Żyję, podobnie jak Ty, w neoliberalnym kapitalistycznym gównie. Jestem pryszczem na dupie systemu. Ani to miłe, ani wygodne. Codziennie rozgrywa się moje „być albo nie być”, nie jestem szczęśliwa. Nie stać mnie na to - dosłownie. Mimo to wierzę, ba – jestem o tym przekonana, że mogę realnie coś zmienić, że mam na to wpływ, że jest to ode mnie zależne. Ode mnie i od Ciebie. Więcej, nie wierzę, że ktokolwiek/cokolwiek innego może zmienić ten stan rzeczy. It's time for revolution, kochani. Kapitalizm – tango down.
Obiecałam sobie nie cytować Marksa, bo przerażają mnie ludzie, którzy nawet swoją kupę robią na kształt drabiny społecznej, no i nie lubię cytować „mądrych panów z wąsem”, ale muszę przyznać, że nic nie prowadzi mnie teraz tak silnie, jak jego słowa o tym, że miejsce społeczeństwa burżuazyjnego zajmie nowe, w którym swobodny rozwój każdej jednostki jest warunkiem swobodnego rozwoju wszystkich.Wiem, że to czy tak się stanie zależy tylko i wyłącznie od nas, naszej mobilizacji i zjednoczenia. Jesteśmy główną siłą napędową systemu, niezbędną i konieczną do generowania zysków, a zatem jedyną, która jest w stanie przerwać ten mechanizm i zwyczajnie się mu przeciwstawić. By tego dokonać musimy się zorganizować - teraz. Mamy przedwiośnie, najwyższy czas by uświadomić sobie, co nam bezpośrednio zagraża, co nas, jako społeczeństwo reorganizuje i jakie działania należy podjąć by wygrać walkę o siebie i swoją wolną przyszłość. Niemniej jednak mam wrażenie, że nadal nam czegoś brakuje - przekonania, pomysłu, strategii i działania. Trochę nas w tym wszystkim nie ma, jakby cały świat nagle wzruszył ramionami w geście bezradności, godząc się tym samym na zniewolenie. Przesadzam? Być może, wybaczcie mi, zatem polityczną niepoprawność i nadmierną ekscytację, ale to ta społeczna postawa „bitej żony” tak silnie na mnie wpływa. Bo jak tu, spytam zaczepnie, wypatrywać za oknem wiosny, kiedy ludów brak?
Jest mnóstwo takich, którzy mówią, że ze mnie wariatka, że czego ja chcę, przecież ludzie wyszli na ulice, zaczynają walczyć o swoje i jeszcze to słynne „nic więcej się przecież nie da zrobić”. Owszem, wychodzą, cieszy mnie to tak strasznie, że może określenie „wariatka” nie jest wcale nadużyciem. Nie chodzi mi o to, że nie jest nas, wkurwionych, oburzonych, roszczeniowych – whatever – więcej. Ani o to, że społeczeństwo nie walczy. Chodzi o sposób, w jaki to robi: na pozór opozycyjny, a w rzeczywistości tak ugodowy, że aż przyjazny - władzy, systemowi.
Nie winię tu do końca samych ludzi, o nie. Zdaję sobie przecież sprawę z tego, że to neoliberalny system, w jakim nieszczęśliwie przyszło nam żyć, skrajnie ogranicza jakąkolwiek naszą działalność opozycyjną, wpisując ją w sieć mechanizmów swojego działania, a ściślej – systematyzując ją. Wszelkie działania, które podejmujemy w ramach sprzeciwu wobec panującego systemu, są de facto przez ten system przewidziane, wręcz generują go.
