To były najdziwniejsze wakacje mojego życia. Potoczyły się w zupełnie inny sposób niż się spodziewałam. Taki, którego nigdy bym nie przewidziała. Jak się tak głębiej zastanowić, to ja po prostu nie planowałam tych wakacji w żaden sposób. Byłam tak zajęta bieżącymi obowiązkami, że wszystko po ich zrealizowaniu było w mojej głowie odłożone na później. Byłam tak przejęta wszystkim, co miałam do zrobienia, że wydawało mi się, iż owo "później" nigdy nie nastąpi. Moje życie dzieliło się na: "teraz" -- okres uciążliwej, skrajnie wyczerpującej fizycznie i nerwowo, zajmującej czas i myśli pracy, która zdawała się nie mieć końca ani sensu -- oraz na "potem", czas, kiedy będę miała harówę za sobą, zamknięty kolejny rozdział życia z większym bądź mniejszym sukcesem i wreszcie będę mogła zacząć żyć. Po swojemu, na luzie, z entuzjazmem. Nazywając rzecz po imieniu, ciężką harówką były studia, ostatnia sesja i nade wszystko -- pisanie pracy magisterskiej. A co konkretnie będę robić "potem", po obronie, nie zastanawiałam się. Niby oczywistym było, że ten czas nadejdzie, a zdawał się tak odległy, tak niewyobrażalny, że aż NIEMOŻLIWY...
Było w mojej głowie kilka luźnych pomysłów. Może wyjazd na spływ z mamą i znajomymi ze wspólnot? Bardzo chętnie, ale trzeba było zgłaszać się z wyprzedzeniem, spływ planowany był na połowę lipca, a ja wciąż i wciąż nie miałam informacji, jakie są, choćby hipotetyczne, terminy obron. W końcu okazało się, że nie miałam szans jechać na spływ, bo co prawda nie broniłam się w danym czasie, ale właśnie wtedy miałam ogrom pracy z kończeniem magisterki w trybie last minute.
Ogólnie rzecz biorąc nie martwiłam się brakiem zorganizowanych wycieczek. Wiedziałam, że najbardziej zależy mi na wyjeździe do mojego prywatnego Raju na ziemi, Domu na wsi. Kiedy się dowiedziałam, że moja podopieczna planuje wyjazd wakacyjny dopiero pod koniec sierpnia, zaproponowałam jej wspólny tydzień u mnie na wsi. Miałyśmy wyjechać po mojej obronie, jakoś na koniec lipca. Egzamin tak się opóźnił, że w rezultacie był początek sierpnia, kiedy spakowałyśmy się i ruszyłyśmy na zasłużony odpoczynek. Do Domu.
To były leniwe dni, wypełnione upałem, który nie pozwalał wziąć się za żadną pracę i graniem w Catan, nową grę, którą sprezentowała nam A. Nie chciało nam się robić nic konkretnego. Świeże powietrze i upał otumaniały nas skutecznie, a wokół nie było nikogo nadambitnego, który by czegokolwiek od nas wymagał. Słońce, basen, dom do własnej dyspozycji -- wymarzony wakacyjny relaks. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby wtedy właśnie nie napatoczył mi się potężny kryzys emocjonalny. Widać nie może być zbyt pięknie. Trudna rozmowa, kilka sytuacji, potężna załamka zepsuły mi koniec pobytu na wsi, który wszak był krótki -- po niecałym tygodniu znów pakowałam rzeczy i wracałam do Warszawy, żeby zaraz przepakować się w tak zwane seabagi i wyruszać na jedyny zaplanowany przeze mnie wyjazd: żeglowanie na Mazurach z przyjaciółmi. Było nas w sumie pięcioro dorosłych i dwoje dzieci.
