„Ja, Jeremi Wiśniowiecki, wojewoda ruski, książę na Łubniach i Wiśniowcu, przysięgam Tobie Boże w Trójcy Świętej jedyny i Tobie Matko Najświętsza, jako podnosząc tę szablę przeciw hultajstwu, od którego ojczyzna jest pohańbiona, póty jej nie złożę, póki mi sił i życia stanie, póki hańby owej nie zmyję, każdego nieprzyjaciela do nóg Rzeczypospolitej nie zegnę, Ukrainy nie uspokoję i buntów chłopskich we krwi nie utopię. A jako ten ślub ze szczerego serca czynię, tak mi Panie Boże dopomóż — amen!”
H. Sienkiewicz, Ogniem i mieczem.
26 maja 1648 roku polski tabor podczas odwrotu spod Korsunia dostał się w zasadzkę kozacko – tatarską w wąwozie Kruta Bałka. Klęska była zupełna. Spośród około 5,5 tysiąca żołnierzy kwarcianych i pocztów magnackich poległo 500. Dwóm tysiącom udało się ujść z pogromu. Reszta dostała się do niewoli. Trafiła do niej także prawie cała, oprócz pułkownika Krzysztofa Koryckiego, starszyzna, na czele z hetmanami: wielkim Mikołajem Potockim i polnym Marcinem Kalinowskim. Wobec wcześniejszego podzielenia sił polskich na części, które zostały jeszcze wcześniej pobite przez powstańców, oznaczało to, że nikt właściwie nie zagradza sprzymierzonym Kozakom i Tatarom drogi w głąb Rzeczpospolitej. Nikt oprócz księcia Jeremiego Wiśniowieckiego i znajdujących się przy nim oddziałów, na które nie poczekali hetmani idący ku Chmielnickiemu.
Wieść o klęsce pod Korsuniem dotarła do Wiśniowieckiego już 27 maja za sprawą Polanowskiego, towarzysza husarskiego z książęcej chorągwi, który uszedł z pogromu. Dowódca polski nie uwierzył jednak swojemu żołnierzowi, zwinął obóz i na czele 6 tysięcy wojska, ruszył pośpiesznym marszem na Perejesław. W trakcie pochodu i w samym mieście spotkał innych uciekinierów, którzy potwierdzili wieści Polanowskiego. Nie mogło być już wątpliwości. Pozostawało pytanie, co dalej?
Są poszlaki, że pierwszą intencją Wiśniowieckiego było przeprawienie się na Prawobrzeże, a więc na tereny zajęte przez siły kozacko – tatarskie. Świadczy o tym marsz na Perejesław oraz wysłanie w jego trakcie podjazdów ku Dniestrowi, których jednym z zadań było gromadzenie promów i barek. Wydaje się, że polskim dowódcą bardziej kierowała chęć zebrania ocalałych po Korsuniu niż stoczenie bitwy z Chmielnickim, na co nie było wystarczających sił. Jednak już 29 maja, wobec napływu kolejnych wiadomości, także od schwytanych Kozaków, o rozmiarach klęski, książę podjął jedyną wówczas możliwą decyzję o odwrocie z Zadniestrza. Trasa tego manewru miała przybrać kształt rogala, co było podyktowane chęcią ominięcia Kijowa i okolic, gdzie koncentrowały się główne siły wroga. Tak więc 30 maja ruszono z Perejesława na północ, w kierunku Czernihowa.