Już samo pojęcie społeczeństwa obywatelskiego, o którym się teraz tak często mówi, jest określone prawem i zasadniczo funkcjonuje w jego obrębie. Skutkuje to tym, że ogranicza się ono praktycznie jedynie do działalności trzeciego sektora. Funkcjonowanie organizacji pozarządowych, stowarzyszeń i innych podobnych ugrupowań ma na celu zaktywizowanie obywateli do podejmowania inicjatyw na rzecz określonego interesu publicznego, ich udział we współtworzeniu politycznej rzeczywistości. Takie jest założenie. W praktyce wygląda to tak, że żeby „zalegalizować” działalność tychże musimy je oficjalnie zarejestrować. Proces legislacyjny takiego przedsięwzięcia, jest dość czasochłonny i złożony, nie wystarczy, że zadeklarujemy istnienie konkretnej organizacji oraz ilość członków i członkiń w niej zrzeszonych. Musimy ściśle określić jej postulaty, sposób działania, podejmowania decyzji, hierarchię władzy bądź jej brak itp. itd. Przyzwyczajeni do biurokracji nie widzimy w tym żadnej kontroli, wierzymy, że to prawo ma na celu uniknięcie nadużyć. Jednakże czy rzeczywiście ktoś sprawdza, czy realizujemy nasze zadeklarowane postulaty? Czy ktokolwiek kontroluje to czy nasze wewnątrz organizacyjne działania i formy podejmowania decyzji są zgodne z wewnętrznym statutem? Litości, no jasne, że nie, nikogo to tak na prawdę nie obchodzi. Moglibyśmy zarejestrować organizację walczącą o prawa pracownicze oraz brak dyskryminacji w miejscu pracy i jednocześnie wykorzystywać grupę Wietnamczyków do ciemiężniczej pracy, koniecznie w „młodym, dynamicznym zespole” i na umowę zlecenie, płacąc im przy tym dziennie torebką ryżu, a żadna władza by się tym nie zainteresowała. Więc, o jakim zapobieganiu nadużyciom tu mówimy?!
Poza tym organizacje pozarządowe są pozarządowe bardzo często tylko z nazwy. Większość z nich - to żadna tajemnica, funkcjonuje za rządowe pieniądze. Żyją od grantu do grantu, przez co stają się bardziej skupione na podporządkowaniu projektów wymogom swoich „darczyńców” niż beneficjentów. Skutkuje to alienacją środowisk pozarządowych, ich absurdalną działalnością zupełnie nieprzystosowaną do społecznego dialogu. Działają jakby same dla siebie, angażując w swe poczynania wyłącznie ludzi ze swojego ścisłego kręgu. Społeczeństwo obywatelskie staje się pozaobywatelskie, oderwane od rzeczywistości. Zupełnie nieodpowiadające na potrzeby „przeciętnego Kowalskiego”.
Mówiąc szczerze, nie dziwię się, że inteligencko-nadęte dysputy operujące pojęciami lawirującymi gdzieś pomiędzy przestrzenią alterkosmiczną a Marksem, nie porywają mas. Że debaty – jak to pięknie określił mój kolega „po fachu”– w stylu „Marks czy Bakunin?” osiągają taki poziom abstrakcji, że aż nie wiem – serio nie wiem- jak się do tego ustosunkować, co powiedzieć. Nie chodzi mi o to, by chodzić z Manifestem Komunistycznym pod pachą i głosić walkę klas, na prawdę nie o to. Trzeba się przede wszystkim nauczyć rozmawiać.
Właśnie o tym - o rozmowie – też chciałam napisać. Mam wrażenie, że choć mamy podobne problemy, cele i dążenia - to nie umiemy się ze sobą porozumieć. Nie wiem czy to, dlatego, że się nie słuchamy, ignorujemy - wątpię. Wynika to, jak sądzę, z tego, że takie rozmowy, upolitycznione, bo upolitycznione, są uznawane za źródło społecznych konfliktów odpowiedzialnych za podziały. Istnieje przekonanie, że psuje to więzi społeczne, że takie rozmowy to domena panów posłów/pań posłanek, a my to tylko o pogodzie powinniśmy, o miłości i zdrowotnych dolegliwościach, perorować. Nic bardziej mylnego, męczy mnie to przekonanie, frustruje.Co z tym zrobić? Bo pytanie pozostaje i po głowie mi się telepie – jak rozmawiać?