Tak upłynął mój drugi tydzień wakacji: na żaglówce, w słońcu, zdarzyło się raz czy dwa, że powiało... Ale głównie jechaliśmy na silniku lub "pierwszej bąbelkowej". To było takie żeglowanie do opalania na dziobie. Chociaż jak w końcu ja się wybrałam na dziób, to zaraz zaczęły się takie przechyły, że balastowałam na stojąco, trzymając się want... Ja się nie boję byle czego, ale chwilami zapierało mi dech w piersiach. Mówię do przyjaciela:
-- Ale powiedz mi z całym przekonaniem, że tej łódki nie da się wywrócić.
Na co on:
-- Ależ oczywiście, że się da. Standardowe żaglówki mazurskie się wywracają. Ale to nie przy takim wietrze... -- I i wtedy właśnie nam przywiało, a moja przyjaciółka, która dużo gorzej znosiła halsowanie, zaczęła piszczeć ze strachu.
Na szczęście nic się nikomu nie stało. Wróciliśmy z żagli cali i zdrowi. Mieliśmy kilka przygód, kilka spięć, ja się strasznie pochorowałam jednego wieczora (to było chyba odwodnienie, nie polecam, uważajcie na siebie w takich upałach), ale też spędziliśmyświetne wspólne wieczory przy gitarze i śpiewaniu szant albo przy grach planszowych, które zgodnie uwielbiamy (wreszcie miałam okazję zagrać w Ankh Morpork!). Kąpałam się tyle, że chyba wreszcie nadrobiłam braki jeszcze z zeszłych wakacji ;). Opaliłam cała, co mi się właściwie nie zdarza. I jakoś uspokoiłam emocje. Moja osobista sytuacja była na pozór unormowana. Robiłam dobrą minę do złej gry, ale przestałam histeryzować. Jakoś trzeba było przeczekać -- wiedziałam, że cokolwiek okaże się dopiero gdy wrócę z Mazur. Doszłam do wniosku, że jest fajnie, ale żeglowanie chyba nie jest moją pasją. A kiedy wróciłam, to patrzyłam tęsknie na każde jezioro i każdy żagiel, marząc o wejściu na pokład i ciąganiu sznurków. Ech, to kobiece niezdecydowanie :). Najważniejsze, że mam zaklepane miejsce w rejsie planownym na przyszłe wakacje. Mamy pływać dwa tygodnie! Może i Mój Mężczyzna się wybierze... Oby. :).
W pewnym sensie tradycyjnie 15. sierpnia jeździmy z rodziną na odpust do Kodnia. Z Domu na wsi nie mamy daleko, a święto jest potężne. Miałam cichą nadzieję byc tam w tym roku, ale złożyło się inaczej. Tego dnia trafiliśmy na Mszę w Giżycku do parafii św. Brunona z Kwerfurtu. Zaraz przeczytałam notkę na wikipedii o nim i zafascynował mnie człowiek, którego tysiąclecie śmierci było obchodzone przez ludzi współczesnych kilka lat temu.
Dawno nie widziałam Mojego Mężczyzny, więc w końcu pojechałam go odwiedzić. Wziął kilka dni wolnego i mieliśmy mieć weekend tylko dla siebie. Nie miałam pojęcia co z tego wyniknie, ponieważ to właśnie on był przyczyną mojego kryzysu i nie miałam pojęcia, czego mam się po nim spodziewać. Pojechałam z rezygnacją, spodziewając się najgorszego. A on, jak to on, najpierw udawał, że nic się nie stało, a potem musiał wszystko odkręcać... No, ale się postarał i udało się. Najgorsze zmieniło się w najlepsze, a ja zamiast do wtorku, zostałam do czwartku. To był długi weekend. Robiliśmy sobie co dzień wycieczki -- pierwsz była niesamowita. Jedziemy rowerami, gęsty las, jakaś wąska boczna ścieżka i nagle -- góra piasku. Gigantyczna łacha. Nikogo wokół przez cały dzień, tylko ja do towarzystwa -- nie miał się jak wykręcać i w końcu pogadaliśmy poważnie. Wszystko zostało wyjaśnione i ustalone. Odżyłam. Następne dwa dni siedzieliśmy już nad wodą, nad starorzeczem Buga. Tam towarzyszyły nam krowy i raz zabłąkali się jacyś turyści. Też było świetnie. Tylko w pewnym momencie stanęłam na małży i miałam porządnie przeciętą stopę. Ale, co cię nie zabije... Ostatniego dnia P. musiał już się pojawić w pracy, więc pojechałam z nim. Obejrzałam biuro, zwiedziłam miasteczko, obejrzałam sobie porządnie bazylikę mniejszą (to moja mania, ja zawsze zwiedzam świat od strony kościołów. Tego lata zobaczyłam kilka nowych, bardzo mnie to ucieszyło :)). A na koniec wpadłam znienacka w sam środek rozmowy Mojego Mężczyzny z szefem. Sytuacja była trochę stresująca, ale zostałam potraktowana ulgowo: najście mi wybaczono, znikłam w pokoju obok, a oni dokończyli rozmowę i nikt nie dostał reprymendy. Uff.
