po ostatniej próbie prawie się Rząd obalił i teraz ledwo kuleje. Za to Stany mają cały arsenał, od delikatnego, na swój sposób, zakazu wjazdu dla polskich polityków na teren USA, poprzez zabawę z polskim zadłużeniem aż po sprawy wojskowe.
Czy takie postępowanie będzie świadczyć o kruchości sojuszu? Zdecydowanie tak. Czy wycofanie się z tych wszystkich pomysłów coś zmieni? W dłuższej perspektywie, moim zdaniem, nie.
Stany słabną, a prezydent Biden swoją osobą idealnie oddaje stan swojego kraju. Wciąż wydaje mu się, że może bardzo wiele, ale gdy przychodzi co do czego, to już nie daje rady. Widać, że to tylko teatr. Biden jednak wciąż wierzy, że Stany mogą wszystko. Wszyscy dookoła już widzą, że tak nie jest, ale poklepują staruszka po plecach i się z nim zgadzają, po czym robią, co chcą.
Każdy młody ateista wie, że babci nie mówi się o swoich poglądach. Nie ma co jej stresować na stare lata. Lepiej dla niej i dla całej reszty, by zobaczyła wnuka na mszy w kościele. Jemu to nie zaszkodzi, a babcię ucieszy. Fakty nie mają znaczenia, czasami liczą się przede wszystkim pozory.
Dlatego, mówiąc wprost, Polska i Rząd nie powinien się tłumaczyć, a podawać do wiadomości, że rozwiązuje sprawy związane z reprywatyzacją. Tylko tyle i aż tyle. Podawanie liczb i całej historii II Wojny Światowej tak naprawdę zaciemnia obraz i buduje wrażenie, że Polacy mają coś na sumieniu. Niewinny przecież się nie tłumaczy. Nie musi. A tak, to przynajmniej dziadek się ucieszy, że go jeszcze słuchają.
Jest w tym podejściu pewna naiwność. Bo owszem, wydaje się, że Izrael (czy ktokolwiek, kto tak naprawdę może zyskać na tej całej sprawie) nie ma prawa uzyskać od Polski czegokolwiek. Może współczucie. Sami o tym wiedzą, dlatego odwołują się do moralności i pamięci. Jedno mniej konkretne od drugiego. Jedno bardziej zmienne od drugiego. Postawienie konfliktu w tych kategoriach sprawia, że nie walczy się na argumenty, fakty. Walczy się w sferze PR-u, budowanego przez lata, postrzegania jednej i drugiej strony. Wykorzystuje podświadomość opinii publicznej, która nie potrzebuje faktów, by bez trudu stwierdzić, kto ma rację w tym sporze.
Jest to dość przykre i wyrachowane, ale tak to właśnie widzę. A w bezpośredniej konfrontacji nie mamy szansy na tym polu. Dlatego nie powinno się podnosić kwestii Palestyńczyków i szafować ich cierpieniem, argumentując przeciw Izraelowi. Oznaczałoby to wejście do gry na zasadach Izraela. Gry, gdzie liczy się moralność i pamięć.
Naiwność jest lepszym rozwiązaniem. W gruncie rzeczy świadoma jest jeszcze bardziej wyrachowana. Przy tym niezwykle skuteczna, gdy przeciwnik ma nieczyste zamiary lub zależy mu tylko na pozorach.
A Izrael popełnił błąd wydając tak agresywne oświadczenia. Jair Lapid pokazał, że jest opanowany nienawiścią do Polski. Widząc brak reakcji, czy brak woli do konfrontacji, będzie się tylko nakręcał. Za to podając fakty i argumenty będziemy racjonalizować jego wybuch agresji. Tak jakbyśmy musieli coś wyjaśniać, usprawiedliwiać. Dlatego lepiej na spokojnie doprowadzić ich do furii, ograniczając reakcje do minimum. Kiedy frustrat mówi o moralności, nikt nie traktuje go poważnie. Nikt go nie popiera. Polska będzie postrzegana jako niewinna całemu zajściu. Izrael za to - jako napastnik, agresor.
Ale takie spokojne podejście wymaga cierpliwości, skrupulatności i inteligencji. Czy naszych rządzących na to stać?
Chociaż przede wszystkim pytanie, czy ktokolwiek chciałby, by byli na to gotowi? Może większość pragnie konfrontacji?
Inne tematy w dziale Polityka