O ludziach, ich potrzebach, wizjach i światopoglądach. O polityce i o życiu. Trzeba(!) o tym mówić, przeżuwać temat w kółko i w kółko, nie zwracać, nie połykać – utylizować. Nie chcemy przecież, żeby sprawami, które bezpośrednio nas dotyczą, zajmowali się ludzie, którzy o NAS nie mają pojęcia. Póki, co, nasze losy ważą się na mównicy sejmowej, każda dyskusja na ich temat zaczyna się słowami „Panie Marszałku, Wysoka Izbo..” a nie „Panie Kowalski, coś na mnie głosował”. Bez naszego udziału, bez realnego wpływu, w obrębie, do którego nie sposób nam, obywatelom, sięgnąć. Staliśmy się „więźniami” demokracji przedstawicielskiej, w której nawet o naszym sprzeciwie decydują „przedstawiciele”. Jakie to niesprawiedliwe, jakie wkurwiające!
Zatem: Panie Kowalski, Pani Kowalska (moje uszanowanie, bo ja do Was) - czyż nie jest to wystarczający argument, by uwierzyć, że prawdziwa polityka nie ma miejsca w ławach sejmowych? Prawdziwa polityka rozgrywa się tu – na ulicach, gdzie sprawiedliwość społeczna jest głównym hasłem na ustach tłumu, a na nudne i nie na temat przemówienia pana posła zwyczajnie nie ma miejsca.
Jeżeli już jesteśmy przy rozmowie i władzy, to jest jeszcze jedna zasadnicza kwestia, o której chciałabym napisać. Kwestia, jak sądzę, kluczowa. Bez utarcia jej w naszej świadomości społecznej nie będziemy w stanie ruszyć dalej; targani poczuciem niemocy i bezradności w końcu się poddamy. Sprawa, o której mówię, tyczy się podejmowania dialogu z władzą. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że wszelkie próby „dogadania” się z rządzącymi są z góry skazane na niepowodzenie. Zwyczajny konflikt interesów – po prostu. Łatwo to zobrazować na przykładzie zależności: pracownik najemny – pracodawca. W neoliberalnym systemie kapitalistycznym głównym celem pracodawcy jest gromadzenie kapitału, maksymalizacja zysków. Jest on posiadaczem środków produkcji, zatem ma monopol na zyski płynące z zarządzania nimi. Ma władzę nad zyskiem, to i ma władzę nad nami. Natomiast jedyne, co my, jako klasa pracująca, posiadamy, to nasza zdolność do pracy i czas, który jesteśmy w stanie (a raczej musimy) na nią poświęcić. Praca ta z kolei, polega na wytwarzaniu produktów bądź świadczeniu usług, które de facto warte są znacznie więcej niż wynagrodzenie, jakie za nie otrzymujemy. Z reszty się nas (nazywając rzeczy po imieniu) po prostu okrada. Jesteśmy, zatem wyzyskiwani, nie tylko pod względem ekonomicznym. Często też pracujemy dłużej niż ustawowo powinniśmy, otrzymujemy „śmieciowe umowy”, które utrudniają nam możliwość dociekania swoich praw, nierzadko też pracujemy „na czarno”. Bo chodzi o to, żeby jak najmniej zainwestować w pracownika czerpiąc z niego jednocześnie jak największe zyski.
Z rządem jest podobnie, jeżeli nie identycznie – jak najmniej dać ludziom, jak najwięcej od nich wyciągnąć (pieniędzy, możliwości, władzy). Czy da się zatem wierzyć w to, że próbując się dogadać z pracodawcą na jego warunkach, można poprawić swoją sytuację? Że gdy będziemy pracować więcej, staranniej, on w końcu dozna olśnienia, pomyśli sobie: „Kurczę, stary, nie wierzę, jesteś takim ekstra pracownikiem, czemu tego wcześniej nie widziałem?! Masz tu hajs, weź wszystko, ja od dzisiaj pieprzę zyski, tylko ty się stary teraz liczysz! Tu jest umowa o pracę i dodatkowe świadczenia, a to jest wniosek o urlop, oczywiście płatny...Należy ci się, nie przejmuj się - ja stawiam!”. Chyba nie muszę odpowiadać. Apeluję o realizm! Nasze większe zaangażowanie w pracę, w której jesteśmy wyzyskiwani daje tylko poczucie pracodawcy, że jego reżim działa, nic więcej. Nie dogada się pracownik z kapitalistą, bo ich cele są przeciwstawne, wykluczają się wzajemnie – wspomniany wcześniej konflikt interesów. Analogiczny do tego, jaki zachodzi w relacji neoliberalny rząd – obywatel. Rządowi zależy na tym, by mieć monopol na władzę i czerpać zyski. Nam chodzi o godne warunki życia, szacunek i docenienie w pracy, możliwość rozwoju i decydowania o sobie. Nasze cele są więc sprzeczne. Jedyne co możemy zrobić, żeby jakkolwiek wpłynąć na pracodawców i rządzących, to odebrać im to, co jest im niezbędne do dzierżenia swojej pozycji. W przypadku tych pierwszych będzie to zaprzestanie generowania zysków, czyli odmowa pracy, w sytuacji tych drugich – odebranie im władzy. Żeby jednak móc to uczynić konieczne jest wspólne zorganizowanie się, całkowicie oddolne i niezależne pospolite ruszenie. W pojedynkę, wiadomo, nic nie zdziałamy – jest mnóstwo bezrobotnych na nasze miejsce, jedna głowa muru nie rozwali. Wracamy właśnie do punktu wyjścia. Kumacie już teraz, czemu to aż takie ważne? Nie chcemy pozornego kompromisu, chcemy wolności!
Dobra, mówię tak sobie o tym, że dialog z władzą bezcelowy, że precz z oportunizmem. Od słowa do słowa przekonuję Was i samą siebie, że nie należy podejmować jakichkolwiek działań mieszczących się w granicach obecnego systemu. Mogłoby się zdawać, że bojkotuję. Otóż nie do końca. Zdaję sobie sprawę z tego, że pikiety, demonstracje, manify nie zmienią sytuacji, w sprawie, której są organizowane. Idziemy do urzędu, rejestrujemy demonstrację, przychodzimy, krzyczymy – to schematyczne, usystematyzowane działanie. Oczywiście nasze zgromadzenia w żaden sposób nie wpłyną na rządzących, póki będą organizowane według ich ustaleń. One z kolei, podobnie jak nieugięta postawa władzy są takie, a nie inne, żeby ludzie czuli, że ich działania są nieskuteczne. By zrezygnowani usiedli w domu, wstali rano do pracy i grzecznie się podporządkowali. Nie, dlatego, że „panów i władców” męczy słuchanie naszych postulatów i krępuje widok ludzi, chcących ich obalić. Tylko, dlatego, że zdają sobie sprawę z mocy, jaka płynie ze społecznej mobilizacji i organizowania się. Te wszystkie pikiety, demonstracje, manify, nie są po to, by przemówić do nich, bo oni i tak nie ustąpią, to jasne - nie mogą. One są kierowane do nas, do ludzi, bo tylko my możemy realnie cokolwiek zmienić! Tylko my, społeczeństwo jesteśmy w stanie położyć kres neoliberalnym rządom kapitalistów, oni – władza- tego nie zrobią, sami siebie nie obalą. Nie mówcie mi więc, proszę, że to nic nie zmienia, bo zmienia bardzo dużo. Każda jedna osoba, którą uda się tymi protestami przekonać do słuszności naszych postulatów, to kolejna osoba do walki z systemem. Dlatego właśnie tak cholernie ważne dla nas samych jest to by zdać sobie sprawę z tego, że to my, powtórzę, tylko i wyłącznie my, zwiększając świadomość społeczną, uprawiając tę uliczną politykę, zmieniamy cokolwiek. To siebie musimy przekonać.
Nie chcę tu uprawiać propagandy, ani nikogo, broń Boże, na siłę przekonywać. Nie czuję takiej potrzeby. Nawiązanie do Boga wcale nieprzypadkowe, bo ekspertem też jestem żadnym. Obracam się w kręgu oczywistości, a i z nimi nie do końca umiem sobie poradzić. Pozostawiam was, więc samych z dylematem:, co z tym całym neoliberalnym gównem zrobić, jak się ustosunkować? Czy je tak zwyczajnie po ludzku, zwrócić? A może przeanalizować? Bo przysięgam, sama nie wiem, a myśl trudna spać nie daje, rozbijając się i krzycząc: co dalej?
Amel Mana (Młodzi Socjaliści)