Myślałam, że po powrocie od Mojego Mężczyzny zjadę znów na wieś, że by tam sobie spokojnie posiedzieć do końca lata z rodziną. A tu życie zrobiło mi niespodziankę: moja podopieczna A., zaprosiła mnie na ostatni tydzień lata nad morze. Chyba nudziła się, siedząc tam sama, a moje towarzystwo jej podpasowało. Nie wiem, czy wiedziała o tym, że dla mnie wyjazd nad morze był wielkim marzenieniem od czterech lat (w 2011 byłam na pielgrzymce do Madrytu: jeżdżąc po Europie widziałam morze kilka razy, kąpałam się w nim raz). A. siedziała w Krynicy Morskiej. Nie tylko, że nigdy tam nie byłam... Może to wstyd, dla mnie raczej pech, ale nie byłam nad Bałtykiem od 1999 roku. A wtedy też zajechałam tam na dzień. Jakoś, kurcze, nie udawało się nad to morze pojechać -- moje wszystkie wycieczki szkolne były w góry. A morze mnie zawsze wzywało i hipnotyzowało. Naprawdę chciałam tam w końcu pojechać i spędzić trochę czasu... I dostałam szansę! No głupio byłoby zrezygnować. Wobec tego od nowa: do Warszawy, przepakować się i dalej w trasę!
Trzeci tydzień sierpnia spędziłam: spacerując po Krynicy Morskiej (której drugie imię brzmi: "WOLNE POKOJE". Jest napisane na KAŻDYM płocie, budynku, ogrodzeniu, banerze reklamowym (alias: wolny pokój, wynajmę pokój, free room, Zimmer frei), mocząc się z Zalewie Wiślanym (który mieliśmy za płotem), jeżdżąc meleksem (ależ to fikuśne ustrojstwo), kupując pamiątki (znaleźć coś ciekawego dla każdego z mojej rodziny to nie lada zadanie!) oraz spacerując brzegiem morza. W morzu kąpałam się raz (za to porządnie), bo jak wybrałam się po raz drugi, to jak na złość przypłynęły meduzy. A było ich na tony. Były fascynujące, ale ich obecność uniemożliwiała kąpiel. Te bałtyckie meduzy nie parzą ponoć, ale przebywanie w wodzie z galaretkowymi żyjątkami obijającymi się o nogi jest przeżyciem dość wstrząsającym. Zrezygnowałam. Za to fajne było to, że jadłam najświeższe i najlepsze ryby w życiu. Spróbowałam karmazyna -- nazwa mnie zafascynowała -- coś mi uparcie w smaku przypominał, ale nie wiem co. Jednak łososia i snadacza nie przebił. Cóż :). No i znów przekonałam się, że mogę na morze patrzeć bez końca. Jest jednostajne i nudne. Nic się nie dzieje. Jaki tu spokój, wszyscy się nudzą... Nie ja. Ten bezmiar, ten błękit nieba i woda, gdy nie wiadomo, gdzie jedno się kończy a zaczyna drugie, szum fal i powietrze pachnące rybą... Czy też może jodem, kto tam wie... W każdym razie ja wiem, że tam wrócę. Ale tym razem zadbam, żeby moje niekończące się spacery nie były samotne. Co zwiastuje Memu Mężczyźnie urozmaicone wakacje. Dobrze, że lubi łazić.
