mimm mimm
132
BLOG

Mówiący szyfrem...

mimm mimm Kultura Obserwuj notkę 0

„Kiedykolwiek wojna będzie się toczyć pomiędzy naszym krajem a innym, nasi ludzie zawsze dołączą do Stanów”.

Plenty Coups, wódz z plemienia Crow.

Nikt chyba nie jest w stanie zliczyć wszystkich traktatów podpisanych przez USA i różne plemiona indiańskie. Nikt nie jest w stanie przytoczyć wszystkich zawartych w nich obietnic, które miały trwać jak długo wschodzić będzie słońce, a rzeki płynąć będą do morza. Jest dość oczywiste, że w  stosunkowo krótkiej historii Stanów Zjednoczonych Ameryki, najdłuższy jest szlak indiańskich łez. Znaczony zerwanymi umowami, niedotrzymanymi obietnicami i kolejnymi masakrami.

Pomimo to Indianie brali udział po stronie USA we wszystkich wojnach, jakie toczyło to państwo w swojej historii. Nie zawsze był to wybór łatwy. Jak choćby w okresie wojny secesyjnej, kiedy część Indian walczyła w oddziałach Unii, a część po stronie Secesji. Walczyli wiernie i z honorem, pomimo tego, że aż do 1924 roku nie mieli praw obywatelskich, w tym prawa do głosowania. A na przykład w Arizonie i Nowym Meksyku prawa te uzyskali dopiero w 1946 roku. Mimo tego w I Wojnie Światowej wzięło udział co najmniej sześć plemion, choć z punktu widzenia prawa nie byli nawet obywatelami USA. Ba, biorąc pod uwagę wszystkie grupy etniczne zamieszkujące to państwo, to właśnie Indianie w największym procencie wstąpili do armii. Wśród nich największą sławą okryli się szyfranci.

Pomysł, by wykorzystać Indian i ich narzecza do szyfrowania wiadomości na froncie, nie był bynajmniej związany z działaniami podczas II Wojny Światowej. Na mniejszą skalę, co było związane przede wszystkim z ówczesną techniką, pierwotni mieszkańcy Ameryki pojawili się w tym charakterze już podczas I Wojny Światowej. Chodzi tu o żołnierzy z plemienia Choctaw, jednego z Pięciu Cywilizowanych Plemion i ich handlowy język – mobile. Nikt już nie pamięta, w jakich okolicznościach do tego doszło. Według legendy po prostu jeden z oficerów usłyszał rozmowę dwóch żołnierzy z tego plemienia w okopach i uznał, że jest to świetny sposób szyfrowania wiadomości. I tak było w rzeczywistości.

Co ciekawe o fakcie tym, a także jego znaczeniu dla zwycięstwa w I Wojnie Światowej, pamiętali Niemcy, w tym Adolf Hitler. Dlatego też przed rozpętaniem przez siebie kolejnej wojny światowej, wysłał do USA grupę dwudziestu antropologów z jednym zadaniem – nauki języka Indian. Oczywiście był to cel, którego nie osiągnęli, bo nie mogli osiągnąć. Po pierwsze nie było jednego języka Indian a szereg narzeczy. Po drugie nie było do nich słowników. Po trzecie plemiona indiańskie były środowiskami dość hermetycznymi i Niemcom, białym w ogóle, nie było łatwo do nich przeniknąć. Niemniej jednak Amerykanie na wszelki wypadek nie korzystali podczas II Wojny Światowej z języka Choctaw w dużym zakresie. Natomiast wykorzystywano narzecza innych plemion. W Europie przede wszystkim Komanczów, a na Pacyfiku Nawahów. Jako szyfrów używano również dialektu plemion; Creek, Ojibwa, Menominee i Hopi. Ci ostatni odznaczyli się zwłaszcza na Filipinach. A ich wkład w zwycięstwo na tym archipelagu podkreślali nawet Japończycy w tym szef wywiadu generał Seizo Arisue.

Przez właściwie całe międzywojnie w USA obowiązującą doktryną polityczno – militarną był izolacjonizm. Sytuacja nieco się zmieniła po wybuchu II Wojny Światowej, głównie w postaci dostaw uzbrojenia i zaopatrzenia dla Wielkiej Brytanii. Dopiero 7 grudnia 1941 roku, kiedy Japończycy zaatakowali bazę w Pearl Harbor na Hawajach, przyniósł jednak radykalną zmianę postaw nie tylko wśród amerykańskich elit, ale i ogółu społeczeństwa. Zaczęto masowo zgłaszać się do armii. Wśród tych ochotników byli także Indianie. Szacuje się, że jeszcze w 1941 roku ponad 250 tysięcy spośród nich chciało się zaciągnąć do wojska.

Jednymi z pierwszych Indian, którzy służyli jako szyfranci, byli Komancze. Było to zasługą jednego z nich Williama Karty`ego, który uważał, że język jego plemienia doskonale nadaje się do szyfrowania informacji. Pomysłem tym podzielił się z przedstawicielami armii, którzy go podchwycili. Wkrótce wyselekcjonowano pierwszą grupę dwudziestu Komanczów, którzy pod okiem białego, porucznika Hugh Fostera, zaczęli zgłębiać w Fort Benning w Georgii, tajniki kodowania. Nie było to łatwe, przede wszystkim dlatego, że nie było w indiańskim narzeczu wielu słów dla określenia np. poszczególnych rodzajów uzbrojenia. Trzeba było więc tworzyć nowe słowa lub też nadawać nowe znaczenia starym. Tak było z wyrazem określającym karabin maszynowy, którego dźwięk wydawany przy strzelaniu skojarzył się jednemu z Indian z odgłosem maszyny do szycia. Komancze połączyli więc słowa w swoim narzeczu oznaczające maszynę do szycia i pistolet i utworzyli całkiem nowy wyraz oznaczający karabin maszynowy. A czołg, który przypominał im żółwia, zaczęli nazywać w swoim dialekcie tym słowem. Nawet Adolf Hitler został przez nich „przetłumaczony”. Było to słowo posah-tai-vo, co oznaczało „szalony biały człowiek”.

Tak uzbrojeni w kod oraz hełm, radio i pistolet kaliber 45, żołnierze z plemienia Komanczów wzięli udział właściwie w każdej ważnej operacji w Europie, począwszy od lądowania w Normandii. Jak Charles Chibitty, który by zaciągnąć się do armii, zawyżył swój wiek (co było normą), lądujący w D-Day na plaży Utah. Zapytany potem, czy się bał, odpowiedział krótko: „Jeżeli ktoś mówi, że się nie bał, to albo był szalony, albo kłamie”. Wiele lat potem w 1989 roku Francuzi odznaczyli jego oraz dwóch innych żyjących jeszcze szyfrantów, Rodericka Red Elk`a i Forresta Kassanavoida, Natomiast wodzowie plemion Choctaw i Komanczów otrzymali Chevalier de L`Ordre National du Merit za udział w obu wojnach na francuskiej ziemi członków ich plemienia.

Na Pacyfiku wsławili się Nawahowie, których w sumie w armii amerykańskiej służyło około 3,6 tysiąca. Ocenia się, że 375-420, różnie jest to podawane, spośród nich było szyfrantami. Podobnie jak w przypadku Komanczów i tu wiadomo, komu należy przypisać zasługę na tym polu. Był to Philip Johnston, syn protestanckich misjonarzy, wychowany w rezerwacie Nawaho i weteran I Wojny Światowej. Był to, co ciekawe biały i co jeszcze ciekawsze był wówczas jedynym znanym nie-Indianinem, który znał zarówno język Nawahów, jak i angielski. O tym, że był to człowiek nietuzinkowy, świadczy również fakt, że już jako 9-latek wziął udział w wizycie wodzów Nawaho w Waszyngtonie, gdzie służył za tłumacza. Także podczas rozmowy Indian z prezydentem Theodorem Rooseveltem.

Na początku 1942 roku zainteresował swoim pomysłem generała Cleytona Vogla. Ten polecił, by do tego typu działań wyszkolić 200 Indian Nawaho. Nie było to łatwe, ponieważ początkowo odzew był mizerny. Dopiero namowy wodza Chee Dodge`a spowodowały, że jego współplemieńcy zaczęli się masowo zgłaszać. Dzięki temu udało się wyselekcjonować pierwszą grupę przyszłych szyfrantów liczącą 29 Indian. Im przypadł w udziale wysiłek stworzenia słownika szyfru w swoim narzeczu. Było to ciężkie zadanie. Język Nawaho jest bowiem dość rozbudowany i wiele słów ma różne znaczenia. Pomimo to i tak trzeba było stworzyć ponad 450 odpowiedników dla powszechnie używanych w armii terminów. Nie można było oprzeć się przy tym na doświadczeniach Komanczów czy nawet Choctaw. Z prostej przyczyny- były to inne narzecza. Oczywiście cały słownik wyrazów i szyfr rekruci musieli opanować pamięciowo. Ostatecznie we wrześniu 1942 roku szyfr Nawahów został dopracowany i z niewielkimi zmianami funkcjonował do końca wojny.

Trzeba tu dodać, że wspomniane problemy z zaciągiem Nawahów wynikały nie tyle z ich niechęci do walki ile z ich osobistych doświadczeń, jeśli chodzi o używanie rodzimego języka. Właściwie wszyscy oni, szczególnie w szkole, spotkali się z sekowaniem posługiwania się własnym dialektem. Wiele lat potem, podczas uroczystości z udziałem prezydenta Busha, 80-letni już Nawaho Chester Nez przypomniał, że za używanie swojego narzecza powszechną karą było mycie ust wodą z mydłem.

Zakończenie prac nad kodem w tym dialekcie oznaczało zarazem początek służby żołnierzy-szyfrantów na linii frontu. Wkrótce zatem zostali rozesłani do sześciu dywizji marines, w których składzie wzięli udział w praktycznie każdej operacji wojskowej. Pierwszą kampanią wojenną w jakiej wzięli udział były walki na Guadalcanal. Walczyło tam 27 żołnierzy z pierwszej grupy. Pozostałych 2 pozostawiono w jednostce szkoleniowej jako instruktorów. Jednym z biorących udział w walkach żołnierzy był Teddy Draper Ser z Arizony, któremu przydzielono do ochrony żołnierza marines Henry`ego Hiseya. W wieku 80 lat Hisey podczas wywiadu w telewizji został zapytany, czy miał rozkaz zabić Drapera, w razie schwytania. Odpowiedział: „Nie pamiętam”.

Co do samego szyfru Nawahów to polegał on na zestawieniu w odpowiedniej kolejności rzeczowników z ich języka. W celu odszyfrowania informacji należało ułożyć treść z pierwszych liter angielskich słów uzyskanych po przetłumaczeniu tych rzeczowników. Dla określenia wielu angielskich liter używano kilku słów w języku Nawaho. Ponadto tak jak w przypadku Komanczów wymyślono wiele nowych słów. Powodowało to, że kod był zrozumiały tylko dla wyszkolonego szyfranta i nawet inny Nawaho, nie znając go i jego zasad, nie mógł go odczytać, ponieważ byłby to dla niego zlepek niepowiązanych logicznie słów. Dlatego też, kiedy w 1942 roku Japończycy wzięli do niewoli sierżanta Joe Kieyoomia, ten nie będąc przeszkolonym szyfrantem pomimo długich i wyrafinowanych tortur nie mógł nic zdradzić.

Wkładu Nawahów w końcowe zwycięstwo nie sposób przecenić. By to sobie uzmysłowić, można przywołać walki na Iwo Jimie. Major Howard Connor miał wówczas pod sobą sześciu szyfrantów pracujących bez żadnego odpoczynku przez pierwsze dwie doby bitwy. Ta szóstka przyjęła i nadała bezbłędnie (!) ponad 800 meldunków. Co potem ich dowódca skwitował zdaniem: „Gdyby nie Nawahowie, nasza piechota morska nigdy by nie zdobyła Iwo Jimy”.

Pomimo tego tych zasług, a może właśnie dlatego, o indiańskich żołnierzach-szyfrantach przez wiele lat po wojnie było cicho. Sam kod Nawahów odtajniono w 1968 roku. Parę lat potem, w 1971 roku, sami Indianie zaczęli działać, organizując pierwszy zjazd szyfrantów w Window Rock w Arizonie. W tym samym roku powstała Navajo Code Talkers Association, pierwsza organizacja mająca na celu popularyzację tego wycinka indiańskiej historii. Pod wpływem tych procesów, również w 1971 roku, ówczesny prezydent Richard Nixon, po raz pierwszy oficjalnie im podziękował za patriotyzm i odwagę. Jednak prawdziwy przełom miał miejsce za prezydentury Ronalda Reagana, który w 1981 roku przedstawił obywatelom USA więcej szczegółów, skrywanych dotąd w archiwach, a dotyczących walk indiańskich szyfrantów i ukazujących ich olbrzymi wkład w zwycięstwo podczas II Wojny Światowej. W 1982 roku ustanowił dzień 14 sierpnia narodowym świętem szyfrantów. Wiele lat potem w 2001 roku prezydent Georg W. Bush na specjalnej uroczystości wręczył najwyższe amerykańskie odznaczenie cywilne Złoty Medal Kongresu grupie pierwszych 29 żołnierzy z plemienia Nawaho. Żyło ich wówczas jeszcze pięciu, z czego na ceremonię przybyło czterech. Byli to: Allen Dale June, John Brown, Merril Sandoval i Chester Nez. W imieniu piątego żołnierza oraz tych, którzy już odeszli odznaczenie odbierała rodzina.

Od tego czasu wiedza o indiańskich żołnierzach szyfrantach została w społeczeństwie amerykańskim bardzo spopularyzowana, a ich postaci cieszą się ogólnym szacunkiem. Prasa nawet ta ogólnoamerykańska zamieszczała między innymi informację niestety smutne, ale i naturalne o ich śmierci. Zupełnie tak jak w Polsce pisano, kiedy odchodził kolejny westerplatczyk.

Literatura:

L. Michalik, Encyklopedia plemion Indian Ameryki Północnej, Kraków 2009.
A. Ziółkowska-Boehm, Otwarta rana Ameryki, Bielsko-Biała 2007.
M. Hyjak, Nawahowie. Ludzie ścieżki piękna, Wielichowo 2010.


mimm
O mnie mimm

mimmochodem...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura