roman111 roman111
1248
BLOG

Kazimiera Szczuka - żydówa ... i JUŻ

roman111 roman111 Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

(...)Ta sama dziwna i niepokorna część mojej istoty, która każe mi mówić głośno, że jestem feministką, czasem zmusza mnie do powiedzenia, że jestem Żydówką. A co to znaczy? Nie wiem.

Jest to jakaś wielka sprawa. Wstydzę się tego, boję się tego, przeraża mnie to.

Moja mama jest Żydówką, mój ojciec nie. Ojciec wprowadził w domu ideologię: jedyne żydostwo, które możemy zaakceptować, to elitarne, wysoko urodzone, zasymilowane, zasłużone. Uważam, że takie myślenie jest chore.(..)

 

www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,837803.html




Feministka - wywiad z Kazimierą Szczuką

Rozmawiała Katarzyna Bielas
17.05.2002 , aktualizacja: 20.05.2002 20:10
A A A Drukuj
Z Kazimierą Szczuką, historyk literatury, feministką, osobowością telewizyjnego programu "Dobre ksiażki" rozmawia Katarzyna Bielas

 więcej zdjęć
ZOBACZ TAKŻE

    Korwin-Piotrowska: Koks i lewatywa to tabu
    Uwaga na mężczyzn
    Wielki comeback
    Szczuka, Kazimiera - zapis czatu

RAPORTY

    Nagrody dla dziennikarzy "Gazety Wyborczej"

Katarzyna Bielas: Kiedy oglądałam pierwszy program telewizyjny "Dobre książki", miałam wrażenie, że Witold Bereś i Tomasz Łubieński, którzy wraz z Tobą dyskutują o nowościach wydawniczych, próbowali nie dopuścić Cię do słowa. W następnych odcinkach to się zmieniło. Co się stało?

Kazimiera Szczuka: Myślę, że zachowywali się tak, jak się zachowują mężczyźni dyskutujący z kobietami. Nie chcę sobie pochlebiać, ale przypuszczam, że miałam tam występować jako miła, przyjemnie wyglądająca, bezproblemowa, inteligentna kobieta. A ja, zaprawiona w bojach na seminarium prof. Marii Janion, wychowana do mówienia, sporu, refleksu w dyskusji, zaczęłam walczyć o to, żeby powiedzieć to, co chcę powiedzieć.

I okazało się, że program czerpie swoją energię właśnie z tego zderzenia. Chodzi o to, że na styku ról przypisanych mężczyznom i kobietom wytwarza się napięcie. Kiedy wychodzę z roli potakującej, uśmiechającej się kobiety, od razu robi się ciekawie. Ludzie na ogół odbierają program jako ten, w którym dziewczyna, kobieta, baba kłóci się z facetami.

Występowanie w telewizji niewątpliwie jest okazją, żeby głosić "słowo boże", ale robię to dlatego, że ja tak czytam. Czytając, stosuję krytykę feministyczną, bo mam takie zainteresowania. I jestem przekonana, że rozmowa dzięki temu staje się głębsza.

Masz w ręku konkretne narzędzie. Twoi partnerzy w dyskusji - nie. Nie obawiasz się jednostronności?

To nie jest tak, że ja mam w kieszeniach swoje wytrychy, jadę ciężarówą i jak tylko mi się coś wyda podobne, od razu staję i piłuję. To byłby straszny błąd.

Staram się być uważna, szukać dojścia do tekstu, który czytam. Zwracam jednak uwagę, kiedy męski sposób widzenia przedstawia się jako uniwersalny. Nie zawsze tak jest.

Kiedy mówię o poezji Miłosza, nie mówię o patriarchacie. Na seminarium prof. Janion w Szkole Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN tworzymy z koleżankami, jak to mówimy, lożę feministek. Profesor wykłada, a my - przyznaję - tylko czekamy, że będzie tam coś dla nas. Czekamy, a tu często po prostu nic nie ma.

Czasem jednak wystarczy tylko pstryknąć w jakieś miejsce i tekst fenomenalnie się otwiera. Nagle się okazuje, że coś, co wydaje się perspektywą uniwersalną, nawet metafizyczną, wykłada się na sprawach związanych z płcią, na relacjach między płciami. To może być Krasiński, może być Iwaszkiewicz.

Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby mężczyźni mówili to, co myślą, szczerze. O kobietach, o świecie, o wartościach, ale niech będzie jasne, że mówią to w swoim imieniu.