Nadszedł dzień powrotu znad morza. I to był najbardziej wariacki dzień spośród tych szalonych i pełnych przygód, a kilka ich mi się w życiu zdarzyło... Od rana się pakowaliśmy. Trochę po 12.00 wyruszyliśmy w drogę do Warszawy. Z jednym krótkim przystankiem dojechaliśmy na 17.00. Wszystko przeze mnie, ponieważ uparłam się łapać autobus jadący o 17.45 z Warszawy do Białej Podlaskiej: tam o 21.30 był planowany koncert Luxtorpedy, na którym była spora część mojej rodziny i przyjaciół. Uparłam się jechać. Co tam, że przez całą Polskę... Zdążyłam na autobus, ale on okazał się przepełniony. Nie załapałam się, ale byłam uparta i postanowiłam jechać następnym. Miał ruszać o 18.35, a na miejscu być o 21.35. Z lekkim poślizgiem, ale dojadę przecież! Doczekałam. Było dość wolnych miejsc. Wsiadłam, ruszyliśmy. W drodze przeczytałam fascynującą książkę, od początku do końca (nie była długa, ale dużo się w niej działo, a opisana historia stuprocentowo prawdziwa). Kiedy mieliśmy dojeżdżać, zorientowałam się, że mamy opóźnienie i zaczęłam panikować. Nie dość, że początek koncertu miał mi przepaść, to jeszcze się spóźnię, może w ogóle nie dojadę na koncert i po to jadę do tej Białej, żeby powiedzieć "cześć" rodzinie i razem z nimi zaraz załadować się w drogę powrotną do stolicy? Na szczęście wydarzyły się dwie rzeczy, po pierwsze -- spóźniliśmy się mniej, niż się obawiałam, po drugie -- zespół wszedł na scenę z podobnym opóźnieniem. Gdy dotarłam do parku Radziwiłłów, grali drugi numer. Udało mi się odnaleźć rodzinę w tłumie. Bawiłam się wspaniale, co następnego dnia okupiłam potężnym bólem karku. Najlepsza w tym wszystkim była jednak rozmowa z Robertem Litzą Friedrichem po koncercie. Staliśmy z boku sceny, bo brat kupił płytę i zbierał podpisy od wszystkich członków zespołu. I staliśmy na tyle długo, że tłum się przerzedził, wszyscy, którzy cykali zdjęcia z muzykami już sobie poszli, a Litza miał chwilę i nastrój. I się zagadaliśmy. To była ciekawa i cenna rozmowa. To dzięki niej postanowiłam iść na niedzielną manifestację.
Ale przed niedzielą była jeszcze sobota. Wsiedliśmy z rodziną do samochodu i ruszyliśmy w środku nocy w powrotną drogę. Jak liczyłam, w ciągu doby byłam w podróży przez ponad 12 godzin. Ile kilometrów przejechałam, tego już nie umiem policzyć. Dość, że w Warszawie byliśmy nieco przed 4. rano. Padliśmy spać, bo następnego dnia w południe bylismy zaproszeni na wyjątkową Mszę świętą -- z okazji 50. urodzin chrzestnego mojego brata, przyjaciela całej rodziny, księdza J. Wspaniały człowiek, autor baśni i opowiadań dla dzieci, wielu tekstów z czasopisma "Anioł Stróż", a aktualnie redaktor naczelny czasopisma "Tak rodzinie". Prócz tego doktor teologii pastoralnej. Mój brat został zaproszony do przeprowadzania oprawy muzycznej Mszy, w czym mu pomagałam -- a ja, w ostatniej chwili, za pięć minut dwunasta, otrzymałam psalm responsoryjny do zaśpiewania. Stresik był, ale wszystko się udało. A potem zostaliśmy na wspólnym ucztowaniu, grillu i torcie. Dojechali moi rodzice, było parę znajomych twarzy i był to naprawdę wspaniały dzień.
Wieczorem wróciliśmy do domu i wreszcie mogłam rozpakować walizkę, która wciąż była pełna rzeczy znad morza. Zaś moja mama wróciła z sanatorium w Polańczyku (Bieszczady, nieopodal Soliny), więc pokazałyśmy sobie nawzajem zakupione pamiątki i opowiadałyśmy niekończące się wakacyjne historie.
Zaś następnego dnia poszłyśmy razem na Manifestację "Stop deprawacji w edukacji". Opisałam ją tutaj. Mimo wszelkich niedociągnięć i trudności nie był to stracony czas. Myślę, że jeszcze nieraz wspomnienie tego wydarzenia będzie wracało do nas, w najbardziej niespodziewanych momentach.
Poniedziałek, wtorek i środa to były spokojne dni, zajęte porządkowaniem spraw i rzeczy, odwiedzinami u rodziny (albo rodziny u nas). Spodziewałam się, że zostanę w Warszawie na co najmniej tydzień. Może więcej. Aż nagle w czwartek, gdy moi rodzice zbierali się do wyjazdu na wieś, pomyślałam, że chcę być na chociaż jednym ognisku razem z nimi! Spakowałam się i pojechałam. Pogoda co prawda wywinęła nam figla o nie udało się rozpalić ogniska nawet raz. Za to wspólnie odwiedziliśmy rodzinę, wybraliśmy się do dziadków na cmentarz, byliśmy na zakupach na miejscowym targu. Spotkałam się ze znajomymi i zamiast na koncercie w Warszawie, byłam na urodzinach siostry na wsi. Wcale nie gorsze wyjście. A co dalej? Znowu za kilka dni jadę. Do Warszawy. Dalej, do Mego Mężczyzny. Znów do Warszawy. Znów na wieś. A w ramach wielkiego zakończenia moich ostatnich wakacji, już nie studenckich, a absolwenckich, po ostatnim roku studiów -- w pierwszy weekend października wybieram się z rodziną i przyjaciółmi na festiwal muzyczny LuxFestdo Poznania.
Istne życie na walizkach...
Ale, powiedzmy sobie szczerze, kiedy mam szaleć i rozbijać się po kraju, jak nie teraz, póki mam mnóstwo pomysłów, werwy i ochoty na to? Może takie wakacje więcej się nie trafią, ale ja jestem uszczęśliwiona tym, co mnie spotkało, co przeżyłam i co mnie jeszcze czekać. Chociaż nie znoszę się pakować, a w ostatnim miesiącu robiłam to z pięć razy, to moje tegoroczne wakacje mnie zachwycają. I wierzcie mi, opisałam je tutaj naprawdę skrótowo... A potem, gdy czas wyjazdów i szaleństw się skończy -- być może będzie to już zaraz -- to wejdę w następny rozdział życia z prawdziwą satysfkacją, że dotąd wszystko układa się znakomicie (kto by tam chciał rozpamiętywać kryzysy, załamania i upadki, prawda? Jest dobrze i trzeba się tym cieszyć!) i nadzieją, że jakkolwiek nie będzie, to będzie tylko lepiej. Mam mnóstwo pomysłów na przyszłość, kilka planów i mnóstwo marzeń. Ze sczyptą wiary i miłości wszystko się uda. Na pewno. W końcu zostało mi to obiecane!
30-latka z rodziny wielodzietnej, z otwartym umysłem i sercem, magister Nauk o rodzinie z licencjatem z jęz. niemieckiego. Żona, matka córeczki.
Mam stały światopogląd i konserwatywne zasady. Interesuję się pisaniem różnych dziwnych rzeczy, w tym pamiętnika, wierszy, piosenek i opowiadań; uwielbiam rysować i śpiewać. Od nostalgii ratuje mnie wrodzony rozsądek i poczucie humoru.
