Bo to dobra książka jest. Nie bardzo dobra, ale dobra. Autor pisze o współczesności, ale czyni to za pomocą lektur, nazwisk i cytatów, które wprowadzają nas w dyskurs toczący się w Europie od wielu setek lat. Pozwala to na odnalezienie w naszych dzisiejszych sporach ech debat dawno, wydawałoby się, minionych; pozwala na usytuowanie naszych sporów na osi dialogów już odbytych, debat już toczonych. To zaś daje nam, potrzebną przy tego typu rozważaniach, perspektywę i dystans.
„Triumf…” pisany jest pięknym językiem – i to kolejna zaleta tej książki. Jest to język ani za trudny, ani za łatwy. To piękna polszczyzna i chociażby dla niej warto spędzić tych kilka godzin na lekturze nowego eseju R. Legutko.
Wreszcie – ta książka jest dobrym pretekstem do rozważań na temat kondycji współczesnych Europejczyków (w tym – współczesnych Polaków). Wszechstronne wykształcenie Autora, jego erudycja, znajomość europejskiej filozofii – wszystko to czyni lekturę „Triumfu…” wartościową refleksją nad procesami, które dzieją się wokół nas, a z których istotności i wagi nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Jest to widoczne zwłaszcza w tych fragmentach książki, w których R. Legutko pokazuje na konkretnych fenomenach działalności Unii Europejskiej, jak bardzo dobrze żyje się dziś „ostatniemu człowiekowi”, jak daleko odszedł on tego, co było istotą cywilizacji śródziemnomorskiej, jak stacza się w infotainment.
Po drugie – książka jest mało oryginalna, a tam gdzie na tę oryginalność się wybija – nieprawdziwa. Mało oryginalna, bo słychać w niej echa lektur już przez nas przeżytych – Fryderyka Nietzsche, Daniela Bella, Neila Postmana i innych krytyków obecnej demokracji. Ma się wrażenie, że Autor może i ciekawie, ale jednak powiela i uatrakcyjnia argumenty już znane, zarzuty już sformułowane. Tam zaś, gdzie idzie na całość, gdzie śmiało stawia swoje tezy – jest w błędzie.
Dlaczego? Bo R. Legutko zdaje się mylić liberalną demokracją z jej obecnym wcieleniem. Doszukuje się już u zarania i liberalizmu i demokracji tych deformacji, z którymi mamy dziś do czynienia w UE. Tyle tylko, że to tak, jakby czynić zarzuty Schumanowi czy De Gaspieri’emu z tego, co dziś wyprawiają panowie Barroso, Von Rompuy czy Schulz. A tak właśnie zdaje się poczynać sobie Autor – w założeniach liberalizmu i demokracji doszukuje się winy za szaleństwa feminizmu, głupotę postmodernizmu czy brutalność unijnej biurokracji. W swoich filipikach wobec obu idei (liberalizmu i demokracji) jest bardzo niesprawiedliwy i upatruje w ich korzeniach przyczyn degeneracji, którym we współczesnym świecie uległy. A przecież tak nie musiało być i być nie musi – to nie marksizm i komunizm, które musiały skończyć się tak, jak się skończyły. Kształt współczesnej Unii Europejskiej i kształt współczesnej demokracji liberalnej, zależy do nas, a nie od tajemniczych mechanizmów historycznych, potężnego Weltgeista.
I to moja kolejna pretensja do R. Legutko (choć być może bardziej jako do człowieka, niż do pisarza) – dziś znajduje się tam, gdzie dochodzi do największego nadużycia liberalizmu i demokracji. Pracuje w Parlamencie Europejskim i widzi na co dzień wynaturzenia, którym oba te pojęcia podlegają. I kiedy opisuje ten proces właśnie czerpiąc przykłady z działalności w PE, wówczas książka wydaje się najciekawsza – nie wtórna, nie odtwórcza, nie mało oryginalna. Ale Autor rzadko korzysta z tego przywileju bycia świadkiem naocznym i łapania głupot współczesnego „europeizmu” in flagranti. A szkoda – bo praca w Brukseli daje do tego wiele sposobności. Jednak R. Legutko jest mało aktywnym posłem – to moja ocena, ale też można to łatwo sprawdzić samemu. Jemu samemu taka ocena chyba zresztą nie sprawi zbytniej przykrości, bo uznaje on to, czym zajmuje się PE, za głupotę i zawracanie głowy. Jednak gdyby uważniej wypełniał on swoje obowiązki poselskie, miałby większy materiał badawczy i jego książka byłaby na pewno ciekawsza. Ale Autor chyba woli postawę dumnej pogardy, niźli codzienne przebijanie unijnego muru własną głową. Ja – mając podobny do niego pogląd na wiele spraw, które dzieją się w PE - uznałem, że wyborcy płacą mi ogromną pensję nie dlatego, żebym dumnie odnosił się ze swoją niechęcią do brukselskiej biurokracji, ale żebym – w miarę swoich możliwości – wyrąbywał swoją głową szczeliny w tym unijnym murze (ciężką pracą w komisjach, słaniem interpelacji, wystąpieniami na sali plenarnej itp.). Jeśli się bowiem pracuje w jakiejś fabryce, to nie można tylko korzystać z jej kasy zapomogowej oraz funduszu wczasów pracowniczych, ale trzeba także sumiennie wykonywać to, do czego zostało się oddelegowanym.
Przy wszystkich innych korzyściach natury moralnej, taka postawa ma dwie dodatkowe korzyści. Po pierwsze, pozwala na walczenie z tym, co uważa się za wrogie naszym wartościom, a nie tylko płakanie nad nieuchronnością rzeczy i ogólnym skarleniem. Bo to, ku czemu zmierza nasza cywilizacja, zależy właśnie do nas, a nie do jakichś niezależnych od nas procesów. Popperowska krytyka historycyzmu jest chyba bliska R. Legutko, więc nie za bardzo potrafię zaakceptować, że zawodowo dosyć biernie, jak na warunki i możliwości, które otrzymał, przygląda się on pochodowi „nowoczesności i normalności”. Woli biadolić i załamywać ręce nad tym strasznym upadkiem, zamiast czynnie mu się przeciwstawiać. Jest dziś bowiem politykiem, a nie filozofem – tak, jak ja nie jestem dziś politologiem. Wyborcy płacą nam niebotyczne pieniądze nie za to, byśmy byli płaczkami żałobnymi, ale rycerzami walczącymi ze postmodernistycznym smokiem (który czasami objawia się w PE).
Po drugie – silne zaangażowanie w prace brukselskie pozwoliłoby, w wolnych chwilach (bo o tym, co jesteśmy winni naszym wyborcom już pisałem) bliżej przyjrzeć się temu fenomenowi, który potem opisuje się w swoich książkach. Gdyby Ryszard Legutko MEP był lepszym europosłem, to Ryszard Legutko Profesor, byłby autorem lepszych książek. Bo w opisywanie zjawisk mógłby wplatać to, co na własne oczy zobaczył w brzuchu wieloryba. Ale żeby trafnie przedstawić wnętrze wieloryba, najpierw trzeba do niego wejść. Autor „Triumfu…” wolał opisać wieloryba stojąc na plaży i popijając campari. I to właśnie nie tran czuć w „Triumfie człowieka pospolitego”, ale owo campari. Szkoda.
Komentarze
Pokaż komentarze (7)