Prof. Janion mówi, że kobietom na jej zajęciach dopiero po jakimś czasie przechodzi strach przed mówieniem.

Jak im w tym pomaga?

Moim zdaniem to jest efekt cierpliwości. Ona regularnie, co tydzień, pracuje oddzielnie z każdą dziewczynką, która ma referat. Daje jej poczucie bezpieczeństwa, przyzwolenie.

Poza tym wydaje mi się, że Profesor przestała przejmować się tym, że chłopcom może być przykro. Bo na ogół na takich zgromadzeniach gadają tylko kolesie, a pasje dziewczyn idą trochę na bok. One mają słuchać, mogą najwyżej coś streścić.

Potem często dzieje się tak, że dziewczyny swoje zainteresowania intelektualne kanalizują w miłości - zdolna dziewczynka zakochuje się w chłopaku, którego uważa za ucieleśnienie własnych ambicji.

Wiem, co mówię, sama taka byłam.

Wydaje mi się, że dzięki temu seminarium stałam się pełnoprawną uczestniczką sfery publicznej. Wprawdzie jako dziewczynka nigdy nie bałam się mówić, ale potem - w wielu sytuacjach szkolnych, akademickich, publicznych - mówiąc, czułam się jak natręt. Wydawało mi się - i pewnie wiele osób tak mnie widzi - że jak zaczynam dużo mówić, to jest to po prostu nie na miejscu.

Nie bałaś się mówić, nie byłaś nieśmiała, to już coś.

Miałam dwie siostry, koleżanki, to dawało siłę. Grupa kobiet wokół mnie była zawsze ważna, ale jednocześnie wierzyłam w gorszość kobiet.

I na pewno maksymalnie idealizowałam facetów. Długo wydawało mi się, że muszę połączyć się w parę, żeby stać się wartościowym człowiekiem.

Próbowałaś identyfikować się z chłopcami?

Trochę. Identyfikować się z płcią kobiecą we wzorach, które istnieją, jest ciężko. Oczywiście miałam fantazje, że chcę być królewną. Mieć długie sukienki, odrzucać włosy, najchętniej długie, których zresztą nigdy nie miałam. Ale tak naprawdę cudowne było to, co robili chłopcy.

Nigdy jednak nie byłam typem chłopczycy, byłam taką ćwiaruską, bojącą się, niewysportowaną, dupowatą.

W szkole, w czasie lekcji, chciałam jednak walczyć o ważność. Pamiętam, że w ósmej klasie pobiłam kolegę, który powiedział - o mnie i o siostrach - że jesteśmy Żydówy.

Jak myślisz, to poczucie gorszości kobiet wzięło się z domu?

Oj, u mnie w domu było okropnie. Jestem chora, kiedy o tym mówię.

Konflikty, awantury, totalne niedopasowanie rodziców. Pamiętam, jak ojciec mówił: "Dzieci, nie małpujcie tej dziczy". Do dziś nie wiem, jaką dzicz miał na myśli. Prawdopodobnie chodziło o to, że wszystkiemu jesteśmy winne my, nieletnie sprawczynie chaosu.

Moja siostra Marysia pierwsza z nas zaczęła się interesować psychoterapią. Dzięki niej rozumiem, że tych rzeczy nie powinno się ukrywać.

Przykro jest kalać własne gniazdo, ale naprawdę byłam wychowywana w dość piekielnym domu. Mama, lekarka, pracowała na dwa etaty. Była bardzo dzielna. Ale jako kobieta - upodlona.

W jakim sensie? Zaharowana?

Też, chociaż na ogół wspierała ją gosposia. Po prostu mama nie była przez ojca szanowana.

Mój ojciec często wygłaszał opinie na temat tego, jakie kobiety powinny być. Być kobietą - według niego - to znaleźć jakąś magiczną formułę, żeby nie być jak te idiotki z lokami, a jednocześnie być "taką elegancką". To jakiś niezgłębiony, niedościgły wzór. No, może jest nim jego siostra, Wanda Szczuka, ale jej też potrafił dokuczać. Bliska ideału była też moja babcia Maria Winawerowa, mama mojej mamy.

To był puchar przechodni, który ojciec przyznawał i odbierał. Otrzymywała go kobieta okopana we własnej wielkości, generalnie chodziło jednak o to, żeby miała styl czapkujący mojemu tacie.

Moja zagoniona mama taka nie była, wychowywała trzy dziewczynki, które dosyć wcześnie zaczęły być niegrzeczne.

