Kałużówka to miejsce gdzie w czasie II Wojny Światowej podczas Akcji "Burza" oddziały AK obwodu Dębickiego stoczyły największą bitwę partyzancką w Polsce południowo-wschodniej. Odziałami tymi dowodził mjr Adam Lazarowicz, nauczyciel, przed wojną kierownik naszej szkoły w Gumniskach. Do rozpoczęcia akcji "Burza" w szkole tej znajdowało się dowództwo AK Obwodu Dębica. Od sierpnia 2004 roku nasza szkoła nosi imię maj Adama Lazarowicza. Częstym gościem u nas jest jego syn pan Zbigniew Lazarowicz ps. "Bratek" również bohater tamtych czasów.Przybliża on nam postać ojca i jego dokonania. Poniżej przedstawiamy jego wspomnienia drukowane w zeszytach WiN-u. Dodajmy jeszcze, że mjr Adam Lazarowicz za działalność w WiN-e został skazany na śmierć i rozstrzelany 1 marca 1951.
Wspomnienia Zbigniewa Lazarowicza-Początek bitwy
Wyglądało na to, że Sowieci szybko nie ruszą, zaś Niemcy nie dopuściliby do tego, żeby na ich tyłach w tak niewielkiej odległości od ich pierwszej linii znajdowało się duże zgrupowanie partyzanckie. Postanowią-no więc, że pierwszy zostanie rozwiązany mój pluton, składający się z żołnierzy z Gumniski Braciejowej, którzy jako miejscowi mieli najlepsze warunki rozpłynięcia się w terenie. Istniała nawet ewentualność pojedynczego przejścia przez dość luźny front. Następnie miała odejść kompania „Pęka", której żołnierze pochodzili z sąsiednich wsi Głobikowej, Gębiczyny, Siedlisk i in. Dla rozwiązania się „Pęk" miał przejść z kompanią pod osłoną nocy w rejon lasów Gębiczyny. Reszta oddziału miała przejść w rejon lasów strzegocickich w okolice Jaworza Dolnego i tam się rozwiązać, przekazując rannych pod opiekę ludności. Gdyby się plan nie powiódł, miały się te oddziały przebijać nocami na zachód, na teren Inspektoratu Tarnowskiego.
Niemcy zaczęli badać patrolami nasze stanowiska. Nad polaną zjawił się nawet samolot zwiadowczy. Następnego dnia o świcie Niemcy otworzyli ogień artyleryjski z dwóch baterii na nasze stanowiska i kontynuowali go z przerwami przez cały dzień do późnego wieczoru. Mieliśmy pierwszych rannych. Nasi żołnierze, nic przyzwyczajeni do takiej nawałnicy artyleryjskiej, byli tym trochę zdeprymowani i przestraszeni, co gorsza również i niektórzy oficerowie, zamiast świecić przykładem, chowali się na tyłach, a na dodatek straszyli jeszcze żołnierzy. Pewien porucznik, którego nazwiska nie chcę tu wymieniać, prawdopodobnie przedwojenny-oficer zawodowy, po pierwszej nawałnicy opuścił stanowisko w dowództwie i schronił się na moim odcinku, który był stosunkowo mniej ostrzeliwany. Był on do tego stopnia przestraszony, że nawet nie poszedł do kotła po obiad ani po przydział papierosów, tylko żebrał u moich chłopców. Straszył ich mówiąc, że „teraz to nas Niemcy wyrżną". Tak się wściekłem na niego, że mimo iż był starszy stopniem i moim przełożonym, przepędziłem go grożąc mu pistoletem i zameldowałem o tym Ojcu. Oficer ten do końca już nie walczył i zniknął z obozu. Miałem z nim zresztą już wcześniej scysję. Otóż pewnego dnia, jeszcze w okresie szkolenia, ćwiczyłem z plutonem natarcie. w terenie leśnym. Na inspekcję przyszedł właśnie ów pan i przyglądał się wykonywanym przez chłopaków ćwiczeniom. Gdy mu się coś nie podobało, objeżdżał ćwiczących, w wulgarny sposób im ubliżając. Zdenerwowało mnie to bardzo, bo wymagałem od chłopców dyscypliny, stosowałem różne kary regulaminowe, ale nigdy nie ubliżałem i do wszystkich miałem stosunek przyjacielski. Byli to przecież żołnierze-ochotnicy. Następnego dnia stanąłem do raportu do „Klamry" z zażaleniem. Ojciec wysłuchał mnie i -jak mi później prywatnie opowiedział - na osobności pouczył tego oficera. I inny oficer, którego nazwiska nie wymienię, dowódca wspomnianego porucznika, zawodowy oficer o wysokich kwalifikacjach