Kontakt: na FB do wyszukania też pod nickiem
by Katrine
***
My jesteśmy prawdziwe damy, bo przy jedzeniu nie mlaskamy, grzecznie dygamy i się słuchamy mamy
Nic nie wiemy, nic nie znamy
za to ładnie wyglądamy
Kiedy trzeba zrobić dyg
My zrobimy go jak nikt
Na sukienkach żadnej plamy
Przy jedzeniu nie mlaskamy
Dama z damą, ty i ja
Mama z nas pociechę ma
Dama mamie nie nakłamie
Wierszyk powie, zna na pamięć
Dama grzeczna jest jak nikt
No i pięknie robi dyg
***
Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną
Na klombach mych myśli sadzone za młodu
Pod słońcem, co dało mi duszę błękitną
I które mi świeci bez trosk i zachodu.
Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety
Rozdaję wokoło i jestem radosną
Wichurą zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną.
(Kazimierz Wierzyński)
***
Każdy twój wyrok przyjmę twardy
Przed mocą twoją się ukorzę
Ale chroń mnie Panie od pogardy
Od nienawiści strzeż mnie Boże
Wszak tyś jest niezmierzone dobro
Którego nie wyrażą słowa
Więc mnie od nienawiści obroń
I od pogardy mnie zachowaj
Co postanowisz niech się ziści
Niechaj się wola twoja stanie
Ale zbaw mnie od nienawiści
Ocal mnie od pogardy Panie
(N. Tenenbaum, J. Kaczmarski "Modlitwa o wschodzie słońca")
***
Śnić sen, najpiękniejszy ze snów,
Iść w bój, w imię cierpień i krzywd
I nieść ciężar swój ponad siły,
Iść tam, gdzie nie dotarłby nikt.
To nic, że mocniejszy jest wróg,
Że twierdz obległ setki i miast,
Lecz bić, bić się aż do mogiły.
Iść wciąż, aby sięgnąć do gwiazd
To jest mój cel - dosięgnąć chcę gwiazd,
Choć tak beznadziejnie daleki ich blask.
By zdobyć swój cel i do piekła bym mógł
Pod sztandarem swym iść,
Gdyby chciał w tym dopomóc mi Bóg!
Właśnie to posłannictwa jest sens,
Więc ślubuję tu dziś
Mężnym być i nie skalać się łzą,
Gdy na śmierć przyjdzie iść.
I nasz świat lepszy stanie się, niż
Dawniej był, nim rycerski swój kask
Wdział i ten, co ślubował niezłomnie
Wciąż iść, aby sięgnąć do gwiazd!
The Impossible Dream, Joe Darion
THE VERY BEST OF
Bajka. Co się wydarzyło pod sklepem z lampami - bajka dziewczynce Kasi i dżinie Flinie
Coś głupiego (o studiach) - o wierze w siebie
O III urodzinach Salonu24
Sierotka Mida na wakacjach - o wakacyjnych wojażach
Bajka wakacyjna - o elfach
Walcząc w słusznej sprawie - o moich poglądach
Przypomina Ciebie mi... Część 5. Pola, las i droga
Niejasne bajdurzenie o dorosłości
Matura. Krótkie studium poznawcze
Pasja odkrywania - wspomnienia z dzieciństwa
Wierszyk. Dla odmiany - o królewnie
Przypomina Ciebie mi... Część 4. Wiatr
O moim pisaniu - właśnie
Naiwna. Głupia - o zaufaniu
Przypomina Ciebie mi... Część 2. Osiemnastka
Przypomina Ciebie mi... Część 1. Dom. Rodzina
Urok staroci - tylko koni żal... - o domu na wsi. Wspomnienia
Dni Powstania - Warszawa 1944 - o wystawie
Kraków inaczej - o wyprawie do Krakowa
"Tam skarb Twój..." - o domu na wsi. Przyjazd
Oto właśnie ta Noc - o Passze
Historia pewnego cudu - o moich narodzinach
Okruchy życia - o mnie
Starsza Siostra - o siostrze :)
Uwielbiam wiatr w każdej postaci - o wietrze. Wiersz
Pamiętnik - po co to właściwie? - o pamiętniku
Zagiąć psora - o nauczycielach
Zwykła ludzka życzliwość - o ludziach
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości