Trudno opisać trzy tygodnie pielgrzymki po powrocie. Wspomnienia zlewają się, odwiedzane miejsca mieszają się, wydarzenia zamieniają się miejscami. Chronologia bierze w łeb, a przecież nie można jej zignorować. Pielgrzymka była jednym wielkim wydarzeniem, procesem, którego ostatnie etapy były skutkiem tego, co działo się wcześniej. Chronologia ma duże znaczenie. Bez niej wszystko zdaje się być jednym wielkim bałaganem.
A bałagan jest dziełem Demona. Bo gdy przychodzi Bóg, to porządkuje. Tak wielkie dzieło Boże Diabeł próbuje psuć, wpychając we wspomnienia nieporządek. Najważniejsze jednak, by nie wprowadził go w nasze serca, tam, gdzie Bóg pracował i układał wszystkie ważne sprawy na swoich miejscach, właśnie podczas tej pielgrzymki.
Dlatego po tych trzech tygodniach, odczekawszy chwilę by uspokoić wzburzone emocje, trzeba usiąść i pomyśleć, nad zdjęciami, pamiątkami, notatkami, planem pielgrzymki i mapą, żeby przeżyć to raz jeszcze. Żeby powiedzieć sobie wyraźnie: „to tutaj Pan Bóg zmieniał moje życie. W tym miejscu, w rozmowie z tym bratem, w wybaczeniu po kłótni z tą siostrą, w tym obrazie, w tej pieśni, w tym wydarzeniu.”
Byliśmy grupą, która jako pierwsza wyjechała z Polski i jako ostatnia wróciła. Wielu z nas zastanawiało się, po co tak długo? Czemu tyle przystanków po drodze i tak długi postój na miejscu? Po co te wszystkie święte miejsca: Lourdes, Fatima, La Salette, Santiago de Compostela? Po co te wszystkie kościoły, katedry, bazyliki, Toledo, Madryt, Oviedo? Po co te klasztory, odwiedziny w dwóch karmelach i u Benedyktynek, pobyt w seminarium w León?
Pan Bóg zmienia życie. Przez miejsca, przez ludzi, przez wydarzenia. Przez swoje Słowo i Znaki. Przez Ducha świętego. Trzeba tylko powiedzieć mu: „Tak. Działaj. Ja tego chcę i zgadzam się na to. Pójdę, gdzie mnie poślesz, zrobię, co mi powiesz. Amen.”
Ta pielgrzymka była cudownym czasem, darem dla każdego z nas, strumieniem łask, czasem zbawienia.Mówi bowiem [Pismo]: W czasie pomyślnym wysłuchałem ciebie, w dniu zbawienia przyszedłem ci z pomocą. Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia. (2 Kor 6, 2)I to nie były puste słowa, wytarte frazesy. Bo my nawzajem byliśmy dla siebie braćmi, uczyliśmy się kochać, wybaczać i prosić o wybaczenie. Bo nawet najbardziej zatwardziali sceptycy i największe chamy otwierali się na Słowo i na innych. Ci ludzie, od których normalnie się ucieka, doświadczali nawrócenia i byli znakiem dla wszystkich wokół, kiedy rozmawiali z nimi, nie używając wulgaryzmów. Najbardziej skłóceni godzili się, zagubieni odnajdywali nadzieję, ci, co zwątpili - wiarę. I codziennie, od świtu do nocy, prowadzeni byliśmy przez Boga jego Duchem, przez Maryję w jej miejscach, przez Świętych w ich wspomnieniach.
Ja nie chciałam tam jechać. Bałam się, że Bóg mnie tak doświadczy, że będę chodziła rozbita, a przecież osiągnęłam względną równowagę i nie chciałam jej tracić. Wyjeżdżałam w buncie na zmianę z rezygnacją, z myślą, że po co to wszystko, skoro w moim życiu i tak się nic nie zmienia.
Ale myślałam sobie też, że moja wiara tak naprawdę jest do niczego. Że nie wypieram się Boga, ale swoimi myślami i czynami nie bardzo się do niego przyznaję. Że samo mówienie o wierze i Bogu, i to bez przekonania, to za mało. Że potrzebuję w mym życiu nie tylko gadania, ale działania, nie banalnych i pustych formuł, ale wiary radykalnej, która nie jest przyzwyczajeniem, a ciągłych wydarzeniem. Znaków o takiej mocy, że nie będę mogła ich wyśmiać lub w nie wątpić.