A skądinąd to wmawiano nam, że jesteśmy niedorozwinięte, potworne.

Co było wolno, czego nie w domu mecenasa Stanisława Szczuki?

Nie wolno było np. być w harcerstwie, bo to byli czerwoni, a nam nie wolno było z czerwoną hołotą się mieszać. A czerwoną hołotą byli wszyscy, którzy oglądali "Dziennik Telewizyjny", "Czterdziestolatka", chodzili na pochód pierwszomajowy. No to - to już był zgon.

Pamiętam, jak kiedyś udało nam się uciec na jakiś kinderbal u znajomego dziecka ze szkoły. Wszystkie dzieci razem z mamą trzymały się za ręce, kręciły w kółeczko i śpiewały "Pust wsiegda budiet sołnce". Dla mnie to było niesamowite szczęście - być w domu, z różnymi dziećmi, z czyjąś mamą, nie kłócić się, tylko bawić. To było scalenie wszystkich światów.

Przekazem mojego domu było, że to się nie da scalić. My jesteśmy jedynymi sprawiedliwymi, znamy jakąś straszną prawdę o tych czerwonych, którzy nam to wszystko zrobili. Teraz czasem łapię się na tym, że myślę o patriarchacie tak jak o tych czerwonych, którzy nam to wszystko zrobili. W moim myśleniu to normalne, że zawsze jest jakiś system.

Ja nie chcę szydzić ze wszystkiego, co mówiono w moim domu, ale faktem jest, że opozycja stanowiła w PRL-u zdecydowaną mniejszość.

Myślę, że ruch kobiecy jest kontynuacją ówczesnego bycia w opozycji. Dlatego dziwi mnie, kiedy byli opozycjoniści dzisiaj są antyfeministami. Nie rozumiem, że można było wtedy być przeciwko systemowi, a dzisiaj z pozycji innego systemu krytykować feminizm. Kinga Dunin, która jest trochę starsza ode mnie i była związana z KOR-em, mówi, że w polemikach z feministkami widzi schematy z dawnej "Trybuny Ludu", że jest np. mała grupka podżegaczek.

W tym, co mówisz o swoim domu, nie widzę - może poza tym niedościgłym wzorem elegancji - szczególnej opresji kobiet.

Nie widzisz, bo ja wszystkiego nie mówię.

Na pewno było tak, że byłyśmy trzy dziewczyny, a ojciec nastawiał się na męskiego potomka, miał jakąś obsesję rodu. Czułam jego pogardę.

Wszystko w domu kręciło się wokół ojca. On moją mamę obrażał przy gościach, opowiadał antysemickie dowcipy.

Nie chcę mojego ojca oskarżać, on dzisiaj jest już staruszkiem, zresztą zawsze mówił, że jest starym dziadziusiem, jest biedny, więc było mu wszystko wolno. Ale ja nigdy nie rozumiałam, dlaczego my się na to wszystko godzimy. Dlaczego nie możemy stworzyć świata, w którym będzie spokój i bezpieczeństwo.

Wy byłyście dziećmi, dlaczego mama się zgadzała?

Mama myślała na pewno to, co inne kobiety w złych związkach. Że sobie sama nie poradzi, że może to się kiedyś zmieni. Poza tym myślę, że moja mama bała się antysemityzmu.

Cały czas była gadka, że my wyjeżdżamy z tego kraju, że tu się nie da żyć, ale jakoś nigdy nie wyjechaliśmy. Mój tatuś mówił: "Gdybyśmy wyjechali do Ameryki, byłbym tam dziadem nadklozetowym".

Ojciec miał jakąś wizję Twojej przyszłości?

Nie bardzo. Jak mówiłam, byłam dzieckiem debilnym, chodziło o to, żebym prześlizgnęła się z klasy do klasy. A jeśli się uda, no to chyba, żebym jak najszybciej wyszła za mąż. Oczywiście nie za czerwonego, tylko za kogoś z białej listy. I żebym została matroną.

Później, wchodząc już w związki z chłopakami, myśląc o rodzinie, dzieciach, czułam straszny smutek, że nie będę mogła mieć tego, na czym mi najbardziej zależy.

Czyli?

Twórczości, wolności, bo to jest bardzo kruche we mnie. Ja się często załamuję, mam doły. Tak naprawdę moim największym marzeniem zawsze było zepchnięcie z siebie wszystkich domowych balastów. Żeby pisać, żeby być wolną, rozwijać się, być sobą. Żeby być z facetem albo żeby nie być z facetem, jak mi się podoba.