wojskowych, nie wytrzymał nerwowo i schował się w dołku strzelniczym na tyłach drugiej linii. Ojciec opowiadał mi, że w czasie ostrzału artyleryjskiego chodził wzdłuż pierwszej linii i sprawdzał czujność, zabezpieczenie i morale żołnierzy. Swą obecnością i postawą dodawał odwagi młodym żołnierzom, nieobytym z ogniem artylerii, pod wpływem którego gdzie niegdzie zaczęły powstawać nastroje panikarskie. Od oficerów żądał opanowania i przykładu zachowania się w trudnych sytuacjach. Denerwowali go oficerowie o postawach tchórzliwych, brzydził się nimi, uważał, że tacy ludzie nie powinni być oficerami. W pewnym momencie Ojciec zorientował się, że zniknął gdzieś jeden z wyższych i ważniejszych dowódców. Sądził początkowo, że jest on gdzieś na pierwszej linii, ale gdy nigdzie go nie znalazł, a chciał mu przekazać jakieś dyspozycje, zaczął wypytywać wszystkich o niego. Ktoś poinformował Ojca, że widział tego oficera chowającego się na tyłach. Ojciec udał się we wskazanym kierunku i rzeczywiście zobaczył oficera schowanego z głową w dołku strzeleckim, nie interesującego się walką i losem podwładnych. Zostawił cale dowodzenie zajęty jedynie chronieniem własnej głowy. Ojca aż zatrzęsło. Stojąc nad dołkiem oburzony zapylał:
- A pan co tu robi?! Dlaczego nie dowodzi pan na pierwszej linii? - w tym momencie warcząc przeleciały górą kolejne pociski artyleryjskie. Bohater w dołku skulił się jeszcze bardziej i odpowiedział:
- Zaraz, panie Inspektorze.
Ojciec tego już nie wytrzymał, złapał colta i krzyknął:
- Marsz mi zaraz na pierwszą linię, bo jak nic, bo kropnę panu w łeb za tchórzostwo w obliczu wroga!
Bardziej niż pocisków oficer ów przestraszył się dowódcy, wygramolił się z dołka i poszedł na linię. Od tego momentu popsuły się dobre stosunki tego oficera. Ojcem. Mimo, że podziwiał odwagę Ojca, nie mógł mu darować lego incydentu. Również i Sowieci z oddziału znajdującego się w naszej bazie mącili w głowach naszym żołnierzom. Raz zapowiadali rychłe przesunięcie frontu i wyzwolenie nas z okrążenia, to znów po większym ogniu siali panikę, głosząc, że zaraz Niemcy przejdą do ataku i nas wyrżną. 25 sierpnia nastał bardzo ciemny wieczór. Można było zderzyć się z drzewem lub wpaść w wykrot. Niemiecka artyleria nękała nas ogniem. Wracałem na swój odcinek z odprawy w dowództwie prawie po omacku. Dochodziłem już do moich stanowisk, gdy w pewnym momencie zerwał się ogień artylerii. Tym razem była to sowiecka kartusza, która tak sobie skróciła ogień i grzała po naszych stanowiskach. Szczęście, że tylko po tych, położonych na zachodniej stronie bazy. Zrobiłem biegiem parę kroków i nadepnąłem na kogoś leżącego. Ten wrzasnął. Przy następnym kroku nadepnąłem następnego i tak przebiegłem jak po stopniach po leżących żołnierzach. Po głosach poznałem, że to Sowieci, którzy wykopali sobie tylko wgłębienie dla leżących. Zatrzymałem się, bo chciałem się czegoś dowiedzieć od nich o sytuacji na froncie. Dwóch Sowietów siedziało w małym wąwozie z radiostacją ukrytą w jamie wykopanej w zboczu. Położyłem się przy nich i słuchałem. Sowiet krzyczał przez radio do swego dowództwa: „Przerwij ogień! Przerwij ogień! Prosimy was już nie jako braci-rodaków, ale jako ludzi; przerwijcie ogień". Przy mnie zaczęli głośno przeklinać własną katiuszę. Dojrzawszy w błyskach wybuchów młodego - 26 lat - majora, chodzącego zawsze po cywilnemu, w kapeluszu, chciałem od niego dowiedzieć się o możliwości sowieckiego natarcia na naszym odcinku. Ten, „dla podtrzymania mnie na duchu" stwierdził, że do rana będzie nas ostrzeliwać artyleria niemiecka, a o świcie zacznie się atak piechoty i zostaniemy wszyscy wyrżnięci. Pokazał mi to jeszcze znacząco ręką na gardle. Tak to niektórzy podbudowywali naszą żołnierską odwagę.
