Od środy mamy debatę o debacie, ale widzę, że umykają w niej pewne szczegóły, które wystawiają świadectwo jednemu z kandydatów, ale też wiele mówią o bardzo niebezpiecznym miejscu, do którego zawędrowała nasza demokracja.
Zacznijmy od tego, że na sprawę należy spojrzeć szerzej, bo pewne wydarzenia — z pozoru niezwiązane z debatą — wydają się co najmniej znamienne. Prześledźmy więc, co wydarzyło się w ostatnich dniach.
Jeden z kandydatów nagle, w środę, ogłasza i wyzywa głównego kontrkandydata na debatę. Wszystko wydaje się już przygotowane — nieznany jest tylko organizator wydarzenia, ponieważ żadna z zaproszonych przez jedną stronę telewizji nie przyznaje się do organizacji. W odpowiedzi drugi kandydat podejmuje rękawicę, stawiając jeden warunek — w debacie mają uczestniczyć jeszcze dwie inne telewizje, w tym największa obecnie stacja informacyjna w Polsce.
Sprawa wydawałaby się oczywista. Skoro dwóch najpoważniejszych kandydatów ma debatować, to obywatele powinni mieć możliwość oglądania tej debaty w telewizji, którą znają i lubią. Wydawałoby się, że taka postawa jest jak najbardziej fair — tym bardziej, że kandydat wyzywający do debaty zaprosił dwie przychylne sobie stacje. Dla równowagi drugi debatujący również powinien mieć zagwarantowany udział stacji bliższych jemu. To wydaje się po prostu uczciwe.
Jednak kandydat inicjujący debatę nie chce tego zaakceptować. Widownia stacji konserwatywnych nie jest dla niego przedmiotem zainteresowania. Jakby tego było mało, po kilku godzinach okazuje się, że dwie stacje, których nie dopuszcza się do debaty, tracą koncesję na multipleks — nieprawomocnym wyrokiem. Dziwny zbieg okoliczności? Jeszcze dziwniejsze jest to, że kolejnego dnia dziennikarz pytający o sprawę debaty zostaje pobity przez ochroniarza kandydata, który tę debatę zainicjował.
To jednak nie wszystko. Już wcześniej, z większym wyprzedzeniem, największa stacja informacyjna w Polsce ogłosiła debatę dla wszystkich kandydatów na urząd Prezydenta RP. Udziału w tej debacie odmówił kandydat strony rządowej, by następnie — jak już wspomniałem — na ostatnią chwilę zaproponować debatę wyłącznie głównemu kontrkandydatowi. Warunki postawione przez tego drugiego — całkiem racjonalne — zostały nazwane tchórzostwem i strachem przed debatą.
Czy tak traktuje się rywali w uczciwych zawodach? Czy tak traktuje się wyborców, którzy nie są ideologicznie bliscy kandydatowi na prezydenta? A przecież prezydent to urząd, który powinien jednoczyć Polaków, niezależnie od ich poglądów.
W powyższym tekście — może naiwnie, ale świadomie — nie używam nazwisk i nazw stacji, aby dać szansę spojrzeć na sprawę z większym dystansem. Kończąc już jednak może mniej z dystansu, z perspektywy osoby, której bliski jest sport: mamy dwóch zawodników. Jeden rzuca wyzwanie drugiemu na własnych warunkach, a każdą próbę rozmowy o zmianie zasad walki nazywa tchórzostwem. Tymczasem drugi zawodnik podejmuje rękawicę i rusza do walki, która wydaje się być ustawiona.
Aż się przypomina historia... Rockiego. Który wyruszył na wrogą ziemię, do Rosji, by stoczyć walkę z Drago. Szkoda, że doświadczenie polskich debat nie daje nadziei na równie epicki przebieg, ale nie traćmy nadziei ????
Inne tematy w dziale Polityka