Oprócz wojska księciu towarzyszyli również cywile. Ich liczba jest trudna do oszacowania. Na ogół przyjmuje się, że było to około 4-6 tysięcy ludzi, co wraz z żołnierzami dawałoby liczbę mniej więcej 10-12 tysięcy osób. Wśród cywilnych uciekinierów prym wiodły dwie grupy: szlachcice i Żydzi. Oczywiście towarzyszyły im całe rodziny, kobiety, dzieci. O ile szlachta była dość oczywistym obiektem nienawiści i ataków ze strony buntowników, to zapomina się, że podobna skala agresji miała miejsce także wobec Żydów. Jeden z żydowskich kronikarzy tak opisywał ówczesną sytuację: „I gdyby Pan Bóg nie pozostawił nam jakiejś reszty [wojska na Ukrainie] bylibyśmy jak Sodoma. Tą ostoją w wichurze był książę Wiśniowiecki bł. pam. Wraz z wojskiem swym na Zadnieprzu; on kochał naród izraelski nadmiernie, a potężny był w boju, jak nikt oprócz niego w państwie. On to wyruszył ze swym ludem w kierunku ku Litwie, a z nim około 500 obywateli (Żydów), a każdy z żoną i dziećmi i niósł ich jakby na skrzydłach orlich, aż ich przyprowadził, dokąd chcieli. Gdy im groziło niebezpieczeństwo z tyłu, kazał im iść przed sobą, a gdy groziło z przodu, wówczas on maszerował przed nimi, jak tarcza i puklerz, a oni za nim kładli się obozem”. Jeśli w tym momencie ktoś ma przed oczyma obraz uchodzących z Egiptu, to niedaleko odbiega to od realiów marszu w kierunku Czernihowa. Jeden z historyków wręcz stwierdził, że ten etap odwrotu przebiegał „podobnym gdzieś z Egiptu Mojżeszowym torem”.
Na tym odcinku drogi to właśnie cywile byli główną troską pana na Łubniach. Przechodząc przez tereny mniej lub bardziej kontrolowane przez powstańców kozackich, widziano sposób, w jaki traktują oni ludność cywilną. Zbierano więc po drodze wszystkich, którzy chcieli ocalić swe życie. Przy czym w przypadku kobiet i dzieci był to z jednej strony akt miłosierdzia a z drugiej także niemały, choćby aprowizacyjny, problem. W przypadku natomiast mężczyzn liczono także, iż w przypadku większego starcia wzmocnią oni obronę. Dlatego też rozsyłano podjazdy i wysyłano uniwersały, by zgromadzić jak najwięcej uciekinierów. W jednym z tych uniwersałów, rozesłanych do szlachty podczas przeprawy przez Desnę książę pisał: „Ponieważ nam dalsze grozi niebezpieczeństwo abyście, kogokolwiek wspólna ojczyzny miłość wiąże, zgromadzić się raczyli, a do mnie jak najprędzej przybywali, ażeby, da Bóg, za wspólną do usług J. Kr. Mości ochotą naszą ten nieprzyjaciel dalszych triumfów nad narodem naszym i z braci naszej tak znacznej nie poniesie korzyści”.
Na ogół szlachta przyłączała się do pochodu księcia, choć zdarzały się wyjątki. Jednym z nich był Czernihów, do którego Wiśniowiecki dotarł 4 czerwca. Zamknięta w tamtejszym zamku okoliczna szlachta odmówiła opuszczenia swego schronienia i udania się w drogę ku bezpiecznym ziemiom. Kiedy więc pod Czernihów przybyli idący za księciem Kozacy ci, którzy pozostali w zamku po trzy tygodniowym oblężeniu przypłacili to życiem, ponieważ powstańcy „wszystkich wyścinali, którzy się zwarli w zameczku, bo im i prochu, i żywności nie stawało”.
W tym miejscu warto wspomnieć o liczebności kozackiej grupy pościgowej. Brak jest tu dokładnych danych. Szacuje się, że w pogoń za Polakami udało się około 10 tysięcy byłych Kozaków rejestrowych i Zaporożców. W trakcie działań siły te zostały wzmocnione przez dalsze 10 tysięcy ludzi, przy czym była to tzw. czerń, którą zwerbowano po drodze. Co warte zauważenia oddziałami tymi nie dowodził żaden znany dowódca kozacki. Dopiero na późniejszym etapie odwrotu, od Bracławszczyzny, przeciwnikiem Wiśniowieckiego stali się uznani dowódcy, na czele z Krzywonosem, z którym książę zmierzył się pod Konstantynowem.
Nie rzucenie przez Chmielnickiego od początku w pogoń za uchodzącymi z Zadnieprza Polakami, któregoś ze znacznych pułkowników, miałby zdaniem niektórych świadczyć o pewnego rodzaju cichym układzie pomiędzy księciem a kozackim przywódcą. Nie znajduje to jednak potwierdzenia w źródłach. Bardziej okoliczność tą należy wiązać z obawami Chmiela przed starciem z siłami Wiśniowieckiego. Walka taka bowiem nawet jeśliby przyniosła zwycięstwo, mogła pociągnąć za sobą dotkliwe straty. A trzeba pamiętać, że w tamtym momencie Kozacy zostali pozbawieni chwilowo pomocy Tatarów, którzy po Korsuniu bardziej byli zajęci braniem jasyru niż walką. Poza tym, po rozbiciu wojsk polskich i zajęciu olbrzymich obszarów Ukrainy, jednym z głównych priorytetów Chmielnickiego stało się umocnienie na opanowanych obszarach. A następnie zajęcie nowych, zachodnich i południowych ziem. Stąd też jednym z głównych kierunków działań kozackich stały się okolice Bracławia, gdzie udał się wspomniany Krzywonos, a także Gandża Humański i Ostafi Uswanicki.
Chwilowy rozejm, choć nieformalny, miał jednak miejsce. Z tym że nie nastał on między Chmielnickim i Wiśniowieckim a pomiędzy Chmielnickim i Jerzym Ossolińskim, kanclerzem wielkim koronnym oraz przywódcą „partii pokoju”. Po śmierci króla Władysław IV rola tego polityka wzrosła niepomiernie. Co prawda władza jako do interreksa należała w tamtej chwili do prymasa Łubieńskiego, jednak wobec podeszłego wieku tego duchownego, w rzeczywistości znalazła się w rękach kanclerza. Jego to zasługą było postawienie na czele odtwarzanych po Korsuniu oddziałów trzech pozbawionych doświadczenia i zdolności wojskowych regimentarzy, co zakończyło się kolejną militarną katastrofą, tym razem pod Piławcami.
Z jednej strony zatem idący teraz ku Bracławszczyźnie Wiśniowiecki korzystał z owoców owego rozejmu, z drugiej natomiast, zwłaszcza w momencie przybycia w okolice Bracławia, był jednym, a właściwie głównym źródłem napięć. A przynajmniej tak przedstawiała to strona kozacka, by na końcu oskarżyć księcia o zerwanie zawieszenia broni. Jednak o ile ustanie intensywnych walk jest faktem, o tyle łączenie ich wznowienia z działaniami pana na Łubniach nie znajduje odzwierciedlenia w faktach. Jeszcze bowiem przed wkroczeniem Wiśniowieckiego na Bracławszczyznę Kozacy, korzystając z bezczynności pozostałych polskich przywódców, prowadzili tam walki, dążąc do opanowania kolejnych miejscowości. I tak 10 czerwca zajęli Niemirów, 21 czerwca Tulczyn, 1 lipca Winnicę a w połowie czerwca Pohrebyszcze. W tym samym czasie książę natomiast nie prowadził żadnych działań wojennych, a jego pierwsza aktywność na tym polu przypada na 29 czerwca, kiedy to odbił Pohrebyszcze.
Niemniej obecność zwartego oddziału polskiego na tym terenie krzyżowała plany kozackie. Przy czym o ile ciągle istniała po stronie buntowników obawa przed bezpośrednim starciem z księciem, o tyle nie było przeszkód, by rozwinąć przeciwko niemu intensywną akcję propagandową. Znakiem tej akcji było otrzymanie przez księcia Dominika Zasławskiego dwóch listów. Jednego z 25 lipca, którego autorem był Krzywonos i drugiego z 30 lipca, napisanego przez Chmielnickiego. Aby uświadomić sobie charakter tych pism, wystarczy przywołać fragment pierwszego z nich. Pułkownik kozacki pisał w nim, że „nie chcieliśmy więcej pustoszyć ziemi Polskiej. Tylko, że nam zajadł Xże Jeremi, że ludzi mordował, ścinał i na pal wbijał, wszędzie w każdym mieście szubienica i teraz pokaże się to, że na palu byli niewinni ludzie. Popom naszym oczy świdrami kręcił. My też stojąc, broniąc wiary i zdrowia naszego, musieliśmy stać za swoją krzywdą. Kto z nami pole chce stawić, gotowiśmy przeciw temu, a kto spokojny będzie siedział w pokoju”.
Jeremi Wiśniowiecki jednak nie chciał być „spokojny”. Doskonale rozumiał, że w tamtym momencie, jeśli Rzeczpospolita miała przetrwać, to ewentualne porozumienie z Kozakami można było zawrzeć po ich uprzednim pokonaniu. Bez spełnienia tego warunku wszelki pokój, nawet jeśliby udało się go zawrzeć, byłby fikcją. I sygnałem, nie tylko dla Kozaków, ale i wszelkich nieprzyjaciół Rzeczpospolitej, świadczącym o jej słabości. To stanowisko zostało jasno wyrażone już po bitwie pod Konstantynowem, w zredagowanym przez księcia i podpisanym przez dowódców biorących udział w tym starciu, a skierowanym do Senatu, liście. Czytamy tam m.in., że lepiej „ukazać przynajmniej nieprzyjacielowi szablę, którą lepszą rzecz, żeby u boku naszego opasana była, niżeli byśmy od własnych chłopów w taką mieli przychodzić wzgardę – a inaczej honoru naszego zmazanego nie nagrodzimy”. Jeszcze mocniej brzmi inny fragment tego listu, w którym dowódcy napisali: „My z doświadczenia, miłości ku ojczyźnie i obowiązku naszego senatorskiego jeszcze raz przestrzegamy WPanów, że nieprzyjaciel pod pretekstem obiecanego pokoju coraz więcej wyprawuje okrucieństwa […] bo jeżeli prosić o pokój będziemy, toć już część niewoli onych żażyćby nam trzeba. Zaczem gorąco głosami naszemi prosimy WPanów, abyście […] raczyli i siebie samych, sławę narodu swego i nas wszystkich ratować prędkimi wojsk koronnych suplementami…”.
Dopiero zatem po odniesieniu zwycięstwa nad buntownikami można było pomyśleć o pokoju oraz reformach Kozaczyzny, które książę uważał za niezbędne. I które miały wbrew pozorom nie przebiegać w duchu rewanżyzmu. A tymczasem należało walczyć. Także stosując represje. Jeremi Wiśniowiecki uchodzi na tym polu za okrutnika, topiącego zbuntowaną prowincję we krwi. Tymczasem jest to opinia dalece krzywdząca. Owszem, były represje, ale ich rozmiar, zwłaszcza w zestawieniu z wyczynami Kozaków, był wręcz zaskakująco mały. Na pierwszym etapie odwrotu można to jeszcze tłumaczyć tym, że celem księcia wtedy było ocalenie idących wraz z nim cywili. Nie myślał więc raczej o ofensywnych, represyjnych działaniach. Jednak wraz z dotarciem do Brahinia, kiedy ludzie ci, odłączyli się od wojska i udali się na ogół na Litwę, ten element zniknął. Przy księciu zostali wówczas już właściwie tylko żołnierze w liczbie 3,5 tysiąca. Wkroczono również na Bracławszczyznę, świeżo ogarniętą powstaniem i gdzie operowały liczne siły kozackie. Pojawiło się więc pole do walki, a także represji. Tymczasem o ile etap ten rzeczywiście cechował się większą intensywnością walk, to akcji, które można by określić, jako represyjne było...dwie. W Pohrebyszczach i Przyłuce. Liczba ofiar tych działań nie jest znana, ale szacuje się, że było to kilkanaście, góra kilkadziesiąt osób. Co charakterystyczne, także sami Kozacy, na czele z Chmielnickim, pomimo swoich doniesień, o masowym charakterze polskiej akcji odwetowej, nie podawali liczby zabitych, ani miejsc gdzie mieli zginąć.
Powyżej użyłem zwrotu „akcja odwetowa”. I takie właśnie były działania księcia w tych dwóch miejscowościach. Przy czym ofiarą represji padli wójtowie, rajcy miejscy, popi i inni miejscowi przywódcy. Zostali straceni jednak, nie za jakieś domniemane przewiny, popełnione przez innych, gdzie indziej, ale za swoją zdradę tu i teraz – w Pohrebyszczach i Przyłuce. W obu tych miastach bowiem Kozacy dostali się do środka przy współdziałaniu z mieszczanami. W obu tych miastach doszło do aktów przemocy wobec Polaków i Żydów. I w obu tych miastach po ich zdobyciu przez Wiśniowieckiego ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo, zdrowie i życie wszystkich mieszkańców, tzn. przedstawiciele lokalnej elity, odpowiedzieli gardłem za swą zdradę.
Działania w rejonie wyżej wspomnianych dwóch miast oraz Niemirowa stanowią ostatni akcent pobytu księcia na Bracławszczyźnie. Intencją strony polskiej od początku nie był dłuższy pobyt w tych okolicach. Chodziło przede wszystkim o zdobycie tam zaopatrzenia i wszelkich środków potrzebnych do kontynuowania odwrotu. Oraz zasilenie szeregów wojska nowymi ochotnikami. Wiśniowiecki mógł mieć pod tym względem pewne nadzieje, ponieważ tereny te były gęsto usiane jego posiadłościami. A także jego rodziny, czyli przede wszystkim, młodych książąt Wiśniowieckich, nad którymi Jeremi sprawował opiekę, oraz dobrami kuzynów księcia tj. Warszyckich i Zamoyskich. Po częściowym osiągnięciu tych celów nie było sensu przebywać dalej w tym miejscu, zwłaszcza wobec dalszej koncentracji sił kozackich. Już wcześniej na Bracławszczyźnie działało kilku znanych dowódców powstańców, na czele z Krzywonosem. Teraz te siły, z rozkazów Chmielnickiego, uległy wzmocnieniu. Przybyły tam między innymi dwa stare pułki, białocerkiewski i korsuński, oparte na dawnych Kozakach rejestrowych. Bez wątpienia oprócz chęci niesienia ognia buntu, przywódcy kozackiemu towarzyszyła obawa przed ewentualnym starciem z siłami księcia. Stąd napływ nowych oddziałów.
Wiśniowiecki, aczkolwiek niedysponujący prężnym wywiadem, był jednak w pełni świadomy kozackiej koncentracji wokół Bracławia. Dlatego też m.in. podjął decyzję o odejściu na Wołyń. Decyzję, która zawiodła go do Konstantynowa, gdzie doszło w końcu 26 – 28 lipca do bitwy z Kozakami Krzywonosa. I gdzie miał miejsce także polski odwet na schwytanych powstańcach. Tyle że doszło do niego 15 września, a dokonały go chorągwie wysłane przez księcia Dominika Zasławskiego, jednego z trzech regimentarzy.
Niemniej także i ten epizod konfliktu polsko – kozackiego bywa, może nawet i z rozpędu, przypisywany księciu Wiśniowieckiemu. Takie podejście do jego działań w okresie czerwca i lipca 1648 roku, w którym niemały udział ma również twórczość Henryka Sienkiewicza, spowodowało, że panu na Łubniach przypięto łatkę krwawego watażki, który „pobić się nie dał, wojny nie rozstrzygnął, a pokój uniemożliwił”. Pytanie, z kim chciano zawrzeć w tym czasie ten pokój? Bo Kozacy nie byli w stanie go przyjąć, ponieważ „oczekiwali za dużo od Polaków, a ci za mało mogli dać…”.
Literatura:
M. Bazydło, Łubnie – Konstantynów 1948, Zabrze – Tarnowskie Góry 2017.
W. A. Serczyk, Na płonącej Ukrainie. Dzieje Kozaczyzny 1648 – 1651, Kraków 2009.
Inne tematy w dziale Kultura