Rano następnego dnia spadła na naszą bazę huraganowa nawałnica artyleryjska, Żołnierz zmęczony po nieprzespanej prawie nocy, głodny, bo rozbita została główna kuchnia, chronił się jak mógł w dołach strzeleckich, które po każdym wybuchu pogłębiał gołymi rękoma. W kompanii „Jasnego" padli pierwsi zabici - „Krakus" i Czesiek Mielczarek . W naszym plutonie ranny został od szrapnela „Mostek" (Romek Pietrucha) , brat „Szyszki". W pewnym momencie atak artyleryjski osłabł, ale odezwały się niemieckie karabiny maszynowe. To piechota niemiecka zaczęła natarcie na kompanię „Pęka", pluton „Cebuli" i drużynę Sowietów. Był to uzbrojony po zęby batalion Wehrmachtu, wyposażony w moździerze, z których skutecznie ostrzeliwali nasze stanowiska. Kompania „Pęka" dzielnie wytrzymała napór wroga. Nie wytrzymali niemieckiego natarcia Sowieci, którym zaczęło brakować amunicji, a dodatkowo ranny został ich dowódca. Wycofali się przechodząc przez stanowiska mojego plutonu. Za nimi pojawił się „Cebula", który uznał swój pluton za rozbity i nie sposób było nim dowodzić. Byliśmy zdezorientowani. Nie znaliśmy sytuacji na linii boju za naszymi plecami. Tymczasem nieprzyjaciel wściekle atakował kompanię „Pęka", której też zaczynało brakować amunicji. Również i pluton „Cebuli", którym teraz dowodził kpr. pchor. „Ren" (Artur Cwen) , bronił się rozpaczliwie. Przez zarośla i parowy Niemcy podeszli miejscami na około 20 m. Parowami zaczęli wdzierać się przez lukę, która powstała po wycofaniu się Sowietów. Zachodziła obawa okrążenia kompanii „Pęka". W tej sytuacji wycofał on kompanię na drugą linię obrony. Tu zajmowała stanowiska obronne drużyna saperów ppor. „Migdała" (Zdzisław Chodacki) , która skutecznym ogniem broni maszynowej zatrzymała na dłuższy czas napór Niemców. Także sekcja Piąta oddała poprzez parów strzały granatami ppanc., co wywołało chwilową konsternację wśród nacierających Niemców, bo wyglądało to na ostrzał z moździerzy. Ostami wycofał się z pierwszej linii „Ren" z jednym strzelcem, obrzucając zbliżających się Niemców granatami. Zatrzymani przez saperów Niemcy starali się obejść ich z lewej strony. Tu trafili na stanowiska drużyny dyspozycyjnej i pierwszej drużyny mojego plutonu, którą dowodził plut. „Sokół" (Michał Jędrzejczyk). Pojedynczy Niemcy przedzierali się przez gęste krzaki i z ukrycia, jak snajperzy, strzelali do naszych żołnierzy. Od takiej kuli padł strz. „Wierzbina" (Józef Jaje z drużyny „Sokola". Snajper podszedł zarośniętym parowem i ukrył się w zaroślach. Dojrzał go strz. Marian Wołoszyn, zmierzył się, ale Niemiec o .ułamek sekundy był szybszy. Padły dwa strzały, od pierwszego zginął „Wierzbina", a prawie w tej samej chwili zginął Niemiec. Żal mi było bardzo tego młodego, ładnego blondynka.
