Zmuszona potrzebą ekonomiczną, zatrudniłam się ostatnio w firmie, zajmującej się produkcją i dystrybucją lodów. Znając polskie warunki zawczasu wyrobiłam sobie książeczkę sanepidowską wiedząc, że żaden pracodawca nie chce już płacić za obowiązkowe badania (w przychodni lekarz medycyny pracy mówił, że nie pamięta, kiedy ostatnio wpisywał coś w rubryczkę „nazwa pracodawcy”). Praca oczywiście w formie umowy zlecenie, niezła płaca (9zł netto/h bez premii), grafik, przełożona (lodziarnie firmowe mężczyzn zatrudniają tylko jako magazynierów). Kilka dziewczyn z najdłuższym stażem (czyli jakieś dwa lata) zatrudnionych na jakąś część etatu, większość godzin przepracowują na zlecenie, reszta, w tym ja, w całości na umowie śmieciowej. Byłam zadowolona, że tak szybko znalazłam pracę - okazało się, że w warunkach warszawskich zdrowa, dyspozycyjna dziewczyna z książeczką, ale bez doświadczenia, potrzebuje na to tygodnia.
Wydawało mi się, że praca w lodziarni może być, owszem, ciężka, ale nie ma w niej nic skomplikowanego. Wydawało mi się, że do moich obowiązków należy utrzymywanie czystości, nalewanie soków, nakładanie lodów, obsługa kasy fiskalnej i obsługa klienta – żadna z tych czynności nie jest zbyt skomplikowana. Wydawało mi się, że efektywność mojej pracy mierzy się w tym, czy podłoga i blaty są czyste, klienci zadowoleni, a lody sprzedane. Nic bardziej mylnego.
Kiedy przychodzi się do firmy typu Grycan (właściwie, po co mam ukrywać nazwę byłego już pracodawcy), dostaje się strój pracowniczy, składający się z bluzki i przepaski kelnerskiej. Dodatkowo trzeba mieć czarne spodnie, czarne buty, czarną opaskę i związane włosy. Mam krótkie włosy, nie da się ich związać, co było pierwszą i podstawową przyczyną nieprzyjemności, które mnie w pracy spotykały („nie wiem, co jest z tobą nie tak!”). Trzeba nosić identyfikator z imieniem; miałam pecha i jedna z kierowniczek nie wydała mi go z resztą stroju, inna zrobiła mi dziką awanturę („nie wierzę ci, że nie dostałaś identyfikatora, kłamiesz”; „chyba nie będziesz tu za długo pracować” – te słowa akurat okazały się prorocze). Kawiarnia, znajdująca się w centrum handlowym, nie ma zaplecza, nie ma też krzesełka. Podczas pracy nie wolno opierać się o blat, nie wolno zakładać rąk na piersiach, nie wolno dotykać twarzy, nie wolno jeść. Przerwa wynosi 15 minut na 8 godzin, magazyn, w którym można trzymać rzeczy, jest w podziemiach, idzie się do niego jakieś 3-4 minuty, szansa na to, żeby się w trakcie tej przerwy załatwić, zjeść coś, napić się i jeszcze np. zapalić papierosa, jest właściwie żadna. W trakcie pracy nie można stać bezczynnie, ani przez chwilę. Jeśli nie ma klientów, mam przecierać blaty (nawet, jeśli robiłam to przed chwilą), myć podłogę, wycierać stolik albo przelewać soki z dzbanka do dzbanka (sic!). Bardzo szczególne są też standardy obsługi klienta. Każdej osobie mam zaproponować dodatki, coś do picia oraz specjalny produkt, który jest do polecania w tym miesiącu. W czasie mojej pracy były to absurdalnie drogie desery i jeszcze droższe paschy wielkanocne. Dostaję też premię za to, że z jednej kuwety lodów wydzielę jak najwięcej gałek – czyli im bardziej oszukam na gałce, tym lepiej. Przez niezliczoną liczbę idiotycznych pytań i niski standard obsługi, wymuszany przez pracodawcę, podwaja się mniej więcej liczba wyzwisk i poniżających tekstów, słyszanych przez pracownicę w ciągu dnia (klienci prawie dorównują kierowniczkom). Dla mnie ogromną, dodatkową przykrością był też brak rękawiczek, utrzymujących ciepło (są lateksowe, używane przy dekoracji lodów) – skóra rąk po tygodniu pęka do krwi od zimna.
Koleżanki z pracy, kiedy mówiłam o tym, w jakich beznadziejnych warunkach przyszło nam pracować, patrzyły na mnie z mieszaniną wyższości i oburzenia. Po pierwsze – co ja tam wiem. One dojeżdżają codziennie spod Otwocka, muszą wstawać o 3.40 żeby dojechać na 6 do pracy. Ja mogłam studiować, ich rodziców nie było stać na utrzymanie córki poza miejscem zamieszkania, a w np. Bielsku Podlaskim szkoły wyższej nie ma. Po drugie – Grycan nieźle płaci i to płaci na czas, kierowniczki są takie nieprzyjemne tylko na początku („zobaczysz, za dwa tygodnie przyjdzie inna nowa i to dla niej będą wtedy takie podłe”), poza tym, naprawdę mogłabym pochylić głowę, przełknąć to i w myślach obrzucać ją wulgaryzmami, a nie się przejmować. A przede wszystkim – kim ja jestem, żeby przyjść i mówić „pracujemy w beznadziejnych warunkach”? My, czyli one też. Czyli one są jakieś głupie, gorsze, że dają sobą pomiatać, że nie upominają się stołek (czasem koleżanka pracująca najdłużej zaczynała mi tłumaczyć, że siedząca ekspedientka sprawia wrażenie odpoczywającej, co sprawia, że klient/-ka nie chce jej tego odpoczynku przerywać i rezygnuje z zakupu, zatem brak miejsca siedzącego jest całkowicie zrozumiały i słuszny), że nie upominają się o dłuższą przerwę („ja jakoś zawsze zdążę wszystko zrobić, rzuć palenie, to nie będziesz miała problemu”). Nazywając rzeczy po imieniu mówię - wasze obowiązki są bezsensowne, a wasze prawa jako pracownic nieszanowane, co wychowane w tym absurdalnym systemie dziewczyny rozumieją jako „nie osiągnęłyście sukcesu” i czują, że je obrażam. Ten system uczy, że sukces to praca, w której człowiek dobrze zarabia, w której jest traktowany z szacunkiem, a jeśli ktoś tego nie ma, jest przegranym i samego siebie może za swoją porażkę winić – nie pracodawcę, który w ramach idiotycznej polityki marketingowej zabiera krzesło, a w ramach oszczędności nie opłaca ZUSu i nie daje urlopu.
Ja nie dałam rady, po dwóch tygodniach wyszłam i nigdy nie wróciłam, nie byłam w stanie upomnieć się o to, co mi się należy. Wolałam szukać innej, mnie przykrej pracy – mimo że wiem, że takie warunki panują w większości firm, zatrudniających ludzi bez konkretnych kwalifikacji, a do takich należę ja i moje współtowarzyszki niedoli. Żałuję, pewnie powinnam była coś zrobić, spróbować coś zmieniać – nie umiałam sama, bałam się tych oburzonych spojrzeń koleżanek i pogardliwych tekstów przełożonych.
Międzynarodowa Organizacja Pracy zwróciła Polsce uwagę, że ogromna grupa pracowników, zatrudnionych na pozakodeksowych umowach, nie ma prawa do zrzeszania się. Pytanie brzmi, czy gdyby pracownice Grycana mogły się zrzeszyć i powalczyć o 30 minutową przerwę, przyjazne środowisko pracy bez mobbingu, przyjmującego formę „fali” – czy by to zrobiły. Czy setki pracowników i pracownic, pracujących w miejscach takich jak Grycan, chciałyby przyznać – nie podoba mi się to, nie jestem traktowana/-y tak, jak powinnam/powinienem być.
1 maja przypomnijmy sobie, jak ważną wartością, niezbędną do walki o prawa jakiejkolwiek wykluczanej grupy, jest solidarność. Nie dajmy sobie wmawiać, że w systemie, w którym żyjemy, każdy odpowiada za siebie i sam jest odpowiedzialny za swój los, swoje prawa i swoją godność. To ta manipulacja, powtarzana przez „ekspertów” od ekonomii, polityków, nauczycieli w szkołach, jest winna temu, że jedna trzecia Polaków i Polek pracuje na umowach śmieciowych, że stosunki pracownik-pracodawca utrzymują się na tak żenującym poziomie. Rozejrzyjmy się i zobaczmy, że należymy do 99%, które jest przez takie czy inne podmioty wykorzystywane i zacznijmy działać w imieniu tych 99%. W imieniu swoim, a nie tych, którzy nas wykorzystują.
Justyna Samolińska (Młodzi Socjaliści)
Zapraszamy wszystkich na wrocławskie obchody Święta Ludzi Pracy pod hasłem „Dzisiaj śmieciowe umowy- jutro śmieciowe emerytury”, które rozpoczną się na Placu 1 Maja (obecnie plac Jana Pawła II) o godz. 13.
W dziale publicystyka zamieszczamy wypowiedzi członków, sympatyków i zaproszonych do dyskusji z nami osób. Debata ma służyć wypracowaniu stanowisk Młodych Socjalistów i wymianie poglądów w ramach pluralistycznej dyskusji. Jednocześnie głoszone w tekstach tezy są poglądami prywatnymi autorów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka