...Jak Czarnecki do Poznania
wracał się przez morze
dla ojczyzny ratowania
po szwedzkim zaborze…
J. Wybicki, Pieśń Legionów Polskich we Włoszech.
28 czerwca 1660 roku pod Połonką doszło do bitwy pomiędzy armią polsko-litewską dowodzoną przez Stefana Czarnieckiego i Pawła Sapiehę a armią moskiewską prowadzoną przez Iwana Chowańskiego. Choć siły przeciwników były mniej więcej wyrównane to starcie zakończyło się pogromem Moskwy, a na polu bitwy i w trakcie pościgu padło 5 tysięcy jej żołnierzy. By tego dokonać Polacy i Litwini potrzebowali zaledwie około trzech godzin.
Rok 1660 był w tamtej sytuacji Rzeczpospolitej i na tle lat go poprzedzających, wyjątkowy. Był czasem, kiedy po latach porażek politycznych i wojskowych, Polska w końcu zaczęła odnosić sukcesy. A przyszły one w chwili, kiedy wydawało się, że już znikąd nie można czekać ratunku. Długie pasmo klęsk zapoczątkowane Powstaniem Chmielnickiego, podsycone po włączeniu się do walki po stronie Kozaków Moskwy i rozbuchane w okresie szwedzkiego Potopu, wydawało się, tłumiło wszelkie nadzieje. Aż przyszedł ów rok 1660, „rok szczęśliwy”, jak pod koniec XIX wieku określił go polski historyk Wiktor Czermak. I była nie tylko Połonka, ale też i wielkie pod każdym względem i pomyślne dla Rzeczpospolitej bitwy pod Słobodyszczami i Cudnowem. Był również zawarty 3 maja 1660 roku i kończący szwedzki najazd pokój w Oliwie.
Traktat ten, choć jego warunki były ciężkie, okazał się przełomowym dla sytuacji Rzeczpospolitej. Jego ostatecznym skutkiem było zwolnienie sił dotąd zaangażowanych w obronę rdzennych ziem polskich przed Szwedami, a które teraz można było pchnąć do walki z państwem moskiewskim. A jego sytuacja za to uległa pogorszeniu. Trzeba bowiem pamiętać, że ówczesna wojna polsko-szwedzka była tylko fragmentem o wiele większego konfliktu, który do historii przeszedł jako II Wojna Północna. I że równolegle toczyła się wojna szwedzko-moskiewska. Kiedy więc Szwecja zawarła pokój z Polską, a wkrótce potem 6 czerwca z Danią, wielu oczekiwało teraz, że skandynawska monarchia uderzy z całą swą mocą na państwo carskie. Ba, byli nawet tacy, choćby moskiewscy dygnitarze, którzy przewidywali, że będzie to wspólne polsko-szwedzkie uderzenie. Nie doszło, jak wiadomo do tego, ale też nie byłoby to wówczas niczym dziwnym.
I choć obawy moskiewskich i nadzieje polskich dygnitarzy pod tym względem nie ziściły się, to było oczywiste, że Rzeczpospolita skieruje po Oliwie całą swą uwagę na wschód. Były dwa możliwe kierunki, rozdzielone Prypecią, tego uderzenie: litewski i ukraiński. Ostatecznie zdecydowano się w pierwszej kolejności przyjść z pomocą, błagającym o nią, Litwinom, których ziemie były okrutnie plądrowane przez armię moskiewską. Na Litwę miała udać się dywizja wojsk koronnych, a na jej czele postawiono bohatera wojny ze Szwedami Stefana Czarnieckiego. Już wówczas był on postacią legendarną i to pomimo pojawiających się tu i ówdzie zarzutów. Najpoważniejszy z nich dotyczył rzekomego przywłaszczenia sobie przez ówczesnego regimentarza po zdobyciu Warszawy części łupów odebranych Szwedom. Również pierwszy etap wyprawy na Litwę nie zapowiadał przyszłych sukcesów. Nieopłacone i trawione sporami pomiędzy dowódcami wojsko zawiązało konfederację, na czele której stanął słynny i niezwykle popularny wśród żołnierzy na Litwie zagończyk pułkownik Samuel Kmicic. W reakcji, nie bacząc na nic, przyszły triumfator spod Połonki, zwrócił się do króla Jana Kazimierza o nadanie mu dóbr po buntowniku. Spór ostatecznie zażegnano, ale niesmak pozostał.
Po tym niezbyt fortunnym epizodzie ruszono w czerwcu jednak w pole, działając przy tym szybko i zdecydowanie. Było to ważne, zwłaszcza ze względu na Litwinów, goniących już resztkami sił. Dotyczyło to zresztą nie tylko wojsk litewskich, ale także ludności cywilnej tych terenów. Jan Kazimierz zresztą wyprawiając wojska koronne, wyraźnie przykazał ich dowódcom, by trzymali w ryzach podległych sobie żołnierzy, tak by ci nie dopuszczali się grabieży i rozbojów na cywilach. Niestety nie zawsze udawało się wypełnić królewskie instrukcje pod tym względem. Tak było np. w odbitym Słonimie i jego okolicach, gdzie wyczyny koronnych wkrótce wręcz zatarły pamięć o łupiestwie Moskali.
Kierowano się jednak stale w stronę armii Chowańskiego, który w tym czasie mitrężył czas przy oblężeniu sapieżańskich Lachowicz. Czynił to właściwie aż do ostatnich chwil przed bitwą. Dopiero kiedy Polacy i Litwini znaleźli się w odległości około 40 km, ruszył w ich kierunku, zostawiwszy cześć sił pod obleganą warownią. Liczył, że zaskoczy przeciwnika w trakcie marszu, co było niedorzecznością, choćby dlatego, że od już paru dni podjazdy obu stron ścierały się między sobą. Zaskoczenia zatem nie było i kiedy 28 czerwca około godziny 8, armia moskiewska dotarła w pobliże niewielkiej miejscowości Połonka, położonej za rzeczką o tej samej nazwie ujrzała za wodą uszykowane do bitwy wojska Rzeczpospolitej.
Nie jest to miejsce, by wdawać się w szczegółową analizę tej bitwy. Dość napisać, że mistrzowskie wykorzystanie ukształtowania terenu, manewrowanie wojskami oraz błyskawiczne reagowanie na zmieniającą się sytuację taktyczną, przez autora planu bitwy Stefana Czarnieckiego, przyniosło błyskotliwy sukces stronie polsko-litewskiej. Starcie to po raz kolejny ukazało straszliwą moc husarii i to, że moskiewska jazda, zarówno bojarska, jak i cudzoziemska, nie może się z nią równać. Jedyne, choć przejściowe kłopoty sprawili tylko strzelcy moskiewscy, ale i z nimi się uporano, wycinając do ostatniego, po ucieczce moskiewskiej kawalerii.
O godzinie 12 było już po bitwie. Pozostała pogoń za rozbitym przeciwnikiem, za którym ruszyły chorągwie lekkiej jazdy polskiej i litewskiej, te drugie dowodzone przez Samuela Kmicica. Ścigano Moskwę na przestrzeni 60 kilometrów, zabijając i biorąc do niewoli kolejnych nieprzyjaciół.
Już jednak po bitwie doszło do niesnasek w obozie polsko-litewskim pomiędzy hetmanem Sapiehą i Czarnieckim, a także tym ostatnim i zwykłymi żołnierzami. Wódź litewski rościł sobie prawa do jeńców, armat i chorągwi. Wskazywał przy tym, że to on jest z racji urzędu i terenu zwierzchnikiem wojewody ruskiego. I trzeba to jasno napisać. Z punktu widzenia prawa miał rację! Jako hetman prawnie to on dowodził wojskami operującymi na Litwie, także tymi koronnymi. Oczywiście zupełnie inny stanowisko zajmował Czarniecki, który kategorycznie odmówił podporządkowania się Litwinowi. Przy czym nie chodziło mu o jakieś prawno-proceduralne niuanse, ale o łupy. O wspomniane działa, chorągwie, a przede wszystkim jeńców, których było około 700.
Jeńcy byli w realiach ówczesnej wojny niezwykle pożądanym „towarem”. Zwłaszcza ci znaczniejsi, wysoko urodzeni, oficerowie. Można było z ich wykupu uzyskać całkiem pokaźne pieniądze. Czarniecki zatrzymał ich dla siebie. Mało tego. Odebrał ich, tych oczywiście którzy byli coś warci, także swoim koronnym żołnierzom. Doprowadziło do w pewnym momencie wręcz do czegoś na kształt buntu. Dla nieregularnie opłacanych zwykłych żołnierzy opłaty za uwolnienie, wnoszone przez samych jeńców lub ich rodziny, były bowiem szczególnie cenne. Żołnierzy ostatecznie uspokojono, ale dumny Sapieha, na czele swoich oddziałów, opuścił wojska koronne. Sam Czarniecki wiedział, jednak co robi i także w tym wypadku wykazał się kunsztem, tym razem „kupca”. Za ujętych bowiem wówczas bojarów i oficerów miał dostać w sumie 2 miliony złotych. W tamtych czasach stanowiło to wręcz fortunę. Dla porządku dodam tylko, że także wszystkie zdobyte po Połonce działa zostały przez niego zagarnięte do rodzinnych dóbr.
I nie był to jedyny raz, kiedy duma, poczucie wyższości, a także zwykła chciwość, prowadziło tego, przyznaję znakomitego dowódcę, zupełnie inną drogą niż to jest utarte w narodowej świadomości. Był on w pewnym sensie kwintesencją niektórych przynajmniej cech sarmatyzmu. Był również postacią pełną sprzeczności. Nie sposób na przykład wyjaśnić jego stosunku do polskich chłopów, którymi pogardzał. I tego nie zdołał zmienić nawet Potop, kiedy to chłopi byli jedną z podstaw oporu i z których pomocy sam Czarniecki przecież w tym okresie z powodzeniem korzystał. Nieco łatwiej przychodzi pojąć jego stosunek do Kozaków, którymi pogardzał en masse. Bez względu na wszystko. Brał udział w nieszczęsnej dla Polaków bitwie pod Żółtymi Wodami, po której przedarł się do Kudaku. Po jego upadku dostał się do kozackiej niewoli. I jeśli po niej miał jeszcze jakieś pozytywne odczucia to kolejne doświadczenie skutecznie je unicestwiło. Chodzi o wyprawę hetmana Kalinowskiego zakończoną bitwą pod Batohem. Czarniecki nie tylko wziął w niej udział, ale też był świadkiem mającego miejsca po przegranym starciu mordowania jeńców polskich. I było to doświadczenie traumatyczne. W dniach 3-4 czerwca 1652 roku zwycięscy Kozacy i Tatarzy zabili poprzez poderżnięcie gardła lub ścięcie głowy około 3,5 tysiąca oficerów i żołnierzy Rzeczpospolitej. Rozkaz do tego dał osobiście Bohdan Chmielnicki. Czarniecki na swój sposób odegrał się na nim, kiedy w 1663 roku po zajęciu Subotowa dopuścił do zbezczeszczenia zwłok kozackiego przywódcy.
Mścił się na Kozakach za sarmacki Katyń już wcześniej i przy każdej okazji, prowadząc choćby w 1653 i 1654 roku dwie wyprawy na Ukrainę, będące de facto jej pacyfikacjami. Były to typowe ekspedycje karne, ponieważ w realiach tamtych lat nie było możliwości utrzymania zajętego terenu. Którego zresztą nie zajmowano, przynajmniej w tym znaczeniu, że zdobytych miejscowości nie obsadzano stałymi załogami. W artykule autorstwa Michała Górzyńskiego pod znamiennym tytułem Hetman śmierci tak opisano pierwszą z tych ekspedycji: „na pogrążone w wojnie domowej wschodnie kresy Rzeczypospolitej wkroczyła ośmiotysięczna polska dywizja. Na najechanej przez Polaków Bracławszczyźnie nie było jednak większych oddziałów Bohdana Chmielnickiego ani tatarskich czambułów. Mimo to palono wsi i miasteczka, mordowano ludność cywilną, a podejrzanych o sprzyjanie powstańcom wbijano na pal i wieszano. W Pohrebyszczach wycięto w pień chłopów i mieszczan zebranych na corocznym jarmarku. Dywizją dowodził Stefan Czarniecki”.
Autor tego artykułu, będącego znakomitym kompendium na temat Czarnieckiego, stawia w nim zresztą tezę, że motyw zemsty, którym tłumaczone jest jego zachowanie, to kolejny nasz narodowy mit. Górzyński wskazuje przy tym, że taki sposób wojowania był charakterystyczny dla niego właściwie od samego początku kariery wojskowej. Nie sposób zakwestionować takiego rozumowania. Czarniecki mógł pobierać nauki na tym polu od najlepszych i w najlepszym ku temu czasie. Jak chociażby w 1629 roku, kiedy zaciągnął się na służbę cesarza, by wziąć po jego stronie udział w wojnie trzydziestoletniej, konflikcie, który spustoszył pod każdym względem zwłaszcza ówczesne Niemcy. W walkach tych podobnie, jak i wcześniejszych np. kampanii chocimskiej, stawał w szeregach Lisowczyków. Formacji już wtedy owianej legendą, śmiertelnie niebezpiecznej. Niestety nie tylko dla żołnierzy strony przeciwnej, ale także dla ludności cywilnej.
I właśnie w takim kontekście należy odczytywać słowa Czarnieckiego wypowiedziane w 1657 roku „jam nie z soli ani z roli, jeno z tego, co mnie boli”. Jego pozycja nie wzięła się bowiem z żup solnych, które były własnością Lubomirskich, ani latyfundiów, z których największe korzyści czerpali wówczas Potoccy, ale po prostu z wojny. Czemu świadectwo dawały rany odniesione przez lata wojaczki. I o czym także należy pamiętać. Odniósł je bowiem często w walkach, które przysporzyły chwały Rzeczpospolitej.
K. Kossarzecki, Kampania roku 1660 na Litwie, Zabrze 2005.
M. Bazydło, Łubnie-Konstantynów 1648, Zabrze-Tarnowskie Góry 2017.
S. Leśniewski, Hetmani polscy i litewscy, Leksykon, Kluki 2015.
R. Jankowski, Hetmani Rzeczypospolitej Obojga Narodów, Warszawa 2012.
M. Górzyński, Hetman śmierci, Wprost 3/2003.
Inne tematy w dziale Kultura