Stanowisko dowodzenia Ojca znajdowało się cały czas na pierwszej linii, tam, gdzie toczył się największy bój, tzn. w rejonie saperów i drużyny dyspozycyjnej. Tu też miała miejsce opisana przeze mnie scena z Polakiem z Wehrmachtu, strzelającym z mg. Ojciec dowodził cały czas stojąc z coltem w ręce i nigdy się nie kładł. Chciał w ten sposób dadać odwagi młodym żołnierzom. I aż dziwne, że żadna kula go w tym czasie nie trafiła. Dziś jeszcze walczący wtedy podwładni Ojca podziwiającgo odwagę. Z uwagi na zmasowany ogień nieprzyjaciela i jego przeważające siły, cofnęli się i saperzy. Niemcy wdarli się na polanę i podpalili zabudowania Gawlika i Niedzieli, z których wcześniej wycofało się kwatermistrzostwo. Szpitalik, znajdujący się w stodole Niedzieli, został już wcześniej, pod ostrzałem artyleryjskim, przeniesiony do wykopanego w lesie bunkra. Kule zaczęły już świstać ponad głowami naszego plutonu i choć nam nie groziły, bo byliśmy za skłonem pagórka, było to bardzo nieprzyjemne, gdyż leciały z tyłu, od strony naszego zaplecza. Groziło nam odcięcie i atak wroga od tyłu. Stanowiska jednak nie wolno nam było opuścić, bo groziłoby to odsłonięciem tyłów walczących oddziałów. Nadbiegł adiutant por. „Jasnego", pchor. „Halny" (Kazimierz Kemmer) z rozkazem natychmiastowego wycofania naszego plutonu na wzgórze 426. Przekazałem rozkaz mojemu zastępcy, pchor. „Zodiakowi" (Tadeusz Kemmer, brat „Halnego"), a sam pobiegłem na najbardziej oddalone i narażone na odcięcie stanowisko naszego karabinu maszynowego Bren, znajdujące się na samym dole polany nad strumykiem. Wycofałem obsadę KM-u i biegnąc zwijałem całą naszą linię obrony. Czym bliżej szczytu wzgórza, tym silniejszy był ogień nad naszymi głowami. Starałem się przebiec zboczem, żeby nas osłaniał szczyt. W pewnym momencie, z drugiej strony pagórka usłyszeliśmy niemieckie „hurra!", a za chwilę strzały z lewej, od strony, gdzie do tej pory nieprzyjaciela nie było. Okazało się, że jeńcy niemieccy, siedzący w kotlince pod strażą sowiecką, zerwali się, gdy usłyszeli głosy swoich i zaczęli uciekać w ich kierunku. Pilnujący ich Sowieci otworzyli do uciekających ogień i wybili wszystkich. Dobiegliśmy na wzgórze. Zostawiłem tu pluton pod dowództwem „Zodiaka", a sam pobiegłem do Ojca, by zorientować się w sytuacji. Odnalazłem Ojca na skraju polany, w pobliżu grobu „Dyzmy", gdzie przebiegała teraz linia obrony. Stał z coltem w ręce, ucieszył się na mój widok i spytał, gdzie teraz jest mój pluton. Polecił mi pozostać, bo chciał mieć kogoś zaufanego przy sobie. Rozejrzałem się wokół. Cały czas ze strony niemieckiej leciał grad kuł. Nasza pierwsza linia to mieszanina ludzi z różnych oddziałów: od „Pęka", z drużyny dyspozycyjnej, od „Jasnego", saperzy, łączność, mój pluton. Zobaczyłem por. „Parysa" (Jerzy Woś) z obandażowaną ręką, strzelającego seriami ze stena. Byli ranni i zabici. W pobliżu grobu „Dyzmy" leżał z opaską na ramieniu zabity „Wierzbina", 50 m dalej dwóch żołnierzy kopało groby dla „Krakusa" i „Portosa", a pomiędzy wszystkimi uwijał się nasz kapelan ks. „Mieczyk" z krzyżem i pistoletem oraz torbą sanitarną. Kapłan i sanitariusz w jednej osobie. Ojciec od czasu do czasu wysyłał mnie z różnymi rozkazami do dowódców. Raz, gdy biegłem, zobaczyłem siedzącego pod drzewem i trzymającego się za brzuch żołnierza „Pęka". Spytałem, czy jest ranny. Kiwnął głową. Rozpiąłem mu spodnie - miał jelita na wierzchu. Zawołałem sanitariusza Przybiegł ks. „Mieczyk". Pobiegłem dalej. Nagle usłyszałem wołania:
-„Bratek", „Bralek"! Ojciec ranny!
Popędziłem do Ojca i zobaczyłem, że stoi i rozpina sobie bluzę mundurową. Spytałem:
- Gdzie Tatuś ranny?
Okazało się, że drasnęło go w plecy. Zdjął bluzę, a ja obejrzałem ranę. Jakaś kula czy odłamek granatu przejechał Ojcu po łopatce. Nawet bardzo nie krwawił. Powiedziałem, jak to wygląda. Nadbiegi kapelan i sanitariusz, ale Ojciec zapiął- bluzę i stwierdził, że nic mu nie jest, a nie ma czasu na żadne opatrunki. Popatrzyłem na polanę i zobaczyłem, że od strony płonącego zabudowania Niedzieli biegnie do stanowisk niemieckich w lesie jakiś szwabski oficer. Powiedziałem o tym Ojcu, a sam złożyłem się do strzału z mego włoskiego karabinka. Strzeliłem, Niemiec dał młynka w krzaki. Nie wiem, czy trafiłem, czy tylko wystraszyłem. W tym momencie znów zerwał się ogień niemiecki. Sprzed brzózek, gdzie była nasza kuchnia, prał po nas karabin maszynowy. Waliły po nas i granaty z moździerzy! Po mojej prawej stronie ktoś krzyknął, że jest ranny. Zobaczyłem, że lo żołnierz z kompanii „Jasnego" strzelający z pozycji klęczącej. Trzymał się za głowę. Obejrzałem głowę, nie było żadnej rany, tylko włosy z tyłu zostały ścięte odłamkiem granatu. i rozstaelani 30 sierpnia. Relację tę przekazał ste. „Wielki" (Stanisław Ssezepanik), który również został ujęty przez Niemców, gdy wychodził z lasu. Ponieważ jednak prowadził konia, został uznany za uciekającego przed frontem cywila. Jemu to kazali pogrzebać Niemcy zwłoki zastrzelonych kolegów z plutonu. Wielu przedzierających się pojedynczo żołnierzy nie schwytanych przez Niemców wpadało na miny. Tak zginęli np. bracia Klabachowie (Edward i Władysław ), Pierwszy zginał na minie, drugiego zastrzelili Niemcy. Na minach zginęlirównież „Krzemień" (Jan Gawlik), „Huragan" (Tadeusz Pietruszka) , „Indyk" (Bronisław Podgórski) i inni. Pierwsi opuścili polanę i nasze zgrupowanie Sowieci. Poszli swoją drogą, kierując się zadaniami, jakie mieli do wykonania. Nasze dowództwo zdecydowało, że na noc zatrzymamy się w jakimś ukrytym parowie i dopiero po rozeznaniu w terenie w ciągu następnego dnia ruszymy dalej, w pobliże pierwszej linii frontu. Ppor. „Dworzan" (Wojciech Wójcik) 46, który wyruszył z małą grupką żołnierzy, miał wybrać miejsce na nowy postój. Gdy jednak już się zaczęło ściemniać, a od „Dworzana" nie było żadnych wiadomości, wyruszyliśmy główną grupą wraz z rannymi. Ze względu na brak noszy transport rannych sprawiał nam dużą trudność. Tych, którzy nie mogli iść, niesiono na zaimprowizowanych noszach zrobionych z kocy i dwóch drągów. Kilku rannych szło wspierając się na kolegach. Żołnierze byli zmęczeni walką, głodni i niewyspani - bo nic jedliśmy i me. spaliśmy już całą dobę. Często trzeba było wymieniać noszowych. Najwytrwalsze były nasze kobiety-sanitariuszki, które na ochotnika zmieniały chłopców i dawały najdłuższe zmiany. Podziwiałem zwłaszcza najmłodsze nasze łączniczki, Basie i Krysię Łopuskie, które z pełnym poświęceniem dźwigały rannych i nie pozwalały się zmieniać. Skąd miały tyle siły? Nie ustępowały im i inne, np. „Wola" (Irka Szmid)47, choć sama ranna, robiła, co mogła, by ulżyć cierpiącym. Było już całkiem ciemno, gdy zatrzymaliśmy się w jakimś parowie w odległości około 500 m. od polany. Nakazano zachowanie kompletnej ciszy i zakazano palenia papierosów. Wystawiono ubezpieczenie.
Gdy zaczęło się rozwidniać, ruszyliśmy dalej, poprzedzani przez ubezpieczenie w kierunku drogi Braciejowa-Południk. W pewnej chwili ubezpieczenie dało znać, że słyszy kroki nadchodzącej grupy ludzi. Padliśmy na ziemię. Po chwili okazało się, że to grupa „Dworżana", która nocowała gdzieś niedaleko w zaroślach. Ojciec przeprowadził wtedy krótką, ale ostrą i nieprzyjemną rozmowę z „Dworzanem". Drogę Braciejowa-Południk przekroczyliśmy, gdy było już całkiem jasno. Musieliśmy zachować największą ciszę i ostrożność, bo przypuszczaliśmy, że po tej drodze chodzą niemieckie patrole a nawet oddziały. Pierwsze przeskoczyło ubezpieczenie przednie, a następnie przechodziło całe zgrupowanie. Ojciec stał na środku drogi i popędzał przechodzących. Ja szedłem w ubezpieczeniu tylnym. Na drodze było cicho i spokojnie. W odległości około 150 m. widać było naszą zawałę z drzew, częściowo już rozebraną przez Niemców. Całość zgrupowania była już właściwie po drugiej stronie drogi, gdy z tej zawały poleciała na nas seria z KM. Niemcy strzelali w las po tej stronie drogi, gdzie kryło się nasze zgrupowanie. Ojciec stał na drodze dotąd, aż wszyscy przechodzący, nie opuścili jej. Z kilkoma chłopcami zostałem po drugiej stronie. Moment zawahania i ... skok pod niemieckie kule. Przebiegliśmy koło zabitych: strz. Andrzeja Jabłonowskiego („Śmigło") i strz. Tadeusz Ciszka („Jahura") . „Jahura" był ranny i „Śmigło" niósł go na plecach. Obaj zginęli od jednej serii. Plut. „Bicz" (Władysław Jędrzejczyk) przebiegając, schylił się i zabrał leżącego przy zabitych stena. Kule świstały nam cały czas nad głowami. Jako ostatni zbiegliśmy po stoku w dół i schroniliśmy się w parowie, w którym zatrzymano całe zgrupowanie. Wszyscy padali ze zmęczenia. Nakazano zupełną ciszę. Parów był głęboki, o stromych zboczach obrośniętych gdzie niegdzie krzakami. Dołem sączyła się poprzez liście woda. Spragnieni odgarnęliśmy liście i nabierając rękoma piliśmy wodę. Przechodząc między rannymi, zobaczyłem, jak z noszy wstał ranny strz. „Taras" (Bronisław Zima) - ten z przestrzelonym, brzuchem - i mimo krzyków sanitariuszy i kolegów, też zaczął pić tę brudną wodę. Miał już gorączkę. Zmarł następnego dnia. „Taras", gdy widział, że nadchodzi już jego koniec, poprosił kapelana. Ksiądz udzielił mu rozgrzeszenia. „Taras" poprosił następnie o przybycie „Klamry". Gdy Ojciec przyszedł, schwycił jego rękę i ucałował ją, żegnając się z dowódcą, jak z rodzonym ojcem. „Klamra" ucałował go i po chwili „Taras" skonał, z bólem żegnając również swego dowódcę kompanii „Pęka". Oprócz ubezpieczenia, które wystawiono wokół parowu, wysłano w teren patrole w celu rozpoznania okolicy, zbadania możliwości przebijania się przez front i zdobycia jakiegoś jedzenia, ponieważ już drugą dobę nic nie jedliśmy. Brak papierosów również dawał się we znaki. Na podstawie relacji powracających patroli uznano plan przebicia się przez front za niemożliwy do spełnienia. Zresztą nawet niektóre patrole złożone z ludzi, którzy znali teren jak własną kieszeń (np. patrol „Dworzana" z Władkiem Jędrzejczykiem) znalazły się w takiej sytuacji, że mało same nie wpadły w ręce Niemców. Tylko dzięki sowieckiemu atakowi artyleryjskiemu udało się im ujść z życiem, ale do parowu już nie wróciły. Patrol z oddziału dyspozycyjnego dotarł do gajówki Klabachy, u którego na początku „Burzy" zajmowaliśmy kwaterę. Patrol ten nie zastał tam żywej duszy, ale przyniósł stamtąd worek pszenicy, dwie gęsi i maleńkiego prosiaka. Po zabiciu prosiaka podzielono go na małe paseczki mięsa ze skóra. Kapelan obdzielił nimi cały 400-osobowy oddział. Żuliśmy te paski na surowo, jak gumę. Później kapelan stanął przy worku z pszenica l obdzielił wszystkich po garści do czapki. Następnie usiadł na pniu, a do spowiedzi ustawiła się kolejka żołnierzy i oficerów, w tym również Ojciec. Jakaż krzepiąca i podnosząca na duchu była tamta spowiedź. Odchodziliśmy wszyscy potni nadziei i wiary, że wyjdziemy z tej opresji szczęśliwie. Drugiego dnia pobytu w parowie. Ojciec zwołał naradę oficerów, by znaleźć sposób wyjścia z zaistniałej sytuacji. Chciał zasięgnąć opinii wszystkich, by powziąć najlepszą decyzję. Zebrani stwierdzili, że nie ma możliwości przebicia się przez front i należy przejść w lasy Gębiczyny i Jaworza i lam rozwiązać zgrupowanie całkowicie lub częściowo, zależnie od sytuacji. Gdy rozważano sposób przeprowadzenia lego zadania, jako największa trudność wyłonił się transport rannych. Wyjście z. rannymi większość zebranych uznała za niemal niemożliwe. Twierdzono, że transportując ich naraża się całe zgrupowanie na zagładę. Cóż więc robić? Padła propozycja, by rannych zostawić samych w parowie, poświęcić mniejszość, by ratować większość. Ktoś się sprzeciwił, że nie można icli narażać na powolne konanie, na co padła odpowiedź, że niepisane prawo dywersji dopuszcza nawet dobicie rannego, jeśli nie można go zabrać. Mnie aż. pociemniało w oczach i pociekły mi łzy.
Do czego może doprowadzić strach, jeżeli nawet tak dzielni ludzie tracili rozsądek i ludzkie uczucia! Ojciec tego już nic wytrzymał, oświadczył, że ponieważ, nic widzi szans wyjścia zgrupowania z rannymi, przekazuje dowództwo całości kpi. „Ryglowi" (Roman Kania), a sam zostaje z rannymi. Poprosił też, by zgłosili się do niego ewentualni ochotnicy do pozostania, gdyż w pojedynkę trudno by mu było obsługiwać rannych. Prosił też. o zostawienie żywności o ile ktoś miał i ułożenia rannych według jego wskazówek. Po wypowiedzi Ojca zabrał głos kapelan „Mieczyk" i oświadczył, że zostaje z inspektorem ,,Klamrą”. Jako kapłan nie może zgodzić się ze stanowiskiem pozostałych, zaś pozostawienie bez opieki ciężko rannych, tych najdzielniejszych, a zarazem najnieszczęśliwszych kolegów, uważałby za przekroczenie przykazań Boskich. Następnie zabrał głos ppor. Wilhelm Jaki („Korab"). Powiedział: - Zhańbiłem się, bo podpisałem volkslistę, byłem żandarmem niemieckim, ale. uważam, ze dopuściłbym się jeszcze większej hańby, gdybym pozostawił tych nieszczęśliwych i skazał ich tym samym na śmierć. Pozostaję z panem inspektorem. Muszę wyjaśnić, że ppor. Jaki, który był przed wojną aspirantem policji, w czasie wojny należał do AK. Po jakiejś wsypie został aresztowany. Ponieważ pochodził z terenów włączonych do Rzeszy i pracował przed wojnąw policji, Niemcy postawili mu ultimatum, że albo podpisze volkslistę i zostanie żandarmem, albo go wykończą jako polskiego bandytę. Jaki wybrał pierwszy wariant. Niemcy skierowali go do pracy na naszym terenie, w Wielopolu Skrzyńskim, gdzie zaraz po przybyciu nawiązał kontakt z miejscową placówką. Chodził po cywilnemu, a mundur przywdziewał tylko wtedy, gdy trzeba było załatwić u Niemców jakieś nasze sprawy, np. zebrać informacje o losie naszych ludzi aresztowanych przez Niemców. Jak już. wspomniałem, to on właśnie oddał nam skrzynie z amunicją zrzutową, przekazana, przez chłopa na posterunek w Wielopolu. Gdy przyszedł rozkaz o akcji „Burza", Jaki zebrał całą broń z posterunku na rower i zameldował się w swojej jednostce. Walczył jako dowódca plutonu w kompanii „Pęka", należał do najdzielniejszych oficerów.
http://gumniska.republika.pl/kal1.html
http://gumniska.republika.pl/kal2.html
Suplement.
Po zakończeniu wojny przedstawiciele rodu Lazarowiczów organizowali w latach 1945-1947 powojenną konspirację niepodległościową na Rzeszowszczyźnie, w Krakowskiem i na Dolnym Śląsku. Kilku z nich było wtedy poszukiwanych przez komunistyczne służby bezpieczeństwa (NKWD i UB). Adam Lazarowicz - poszukiwany przez NKWD i UB - pozostał w konspiracji. Ukrywali się także członkowie jego rodziny. W latach 1945-1947 Adam Lazarowicz był kierownikiem Okręgu Rzeszowskiego i Okręgu Wrocławskiego Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość", zastępcą prezesa IV Zarządu Głównego WiN. 5 grudnia 1947 roku w Żninie (Wielkopolska) Adam Lazarowicz został zatrzymany przez UB. Po wstępnym etapie przesłuchań przewieziono go do Warszawy, gdzie został osadzony w więzieniu Mokotowskim. Tam został poddany okrutnemu śledztwu.
5 października 1950 r. w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie rozpoczęła się rozprawa IV Zarządu Głównego WiN. Orzekał zespół sędziowski w składzie: ppłk Aleksander Warecki - przewodniczący oraz dwaj sędziowie: mjr Zbigniew Furtak i mjr Władysław Tryliński. Oskarżał ppłk Jerzy Tramer. Przed sądem stanęło 10 osób: Łukasz Ciepliński, Adam Lazarowicz, Karol Chmiel, Mieczysław Kawalec, Franciszek Błażej, Józef Batory, Ludwik Kubik, Józef Rzepka oraz Janina Czarnecka i Zofia Michałowska. Zapadło siedem wyroków śmierci, wykonanych 1 marca 1951 r. w piwnicach więzienia na Mokotowie w Warszawie.
W okresie PRL postać majora Lazarowicza należała do szeregu żołnierzy "wyklętych", o których Polacy musieli zapomnieć. Do dnia dzisiejszego nie zdołano ustalić miejsca jego pochówku.
http://swkatowice.mojeforum.net/temat-vt146.html
Inne tematy w dziale Kultura