Wiedziałam, że tego potrzebuję, ale nie wierzyłam, że to dostanę. Pan Bóg jednak lubi zaskakiwać! :)
Moje osobiste doświadczenie z tej pielgrzymki jest takie, że nabudowałam w sobie przez ten rok, a może nawet dwa, przeogromną ilość lęków, barier, „nie mogę, nie zrobię, nie umiem, nie jestem w stanie”. I to wszystko, kawałek po kawałku, bez żadnej delikatności, którą ja się ciągle zasłaniałam, często z hukiem, Pan Bóg we mnie burzył.
Gdy w Niemczech bałam się publicznie tłumaczyć – twarzą w twarz przed tłumem ludzi niekoniecznie życzliwie nastawionych – kazano mi to robić i wtedy Duch święty mówił przeze mnie, bo ja sama nie umiałam zdania sklecić. Kiedy w León, w Hiszpanii podczas głoszenia cały dzień chodziliśmy po mieście, nawet mój najzwyczajniejszy w świecie ból stał się błogosławieństwem, bo mogłam go ofiarować za kogoś. Przestał mi doskwierać, kiedy przestałam o nim myśleć, a zaczęłam myśleć o innych.
Kiedy przestałam myśleć o sobie, a zaczęłam zastanawiać się nad zachowaniem moich bliskich, zobaczyłam ich trudności i ich problemy. Zobaczyłam, że moje smutki nie są wcale centrum wszechświata i że inni bardziej potrzebują wsparcia niż ja, a kto ma im go udzielić, jeśli nie ja?…
Poczułam też bardzo mocno, że z moimi trudnościami nie jestem sama. Że skrywanie ich na dnie i nie mówienie o niczym jest błędem, bo one przez to nie znikają, nie męczą mnie mniej, a raczej bardziej i wciąż nie są rozwiązywane. Doświadczyłam, że mogę mówić o wszystkim, co trudne i co mnie boli, a nie zostanę wyśmiana, tylko wysłuchana i być może nawet ktoś mi coś poradzi. Doświadczyłam tego, że Bóg mówi przez swoje Słowo, którego była niesamowita obfitość, że naprawdę Biblia i Brewiarz nie są książkami, które nie mają w sobie żadnej aktualnej i przydatnej treści, że jest wręcz odwrotnie.
I zobaczyłam cuda Boga w życiu innych ludzi, wszystkich, którzy mnie otaczali, którzy również doświadczyli i przepełnieni radością chcieli o tym głośno mówić. Dzięki temu sama zapragnęłam powierzyć życie Bogu. I w końcu udało mi się zrobić to, nie powiedzieć wyświechtaną formułkę, ale naprawdę zaufać. I powiedziałam: „Oto ja, poślij mnie” (Iz 6, 8b).
I kiedy przyszło wołanie, pytanie, kto czuje, słyszy, wie, że Bóg go wzywa, wtedy usłyszałam: „Wstań”. I wstałam i poszłam, i otrzymałam błogosławieństwo z rąk biskupa. I nie wiem, gdzie Bóg mnie woła, ale kiedy mi powie, tam pójdę.
Tak to wyglądało wewnętrznie. Zewnętrznie było różnie. Spaliśmy na podłodze w szkole, na podłodze w hali sportowej, w mizernym hotelu tuż pod sufitem, w hotelu trzy- oraz czterogwiazdkowym i na fotelu w autokarze. Myliśmy się pod jednym prysznicem na sto osób, w publicznym natrysku po ciemku, żeby się nawzajem nie stresować i nie musieć myć w kostiumach, w łazienkach przypominających szafę, gdzie nie można było zrobić kroku pod prysznicem, bo się wdeptywało w ubikację albo w wannie wśród eleganckich kafelków. Zdarzało się, że z kranów leciała tylko i wyłącznie lodowata woda, a kiedy indziej po minucie był tylko wrzątek. Przejeżdżaliśmy gigantyczne odcinki, były dni, kiedy pokonywaliśmy 900 km, a kiedy indziej wjeżdżaliśmy przerażającą serpentyną 1000 km nad poziom morza, mając skalną ścianę z jednej, a przepaść z drugiej strony. Zdarzały się dni, kiedy jedliśmy chińskie zupki i budynie na zmianę z pizzą oraz nieśmiertelne kanapki z pasztetem i ogórkiem albo przerażające różowe ciasteczka z pakietów, zwane „mydłem”, a były dni, kiedy w hotelu dostawaliśmy wino do dwudaniowego obiadu z deserem.
Ale prawie codziennie była Eucharystia, a jeśli zdarzyło się, że nie, to były Laudesy i Nieszpory, były pieśni, czytania i Ewangelia, łamana przez naszych księży lub katechistów, bardzo mądrych ludzi.
Wszystko to było darem od Boga, oni też byli darem dla nas, a my byliśmy darem dla nich. I mogliśmy nawzajem cieszyć się na swój widok. To było wspaniałe.
Dotychczas brzmi mi w uszach pieśń tej pielgrzymki, śpiewana w kółko na okrągło, do całkowitego zachrypnięcia: „Una gran señal apareció en el cielo: una Mujer vestida del sol” („Oto wielki znak ukazał się na niebie, niewiasta, niewiasta obleczona w słońce”) na zmianę z: „Id y anunciad a mis hermanos, que vayan a Galilea” („Idźcie i ogłoście moim braciom, niech idą do Galilei”) oraz „Resucito” („Zmartwychwstał Pan”).
Śpiewaliśmy to, chodząc po León, jeżdżąc autokarem, idąc ulicami Santiago i Toledo, z gitarami i tamburynami w dłoni, pokrowcami na plecach i kapeluszami na głowach. Śpiewaliśmy to też idąc na lotnisko Cuatro Vientos na spotkanie z papieżem i potem na plac Cibeles na spotkanie powołaniowe z założycielami Drogi Neokatechumenalnej, Kiko, Carmen i ojcem Mario. I każdemu z nas te pieśni wciąż brzmią w uszach z nieodłącznym „Lalalaj, lalalaj, lalalaj…”
Oczywiście, że było trudno. Były kłótnie, osądy, wyzwiska, ktoś z kimś się o mało nie pobił, ktoś kogoś gdzieś zgubił, po spaniu na podłodze na cienkiej karimacie bolały wszystkie gnaty, postoje podczas długich odcinków wypadały co trzy godziny, kiedy już wszyscy w autokarze widzieli świat na żółto, gitary nie stroiły, ludzie fałszowali, tamburyna brzęczały niemiłosiernie, bębny gubiły rytm i były zupełnie obok pieśni, a na czuwaniu z Papieżem i następnego dnia na Mszy nie było tłumaczenia, co było czymś po prostu strasznym, bo można nie widzieć Mszy i w niej uczestniczyć, jeśli się słyszy i rozumie, co się dzieje. A myśmy słyszeli po hiszpańsku, gdyby nie nasi seminarzyści oblatani w tym języku, którzy nam tłumaczyli, co mogli, mielibyśmy nie lada problem. Były też ogromne problemy z uzyskaniem naszych pakietów, ponieważ ktoś zhackował oficjalną stronę ŚDM i wiele grup, w tym nasza, było zarejestrowanych, a nie zyskało certyfikatu jako oficjalni uczestnicy ŚDM. Były godziny oczekiwania, kiedy nie wiadomo było, czy dostaniemy cokolwiek, potem była radość z niekompletnych pakietów i jakichkolwiek pasów, które jednak nic nam nie dały, bo kiedy chcieliśmy wejść do sektorów wszystko okazało się zapchane, a wejścia zamknięte. Był chaos organizacyjny, tłok, czarny koszmar w kropki bordo, była burza z piorunami i wiatr, a myśmy nie mieli kurtek przeciwdeszczowych, bo przecież w upalnej Hiszpanii nie będzie padać!, była słabość, histeria, bunt, żal, nie było tłumaczenia, czasem nie było i tak kiepsko widocznego obrazu, ale była modlitwa, Słowo, Duch i łaska boża. I przeżyliśmy to i możemy dziękować Bogu, za wszystko, czym nas obdarzył.
I teraz my wszyscy, pełni Ducha i Mocy po pielgrzymce wróciliśmy do naszych domów, codzienności, tych problemów, które zostawiliśmy za sobą, a one nie znikły w żaden czarodziejski sposób, tylko czekały na nas, pozostały do rozwiązania. Wróciliśmy do starych śmieci z nową nadzieją, z wiarą, że Bóg pomoże wszystko rozwiązać, posprzątać, poukładać, bo kiedy On jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu. Ale my wraz z łaską, wiarą, nadzieją i miłością dostaliśmy zadanie, żeby iść i głosić, świadczyć naszym życiem i naszymi słowami, że Bóg jest, żyje w nas, w naszym życiu objawiła się jego moc, jak w kantyku Mojżesza:
Będę śpiewał ku czci Pana,
który wspaniale swą potęgę okazał,
gdy konia i jeźdźca jego
pogrążył w morzu.
Pan jest moją mocą i źródłem męstwa!
Jemu zawdzięczam moje ocalenie.
On Bogiem moim, uwielbiać Go będę,
On Bogiem ojca mego, będę Go wywyższał. (Wj 15, 1-2)
30-latka z rodziny wielodzietnej, z otwartym umysłem i sercem, magister Nauk o rodzinie z licencjatem z jęz. niemieckiego. Żona, matka córeczki.
Mam stały światopogląd i konserwatywne zasady. Interesuję się pisaniem różnych dziwnych rzeczy, w tym pamiętnika, wierszy, piosenek i opowiadań; uwielbiam rysować i śpiewać. Od nostalgii ratuje mnie wrodzony rozsądek i poczucie humoru.
Kontakt: na FB do wyszukania też pod nickiem
by Katrine
***
My jesteśmy prawdziwe damy, bo przy jedzeniu nie mlaskamy, grzecznie dygamy i się słuchamy mamy
Nic nie wiemy, nic nie znamy
za to ładnie wyglądamy
Kiedy trzeba zrobić dyg
My zrobimy go jak nikt
Na sukienkach żadnej plamy
Przy jedzeniu nie mlaskamy
Dama z damą, ty i ja
Mama z nas pociechę ma
Dama mamie nie nakłamie
Wierszyk powie, zna na pamięć
Dama grzeczna jest jak nikt
No i pięknie robi dyg
***
Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną
Na klombach mych myśli sadzone za młodu
Pod słońcem, co dało mi duszę błękitną
I które mi świeci bez trosk i zachodu.
Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety
Rozdaję wokoło i jestem radosną
Wichurą zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną.
(Kazimierz Wierzyński)
***
Każdy twój wyrok przyjmę twardy
Przed mocą twoją się ukorzę
Ale chroń mnie Panie od pogardy
Od nienawiści strzeż mnie Boże
Wszak tyś jest niezmierzone dobro
Którego nie wyrażą słowa
Więc mnie od nienawiści obroń
I od pogardy mnie zachowaj
Co postanowisz niech się ziści
Niechaj się wola twoja stanie
Ale zbaw mnie od nienawiści
Ocal mnie od pogardy Panie
(N. Tenenbaum, J. Kaczmarski "Modlitwa o wschodzie słońca")
***
Śnić sen, najpiękniejszy ze snów,
Iść w bój, w imię cierpień i krzywd
I nieść ciężar swój ponad siły,
Iść tam, gdzie nie dotarłby nikt.
To nic, że mocniejszy jest wróg,
Że twierdz obległ setki i miast,
Lecz bić, bić się aż do mogiły.
Iść wciąż, aby sięgnąć do gwiazd
To jest mój cel - dosięgnąć chcę gwiazd,
Choć tak beznadziejnie daleki ich blask.
By zdobyć swój cel i do piekła bym mógł
Pod sztandarem swym iść,
Gdyby chciał w tym dopomóc mi Bóg!
Właśnie to posłannictwa jest sens,
Więc ślubuję tu dziś
Mężnym być i nie skalać się łzą,
Gdy na śmierć przyjdzie iść.
I nasz świat lepszy stanie się, niż
Dawniej był, nim rycerski swój kask
Wdział i ten, co ślubował niezłomnie
Wciąż iść, aby sięgnąć do gwiazd!
The Impossible Dream, Joe Darion
THE VERY BEST OF
Bajka. Co się wydarzyło pod sklepem z lampami - bajka dziewczynce Kasi i dżinie Flinie
Coś głupiego (o studiach) - o wierze w siebie
O III urodzinach Salonu24
Sierotka Mida na wakacjach - o wakacyjnych wojażach
Bajka wakacyjna - o elfach
Walcząc w słusznej sprawie - o moich poglądach
Przypomina Ciebie mi... Część 5. Pola, las i droga
Niejasne bajdurzenie o dorosłości
Matura. Krótkie studium poznawcze
Pasja odkrywania - wspomnienia z dzieciństwa
Wierszyk. Dla odmiany - o królewnie
Przypomina Ciebie mi... Część 4. Wiatr
O moim pisaniu - właśnie
Naiwna. Głupia - o zaufaniu
Przypomina Ciebie mi... Część 2. Osiemnastka
Przypomina Ciebie mi... Część 1. Dom. Rodzina
Urok staroci - tylko koni żal... - o domu na wsi. Wspomnienia
Dni Powstania - Warszawa 1944 - o wystawie
Kraków inaczej - o wyprawie do Krakowa
"Tam skarb Twój..." - o domu na wsi. Przyjazd
Oto właśnie ta Noc - o Passze
Historia pewnego cudu - o moich narodzinach
Okruchy życia - o mnie
Starsza Siostra - o siostrze :)
Uwielbiam wiatr w każdej postaci - o wietrze. Wiersz
Pamiętnik - po co to właściwie? - o pamiętniku
Zagiąć psora - o nauczycielach
Zwykła ludzka życzliwość - o ludziach
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości