…czyli refleksje na chwilę przed opuszczeniem „drugiej Irlandii”.
Co jakiś czas mam przyjemność odbierać krzepiące sygnały, iż moja publicystyka cieszy się niejaką popularnością. Część z nich przybiera postać cytowania fragmentów moich wypowiedzi, a także wyrazów poparcia dla moich skromnych inicjatyw. (Najbardziej bodaj spektakularne były przedwyborcze pytania Jarosława Gowina i Stefana Hambury, czy nie miałbym ochoty kandydować do parlamentu.) Część przejawia się w zdecydowanej krytyce ze strony moich adwersarzy. Obok tego moje wysiłki doczekały się również szczególnego rodzaju dowodów uznania. A to ze strony prasowych złodziei. W kwietniu b.r. wspominałem na tym blogu o interesującej wymianie korespondencji z panem Markiem Boberem. Redaktor naczelny chicagowskiego „Kuriera Codziennego”, nie próbując nawet skontaktować się z autorem, był łaskaw sprzedać swoim czytelnikom mój materiał na temat praktyk niemieckich Jugendamtów. W podobny sposób zostałem kiedyś zaszczycony przez wiedeńskie „Polonika”, które nie odpowiedziawszy na żaden z moich listów, ochoczo (i oczywiście bez zasięgnięcia opinii autora) przedrukowały mój wywiad z Ritą Gombrowicz. Mając to na uwadze zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem wśród przywiązanej do starego kraju Polonii takie zachowania nie stanowią normy.
W poszukiwaniu rozwiązania tej zagadki trafiłem swego czasu na jednym z forów na płomienny apel, z jakim zwrócił się do rodaków Andrzej Kumor - redaktor naczelny ukazującego się w Kanadzie „Głosu”. Pozwolę sobie go tutaj zacytować: „Dajmy sobie wzajemnie pracę, wymieniajmy się ważnymi informacjami, gdzie tylko można promujmy wzajemnie własne interesy, przede wszystkim zaś uczmy się, umacniajmy i inspirujmy. Musimy sobie dodawać animuszu i otuchy, musimy zobaczyć sens we wspólnocie.”
Well, trudno się z red. Kumorem nie zgodzić, że w naszym zatomizowanym, wzajemnie nieufnym społeczeństwie nigdy dosyć wysiłków na rzecz wartości, o które nasz kanadyjski rodak w tak piękny sposób się upomina. Mając w pamięci przytoczona wypowiedź, otrzymawszy od redaktora „Głosu” prośbę o zgodę na przedruk jednego z tekstów, ośmieliłem się zaproponować przygotowywanie materiałów, na które polonijny „Głos” będzie miał wyłączność. Grzecznie na takie dictum odmawiając, red.Kumor w godnych zapamiętania słowach opisał mi rzeczywistość relacji między polonijnymi wydawcami, a autorami drukowanych przez nich tekstów:
„Normą na tym rynku jest redukcja kosztów do minimum czyli kopiowanie tekstów z internetu ‘na chama’ - wiadomo, że i tak nikt nikogo do sądu nie weźmie bo to jest zbyt drogie.” [podkreślenie moje – MT]
Wnioski? Otóż pewnie za to (bezpłatne) poszerzenie moich horyzontów odczuwałbym wobec Andrzeja Kumora nie zmąconą niczym wdzięczność.. Gdyby nie pamięć o jego – przyznają Państwo – w tym kontekście dość po kabotyńsku brzmiącym apelu o budowanie polskiego sensu we wspólnocie.
I pewnie nie zanudzałbym P.T. Czytelników wynurzeniami na temat niektórych aspektów funkcjonowania w mediach, gdyby red. Grzegorz Małkiewicz z którym jako korespondent współpracowałem jeszcze za czasów kierowania przez niego londyńskim „Dziennikiem Polskim”, bez słowa wyjaśnienia nie zlikwidował mojego profilu pocztowego w panelu redakcji tygodnika „Nowy Czas”… Pewnie nie wspominałbym tych bzdur, gdyby red. Rafał Brzeski po kilku rozmowach telefonicznych wieszczących świetlaną przyszłość (nie tylko) naszej współpracy, a następnie opublikowaniu na stronie www Informacyjnej Agencji Radiowej dwóch moich materiałów (dowiedziałem się, że jeden z nich był potem chętnie cytowany przez inne media), nie zaginął bez wieści… Być może, wreszcie, nie miałbym czasu o tym rozprawiać, gdyby pewien internetowy tytuł, któremu w ciągu ostatniego roku przekazałem gratis szereg (sprzedawanych potem na papierze) materiałów i newsów wykazał – jak to ujęła jedna z najpopularniejszych autorek tego Salonu – elementarny szacunek dla zaangażowania autora…
Po cóż w takim razie o tym gadać? Otóż być może opisane doświadczenia oszczędzą rozczarowań obecnym tutaj, młodym adeptom pióra. Pamiętajcie i zważcie u siebie, że wedle boskiego nakazu, pewnego dnia sami możecie stanąć przed następującą alternatywą: Albo z uwagi na to, że dosyć po kawaleryjsku poruszacie sprawy, z których każda – przynajmniej wedle prof. Wojciecha Sadurskiego - zasługuje na odrębne potraktowanie, będziecie się cieszyć uznaniem czytelników oraz okradaniem przez redaktorów i wydawców... Albo – jeśli od „pierwszej” z jakichś względów wciąż wolicie „drugą Irlandię” - póki nie jest za późno zaczniecie poważnie zastanawiać się nad przyjęciem oferty pracy w branży „Media - Sztuka – Rozrywka”, w rodzaju tej, jaka dotarła do mojej skrzynki dziś rano:
„Ekskluzywny klub (…) przyciąga uwagę swoim nietypowym wnętrzem, różniącym się od wystrojów innych krakowskich klubów. Nastrojowe oświetlenie, czarnobiałe fotografie o lekkim zabarwieniu erotycznym oraz doskonała muzyka z każdej dziedziny stwarza wspaniałą atmosferę przy której można się naprawdę świetnie bawić.
Szczegóły oferty: Klub (…) poszukuje tancerzy na wieczory panieńskie. Casting odbędzie się 8 listopada w klubie. Zainteresowanych Panów prosimy o przesyłanie CV wraz ze zdjęciem.
Wymagania:dobra prezencja.”
Otóż, jakkolwiek ogromnie się cieszę, że nie tylko Jarosław Gowin i Stefan Hambura, ale także headhunterzy wysoko oceniają mój potencjał, nie jestem do końca pewien, czy mam dostateczne kwalifikacje (w tym – odpowiednią prezencję) do takiej akurat roboty…
Ale może po prostu brak mi wiary w siebie?
Inne tematy w dziale Polityka