To jest trudne, ale w tym właśnie najlepiej porozumiewam się z feministkami. W potrzebie pójścia do przodu, także bycia razem, wspólnego robienia czegoś, takiego spiskowania.

Co Ci dał związek z siostrami?

Na pewno siłę. Maryśka, Waleria, ja plus koleżanki. Znam taki dionizejski szał z dziewczynkami, które malują się, przebierają, piszczą, wygłupiają i w końcu walą się do łóżka i śpią, a przedtem jeszcze się gilgoczą, chichrają, i to jest ich siła.

Wiedziałam, że jeżeli rodzice próbowali nam coś wmówić, zmusić do czegoś, czegoś zakazać, a myśmy stanęły we trzy, razem, lojalnie przeciwko nim, no to po prostu spadajta, nie ma na nas siły. System chce nas podzielić, skłócić, odciąć ekstremę, spacyfikować, a my się nie damy. To działa do dzisiaj. Dla mnie najfajniejsze chwile w życiu są wtedy, kiedy się okazuje, że solidarność kobiet istnieje. To doświadczenie nieporównywalne z niczym. Nie wyklucza mężczyzn, ale buduje kobietę od środka.

Dlaczego się rozwiodłaś?

Bo małżeństwo nie zapełniło, czego chyba oczekiwałam, pustki mej egzystencji.

Czułaś pustkę w wieku 24 lat. Dlaczego?

To się pewnie brało z dzieciństwa, z domu, z niemożności. Myślę, że miałam dziecięcą, młodzieńczą depresję, nie uczyłam się, obżerałam, potem spałam.

Od rodziców dowiadywałam się, że nasze życie jest ruiną. Chyba uważałam, że moje życie też ma być taką ruiną.

Wydawało mi się, że założenie domu będzie krokiem na drodze do pełni. Ale jakoś, podobnie jak pani Bovary, po ślubie zaczęłam odczuwać jeszcze większą pustkę egzystencji.

W takim razie jak zaczął się Twój stan twórczego bytowania? Dzięki feminizmowi?

Bycie feministką też nie wypełnia pustki egzystencji, poznanie tych idei jest dopiero początkiem, potencjałem, z którym każda kobieta robi co innego.

Przeczytałam parę tekstów, m.in. Tani Modleski o operach mydlanych, o "Dynastii". Napisałam pracę magisterską u prof. Janion o kobiecie upadłej, m.in. o "Pani Bovary", "Effie Briest" i "Dziejach grzechu". Kiedy przegryzłam się przez te wszystkie książki, doszłam do wniosku, że dla kobiety nie ma innej drogi niż feminizm.

Oczywiście są kobiety, które się deklarują jako feministki, i znaczy to tylko tyle, że przychodzą na różne spotkania. A są takie, które mówią, że nie są, a robią megafeministyczne rzeczy. Ale boli mnie, jak słyszę od jakiejś superkobiety, że nie jest feministką, bo chce, żeby mężczyźni otwierali przed nią drzwi. Ja się wtedy łapię za głowę. Myślę sobie: "Boże, czy ona myśli, że feminizm sprowadza się do tego? Czy nie słyszała o polityce równouprawnienia płci?".

Ja zawsze mówię otwarcie, że jestem feministką, bo wydaje mi się, że to słowo jest unurzane w stereotypach i jakby przeklęte. I myślę, że dobrze jest, żeby różne fajne babki po prostu używały go w sensie afirmatywnym, dla dobra sprawy.

Pytałaś o zmianę, nastąpiła pod wpływem czytania, chodzenia na psychoanalizę i seminarium prof. Janion.

Co Ci dało seminarium?

Profesor jest nieprawdopodobną osobą. Sama ona, jej praca, warsztat stwarzają całą humanistyczną przestrzeń. Dla mnie dopiero Profesor stała się połączeniem mojej matki i mojego ojca, odczarowującym wszystkie straszne rzeczy z mego domu.

Bo ona jest wielkim człowiekiem, który jest powiązany mocno z przeszłością, zna tradycje, mocno nad tym panuje, a z drugiej strony jest też zwykłą, udręczoną codziennymi obowiązkami kobietą pracującą, która ma nieprawdopodobne zrozumienie i miłość właśnie dla córek.

To było dla mnie objawieniem. To, że można pracować, nie niszcząc tego, co się samemu tworzy, nie deprecjonując własnych osiągnięć, nie upijając się, nie popadając w nihilizm, zachowując jednocześnie czułość, humor.

Wcielenie cech dobrej rodziny.

Czy Profesor tak Was traktuje?

Mam taką nadzieję.

W Twojej książce "Kopciuszek, Frankenstein i inne" piszesz o zaprzepaszczeniu relacji matka - córka

i o konsekwencjach braku tej ciągłości w życiu, w kulturze.

Zobacz, ile tu gadałam o ojcu. O matce jest mi mówić o wiele trudniej, dlatego że - jak pisały feministki już w latach siedemdziesiątych - to matkę oskarża się o umacnianie patriarchatu. Z trudnością uczę się miłości do matki. Nie wiem, czy chcę o tym mówić.

Pytałam o Twoją książkę, o relacje matki z córką w literaturze, kulturze.

OK. W bajce o Kopciuszku jest macocha. Niby to nie jest prawdziwa matka, ale jednak kobieta, która krzywdzi swoją córkę.

Bo matka uczy córkę, że jest ona istotą podrzędną. W większości przypadków przemocy domowej matka kryje agresora. Na świecie żyje 130 mln obrzezanych kobiet. Przybywa ich 2 mln rocznie, w 28 krajach muzułmańskiej Afryki. Przecież kobiety robią to kobietom, swoim córkom!

Da się je obronić na ławie oskarżonych? Czy córki mogą i powinny wybaczyć swoim matkom?

Możemy wybaczyć. One nam to zrobiły, dlatego że im to kiedyś zrobiono. Żeby wybaczyć, trzeba pokochać skrzywdzoną dziewczynkę w naszej matce. Ale jest to bardzo trudne.

Nasze matki nie mówią, one już dawno straciły głos. Milczą na temat swoich pragnień i swoich tragedii, tego, jak były źle traktowane przez mężczyzn, jaką ułudą, w pewnym sensie - w obowiązujących układach społecznych - jest wiara w miłość. Przez to ich milczenie złość na nie jest tak bardzo zapiekła i tak strasznie trudno jest poczuć solidarność między pokoleniami kobiet.

A już Freud wiedział, że źródło twórczości kobiet płynie poprzez relacje z matką. Ta relacja jest często zablokowana, stłumiona, zaprzepaszczona.

W kilku ostatnio wydanych książkach feministycznych jako klucz pojawia się postać Kopciuszka.

Pierwsza była gdańska konferencja o Kopciuszku zorganizowana przez Ewę Graczyk. Tam dużo z dziewczynami gadałyśmy. Mnie się wydaje, że ten Kopciuszek to jest anonimowa Polka współczesna, która wyobraża sobie wolny rynek jako bal. Nie może tam wkroczyć i zaznać szczęścia konsumpcji.

Mówiłyśmy też dużo o kulturze masowej, o harlequinach, o telenowelach. W kobietach jest oczekiwanie wzruszeń, których nie mogą zaspokoić w życiu, więc kanalizują je w nałogowym czytelnictwie, oglądactwie. Ta potrzeba jest złapana, capnięta przez wydawców, producentów.

Pomyślałyśmy, że dobrze byłoby tę uczuciowość, często wręcz czułostkowość kobiet jakoś odzyskać, bo to ogromna siła, a potrzeba uczuć w gruncie rzeczy jest czysta, szlachetna. Gdyby tak można było chęć wirowania w ramionach wicehrabiego przekierować na jakąś szlachetną potrzebę, która służyłaby zmianie świata.

Myślisz, że taka inżynieria emocjonalna jest możliwa?

W "Gazecie Wyborczej" ukazała się notka, że pielęgniarki małopolskie czy wielkopolskie zaprosiły do siebie Nigeryjkę Safiyę skazaną na ukamienowanie za cudzołóstwo i w ostatniej chwili uniewinnioną. Powiedziały, że one jej dadzą pracę w szpitalu, ale żeby przybyła bez tego mężczyzny, bo on był przyczyną jej zguby.

No i oczywiście na to facet z Amnesty International podkpiwa, że to takie naiwne, głupie. Ale dla mnie to już był ten ważny moment, że one historię Safii biorą uczuciowo jako swoją. Zrozumiały, że gdyby wszystkie razem, w różnych zakątkach naszej planety, powiedziały "dość", świat mógłby być lepszy.

Opowiadałaś o koszmarze swojego domu, o postawie ojca. Dla innych był znanym obrońcą w procesach politycznych. Nigdy nie byłaś z niego dumna?

Pamiętam, że kiedyś przed koleżankami w podstawówce chwaliłam się, że o ojcu mówili w Wolnej Europie. Mój tata był obrońcą robotników w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, to było super.

Tyle że - jak potem konfrontowałam to z opowieściami koleżanek - bez względu na to, czy ojciec był obrońcą politycznym, czy Wieśkiem z Wołomina, historia była podobna: "Ja tu jestem Wieśkiem z Wołomina i nikt mi nie podskoczy. A wy macie się mnie słuchać".

A to, że Twój ojciec bronił później milicjanta podejrzanego o zabicie Grzegorza Przemyka, którego znałaś, miało dla Ciebie znaczenie?

Ja nie chodziłam na proces w sprawie zabicia Grześka. Ale ci, co chodzili, mówili, że on naprawdę próbował tylko pilnować akt, że właściwie tam nie dało się nikogo oskarżyć, że ci naprawdę winni najprawdopodobniej w ogóle nie byli postawieni w stan oskarżenia.

Ojciec dał dupy maksymalnie, ale na poziomie symbolicznym. Ale dla mnie nie to jest ważne.

A co?

Myśmy wtedy z Maryśką i Walerią postanowiły, że pójdziemy do ojca. Taka delegacja, trzy siostry, trzy córki - wtedy już z poprzedniego małżeństwa.

Przyjdziemy i powiemy mu: "Tatuś, zostaw tę sprawę, my cię o to prosimy ze względu na pamięć o zamordowanym".

I poszłyśmy, a on powiedział: "Absolutnie nie ma mowy". W ogóle nie chciał rozmawiać.

Całe życie faszerował nas przekonaniami o przyzwoitości, o honorze, o słuchaniu czyichś racji i nagle okazało się, że nie ma żadnych racji, on nam niczego nie będzie wyjaśniał, po prostu nie. Nie jesteśmy partnerkami. Dla mnie to była potwarz, policzek.

Kaziu, chodzisz po Nowym Świecie przebrana za muzułmankę, protestując przeciw talibom, robisz z koleżankami odlotowe performance, "manify". Ale Ty przecież jesteś naukowcem, panią z IBL-u, wykładowczynią. Jedno się z drugim nie kłóci?

Instytut Badań Literackich ma silne tradycje kontestacyjne. W 1968, 1976 roku i później groziło mu zamknięcie, dużo osób z IBL-u angażowało się politycznie, że wspomnę Jana Józefa Lipskiego. Dawniej inaczej to wyglądało.

Może teraz trzeba balansować na cienkiej linie między byciem kompletną wariatką a byciem panią z IBL-u. I dopiero to jest coś, co może być prawdziwe.

Dlaczego nie masz telewizora?

Prawdopodobnie dlatego, że ciągle się urządzam w moim 27-metrowym mieszkaniu. Być może żyłam też w etosie opozycyjnym, że telewizja kłamie, że to jest Babilon. Ale ideologia nieposiadania telewizora, niestety, nie przetrwała.

Szczerze mówiąc, odkąd występuję w telewizji, chcę mieć telewizor.

Co jakiś czas w naszej rozmowie pojawiał się wątek żydowski, choć o to nie pytałam.

Ta sama dziwna i niepokorna część mojej istoty, która każe mi mówić głośno, że jestem feministką, czasem zmusza mnie do powiedzenia, że jestem Żydówką. A co to znaczy? Nie wiem.

Jest to jakaś wielka sprawa. Wstydzę się tego, boję się tego, przeraża mnie to.

Moja mama jest Żydówką, mój ojciec nie. Ojciec wprowadził w domu ideologię: jedyne żydostwo, które możemy zaakceptować, to elitarne, wysoko urodzone, zasymilowane, zasłużone. Uważam, że takie myślenie jest chore.

Moja rodzina nigdy nie była związana z komuną, dziadek Władysław Winawer bronił akowców w stalinowskim sądzie, wygrał proces Kazimierza Moczarskiego. Ale wiem, że to nic nie zmienia, jako córka komunisty cierpiałabym z powodu antysemityzmu tak samo, jak teraz cierpię. Nie chcę się wykupywać antysemitom, mówiąc: "Ale my nie, my nie!".

A faktem jest, że antysemityzm w Polsce istnieje. I choćbym nie wiem jak zaprzeczała, to mnie boli.

Słuchaj, wychodzi na to, że ta sprawa jest dla mnie tak ważna jak feminizm.

 

 

 

roman111
O mnie roman111

niemłody niekreatywny lecz patriota

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Kultura