Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski
93
BLOG

Królewski szyling czyli armia Wellingtona która pobiła Napoleona

Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski Społeczeństwo Obserwuj notkę 1
Warto zwrócić uwagę na skład etniczny brytyjskiej armii na Półwyspie i pod Waterloo, w której służyło wielu Szkotów i Irlandczyków. Jak twierdził kapitan Hogan występujący w napoleońskiej serii Bernarda Cornwella: My Irlandczycy jesteśmy diabelnie zdolni. Jeden Bóg tylko wie, jak wy (Anglicy) radzilibyście sobie bez nas!

Angielskie pułki, czy jak kto woli – regimenty, składały się w tym czasie przeważnie z dwóch batalionów, czasem z trzech a nawet i więcej (np. 95. i 60. reg., liczyły po 5 batalionów). Należy zwrócić uwagę, że angielskie regimenty nie były jednostkami taktycznymi, tak jak francuskie, które składały się z trzech batalionów walczących równocześnie. Były to jednostki administracyjne. Jednostkę operacyjną armii na Półwyspie stanowił zawsze batalion w sile 10 kompanii, dowodzony przez pułkownika lub podpułkownika. W tym 8 kompanii stanowiło tzw. centrum a 2 flanki batalionu – prawa flanka grenadierów i lewa lekka kompania. Każda kompania liczyła po 100 żołnierzy, czasem z rozmaitych powodów mniej. Teoretycznie batalion miał 35 oficerów oraz 1000 szeregowców, do tego dochodzili sierżanci i dobosze, co teoretycznie dawało łączną liczbę około 1150 żołnierzy, ale zdarzało się to rzadko. Starano się stosować zasadę, że do walki na kontynencie wysyłano tylko jeden, z reguły pierwszy batalion, podczas gdy drugi zostawał w koszarach. Bataliony wysłane na Półwysep uzupełniano żołnierzami z batalionu pozostawionego w kraju. Wiele batalionów walczących poza Anglią nie miało pełnych stanów, czasem liczyły niespełna po 500 żołnierzy. Każdy pułk miał swój numer i nazwę najczęściej hrabstwa, w którym został sformowany. Jednostką taktyczną była najpierw brygada składająca się najczęściej z dwóch – trzech batalionów. Z dziesięciu brygad, na które początkowo została podzielona armia na Półwyspie, siedem miało tylko po dwa bataliony, a pozostałe trzy – po trzy bataliony. Dopiero 18 czerwca 1809 roku wprowadzono podział na dywizje. Sformowano wtedy cztery dywizje, z których pierwsza składała się z czterech brygad, a trzy pozostałe miały po dwie brygady. Generał lejtnant John Coape Sherbrooke objął dowództwo 1. Dywizji, generał lejtnant Rowland Hill 2., generał major John Randoll Mackenzie of Suddie 3. Dywizji i generał brygady Alexander Campbell 4. Dywizji.

W miarę napływu posiłków z Anglii formowano nowe dywizje i tak 22 lutego 1810 roku utworzono kolejną, bez numeracji, Lekką Dywizję dowodzoną przez generała majora Roberta Craufurda. W sierpniu 1810 roku Wellesley (znany później powszechnie jako Wellington) utworzył 5. Dywizję dowodzoną przez generała lejtnanta James Leith’a. W październiku 1810 roku powstała 6. Dywizja, którą dowodził generał Alexander Campbell, a w marcu 1811 roku 7. Dywizja, gdzie w krótkim czasie zmieniło się kilku dowódców.

Wellesley, jak uważa jego biograf, nie pokładał zbyt wielkiego zaufanie do swoich żołnierzy – angielskich czy irlandzkich. Był świadomy konsekwencji płynących z wypróbowania jej w jakiejkolwiek zgrabnej akcji, ponieważ zapominają o wszystkim, kiedy tylko w zasięgu ręki pojawia się łup czy wino. Na ogół oficerowie są kiepscy, a niektórzy to nawet hańba dla służby.

Zwykli żołnierze to ostatnie męty, ponieważ do służby wojskowej zaciąga się najgorszy element...Angielscy żołnierze to chłopy, którzy zaciągnęli się dla picia... Ludzie mówią, że zaciągają się z walecznych pobudek – wszystko to brednie, nic z tych rzeczy. Niektórzy z naszych żołnierzy zaciągnęli się, bo mają nieślubne dzieci, inni, bo popełnili drobne przestępstwa, znacznie więcej dla wypitki. Trudno sobie wyobrazić taką bandę razem wziętą. A podoficerowie nie są lepsi od swoich żołnierzy. Nie ma takiej zbrodni w rejestrze Newgate, jakiej by nie dopuścili się ci żołnierze, którzy wciąż opuszczają swe oddziały w poszukiwaniu łupów.

Później jednak często dodawał: to naprawdę cudowne, że zrobiliśmy z nich tak wspaniałych facetów, jakimi dziś są. Mogę z nimi zrobić wszystko, pójść z nimi wszędzie. Angielski autor serii powieści historycznych o przygodach złego wojaka, Richarda Sharpe’a, tak w literackiej formie przedstawił opinię Wellingtona o swoich żołnierzach:

To złodzieje, mordercy i głupcy, gwałciciele i pijacy. Żaden z żołnierzy nie wstąpił do armii z miłości do ojczyzny lub Króla. Znaleźli się w szeregach, bo byli pijani, kiedy sierżant werbunkowy zawitał do ich wsi, albo kiedy władze miejskie dały im do wyboru więzienie albo armię, albo że dziewczyna była w ciąży i domagała się małżeństwa, albo byli kompletnymi głupcami, którzy uwierzyli w werbunkowe kłamstwa, albo po prostu dlatego, że armia oferowała im pintę rumu i trzy posiłki dziennie, a większość z nich była dotąd głodna. Byli bici batem na rozkaz oficerów, którzy nigdy tego nie doświadczyli, bo przeważnie byli gentelmanami. Wymyślano im od pijaków, wieszano bez sądu, kiedy ukradli choćby kurczaka. W Anglii, kiedy opuszczali koszary, ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy, żeby uniknąć spotkania z nimi. Często nie wpuszczano ich do tawern. Płacono im kiepsko, a to, co płacono zabierano na koszty wyposażenia, jeżeli coś im jeszcze zostało to zaraz przegrywali to w karty. (…) Mieli jednak dwie zalety – byli dumni i potrafili oddawać salwy plutonami. Byli mordercami w czerwonych kurtkach i potrafili dobrze zabijać.

Kiedy angielski poddany dał się „przekonać” sierżantowi werbunkowemu po wypiciu kilku piw w lokalnej gospodzie to podpisywał „listę” i stawał się oficjalnie żołnierzem Jego Królewskiej Mości, króla Jerzego III. Otrzymywał wtedy „królewski szyling” czyli w praktyce dwie gwinee o wartości 21 szylingów. Potem teoretycznie otrzymywał jeden szyling dziennie, ale dlatego teoretycznie, że część żołdu była odliczana na koszty wyposażenia i utrzymania.

Poza wkładem sierżantów werbunkowych, którzy służyli koronie werbując włóczęgów i pijaków w gospodach całego kraju, stąd określenie „scum of the earth”, regimenty uzupełnieni także ludźmi służących w rozmaitych paramilitarnych oddziałach lokalnej milicji, The British Militia, powołanej ustawą Parlamentu z roku 1757, czyli w ochotniczych oddziałach tworzonych dla bezpieczeństwa wewnętrznego oraz zagrożenia inwazją francuską. Pozwalało to wykorzystywanie regularnych jednostek do służby zagranicznej, a w okresach szczególnego zagrożenia stanowiło główną bazę rekrutacji do regularnej armii. Do roku 1815 wcielono do regularnej służby około 110 tys. członków lokalnych jednostek paramilitarnych. Ci ludzie, także ochotnicy innych paramilitarnych formacji jak The Volunteer Corps, czy Yeomanry Regiments byli na zupełnie innym poziomie niż ktoś, kto wieczorem trafił do tawerny, a rano wytrzeźwiał w koszarach albo na pokładzie okrętu. Jaki powinien być zatem idealny angielski żołnierz, zdaniem innych żołnierzy?

Żołnierz, aby być dobrym żołnierzem, musi kochać swój zawód, znaleźć radość w sobie i mieć takiego ducha rywalizacji, który nie pozwoli mu pozostać w tyle, a mimo to powinien być tyle opanowany, aby zbytnio nie wyróżniać się od innych, co ostatnio jest tak modne w Anglii i nie próbować wyróżnić się żadnym z tych modnych absurdów, tak bardzo popularnych w Anglii.

Piechurzy umundurowani byli w tradycyjne czerwone kurtki (scarlet tunic), białe spodnie (raczej szare) oraz czaka z podwyższonemu przodem, aby wydawali się wyżsi. W Ameryce mówiono o nich lobsters… Skąd się wzięły czerwone kurtki brytyjskich żołnierz? Niektórzy uważali, że na czerwonym tle nie widać śladów krwi, co nie stresuje tak poborowych. To raczej mit. Otóż podczas trwania angielskiej wojny domowej Parlament w lutym 1645 roku postanowił przyjąć jeden standard dla armii, w tym ujednolicić jej umundurowanie (New Model Army), czyli szyć mundury żołnierzy z materiału o tym samym łatwo rozpoznawalnym kolorze. Wypadło na czerwone sukno, które było wtedy stosunkowo tanie i łatwo dostępne. Potem po prostu kontynuowano tę tradycję, a nazwa „czerwone kurtki” stała się czymś w rodzaju synonimu brytyjskich żołnierzy, dodajmy wymiennie – obok pochodnej od koloru „czerwonej linii”.

Żołnierze 95. elitarnego regimentu Rifle oraz 5/60. (Royal American) walczący na Półwyspie nosili bardziej współczesne zielone mundury , co mniej czy bardziej wynikało z doświadczeń wojny amerykańskiej. Oficjalnie armia brytyjska stacjonująca poza krajem otrzymała mundury koloru khaki dopiero w 1902, roku po wojnach burskich. Praktycznie czerwone kurtki stosowano jeszcze do okresu I wojny światowej, lecz już raczej jako „off-duty walking out dress”. Jeszcze dziś czerwone uniformy widzimy podczas zmiany warty przed Pałacem Buckingham i na angielskich paradach wojskowych. Mundur w jednolitym kolorze dawał żołnierzowi poczucie przynależności, a karabin poczucie bezpieczeństwa.

Standardowa broń angielskiego piechura w tym okresie to tzw. czarnoprochowy muszkiet land pattern, z zamkiem skałkowym (fintlock), gładką lufą, kaliber 0.75 cala (19,05 mm) ładowany oczywiście od przodu, potocznie zwany Brown Bess. W okresie wojen napoleońskich wykorzystywano głównie model India Pattern. Długość całkowita 1403 mm, długość lufy 990 mm, waga, 4,39 kg. Standardowy bagnet armii brytyjskiej liczył 43 mm.

W epoce Brown Bess brytyjska armia wzięła udział w pięciu dużych wojnach – wojnie siedmioletniej (1756-1763), amerykańskiej wojnie o niepodległość (1775-1783), wojnach Francji rewolucyjnej (1792-1802), wojnach napoleońskich (1803-1815) i w wojnie krymskiej (1853-1856) – praktycznie ostatniej wojnie „starego typu”, w której wzięło jeszcze udział kilku weteranów wojny na Półwyspie.

Często uważa się, że angielska Brown Bess sprawdzała się lepiej niż analogiczne muszkiety francuskie Charleville Modèle 1777 , czy pruskie Potzdam musket, ale „sympatie”, który z nich był tak naprawdę lepszy, są podzielone. Podczas wojny o niepodległość Stanów, czyli rewolucji amerykańskiej – rebelianci strzelali głównie z muszkietów Charleville dostarczonych im przez Francuzów, a lojaliści z Brown Bess. Powiedzmy to od razu – ta czarnoprochowa broń ładowana przez lufę robiła dużo huku i dymu, ale nie było z niej łatwo trafić do celu, dlatego strzelano salwami, co najmniej plutonu. Miała jednak stosunkowo dużą siłę rażenia na bliską odległość.

Oczywiście zdarzali się też i dobrzy strzelcy, którzy wypróbowali zalety i wady swojej broni i byli w stanie wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski na polu walki. Lorda Nelsona podczas bitwy pod Trafalgarem trafił właśnie taki strzelec wyborowy mniej więcej z odległości kilkudziesięciu metrów, może nawet kilkunastu metrów, a zadanie ułatwiło mu galowe umundurowanie admirała z czterema gwiazdami orderowymi na piersi.

Oddziały riffles czyli green jackets uzbrajano w model zaprojektowany przez rusznikarza z Whitechapel – Ezekiela Bakera, nazywany później sztucerem Bakera, Baker’s rifle, kalibru 0,653 cala (15.9 mm). Sztucer, czy jak kto woli karabin, był nieco lżejszy od „Bess”, ważył 4.08 kg, mierzył bez bagnetu 1162 mm, miał gwintowaną lufę długości 762 mm, co znacznie zwiększyło zasięg i celność broni, ale oznaczało nieco dłuższe ładowanie. Podczas wojny na Półwyspie w sztucery Bakera wyposażony był przede wszystkim elitarny 95-regiment, 5/60. oraz portugalscy caçadores. Angielskie sztucery miały o wiele większy zasięg niż francuskie Charleville, co oznaczało, że można było strzelać do nieprzyjaciela samemu pozostając poza zasięgiem rażenia jego broni. Miały też większą skuteczność, czy jak kto woli celność niż Charleville czy Brown Bess. Strzelec teoretycznie mógł oddać trafny strzał na odległość ok. 180 m. Dlaczego teoretycznie? Szacuje się, że na 20 oddanych strzałów ze sztucera celny był przynajmniej jeden, podczas gdy strzelając z Brown Bess stosunek ten wynosił jeden do dwustu, ale tu także zdania są podzielone. Ciekawe, że Francuzi nie używali gwintowanej broni. Podobno Napoleon nie miał do niej przekonania. Uważał, że jej ładowanie zajmuje zbyt dużo czasu i byłoby zbyt trudne dla nowych rekrutów. Gwintowane karabiny tzw. Sprengtporten studsare m/1770 stosowali w wojnach z Rosją także Szwedzi.

Kiedy wystrzelono kule to muszkiety, czy jak kto woli karabiny, były już tylko przedłużeniem bagnetów. W praktyce do starć na bagnety dochodziło niezbyt często. Bagnety najczęściej wykorzystywano do celów „obozowych”, zupełnie niezgodnych z regulaminem i przeważnie były pokrzywione i nienadające się do użytku. Uzbrojenie piechoty w dość prymitywne karabiny z jeszcze mniej przydatnymi bagnetami miało w dużym stopniu charakter czysto psychologiczny. Żołnierz miał poczucie bezpieczeństwa z faktu posiadania broni, podczas bitwy strzelał i tym samym było dużo huku, dymu, a czasem nawet udało się kogoś trafić, choć najczęściej przypadkowo, chyba że strzelał stojąc w linii, bo celowanie podczas biegu było praktycznie niemożliwe. Właśnie dlatego strzelano na komendę plutonami albo linią – wiele wystrzelonych na raz kul miało większą szansę trafienia przeciwnika. Lepsze szanse były w trakcie walki pozycyjnej, np. podczas oblężenia Saragossy, kiedy zarówno celujący żołnierz, jak i jego przeciwnik, do którego celował, byli bardziej statyczni. Czasem wystarczyło się wychylić z okopu, aby otrzymać kulę muszkietową w głowę.

Ładowanie ułatwiono dzięki wcześniejszemu przygotowaniu papierowych ładunków (cardridge) zawierających proch, przybitkę i ołowianą kulę. Żołnierz najpierw rozrywał ładunek zębami, aby podsypać proch na zamek skałkowy, a resztę ładunku z kulą wbijał do lufy wyciorem i był gotowy do strzału. Wszystko to ułatwiało procedurę i eliminowało konieczność odmierzania prochu, zanim wprowadzono do użycia metalowe pociski. Korzystając z gotowych ładunków oddawano przeciętnie trzy, cztery strzały na minutę.

Karabiny oczywiście można było ładować bezpośrednio prochem i ołowianymi kulami, lecz papierowy patron łączył dokładnie naważkę prochu z kulą, której już nie trzeba było uszczelniać tzw. flejtuchem. Gotowe ładunki przygotowywano w zbrojowniach pułkowych, co było zresztą częścią szkolenia rekrutów, a podczas ekspedycji radzono sobie rozmaicie. W takim gotowym patronie ołowiana kula była minimalnie mniejsza od kalibru lufy w celu ułatwienia ładowania. Potem należało wycelować i pociągnąć za spust, który uruchamiał zamek skałkowy – iskra zapalała proch na panewce i lufie i następował wystrzał. Kiedy padało, były z tym pewne problemy, bo wilgotny proch nie chciał się palić. Dlatego też niechętnie walczono podczas złej pogody. W ładownicy liniowego żołnierza powinno się znajdować 60 gotowych patronów oraz krzemienie (flinty) na wymianę. (Kapiszony zamiast krzemieni, wprowadzono znacznie później.)

Musztra piechoty była stosunkowo prosta. Przeszkolenie rekrutów odbywało się w depotach regimentów czyli macierzystych koszarach, zgodnie z instrukcją opracowaną w 1788 roku przez pułkownika Davida Dundas’a. Główny manewr piechoty to jak z szyku marszowego przejść na szyk bojowy i jak utworzyć linię lub czworobok. Podstawę wyszkolenia stanowiła umiejętność ładowania muszkietu. Polski historyk, Marian Kujawski, uważa, że regulamin brytyjski różnił się od francuskiego pod wieloma istotnymi względami. W pierwszym rzędzie regulamin brytyjski nie był martwą literą, lecz prawdziwą podstawą wyszkolenia żołnierza oraz prawidłem manewrów na polu bitwy. Nadto kładł on większy nacisk na działania obronne i na walkę ogniową, którą ułatwiała świeżo wprowadzona dwuszeregowa linia, szyk, w jakim Anglicy walczyli zarówno w obronie jak i ataku.

Natomiast według francuskiego regulaminu z r. 1791, zasadniczym szykiem piechoty była trójszeregowa linia według pruskiej szkoły Fryderyka Wielkiego, strzelająca na komendę salwami plutonów, półbatalionów czy nawet batalionów tak by zapewnić ciągłość ognia formacji. W praktyce prowadzono ogień dowolnie dwoma pierwszymi szeregami; trzeci nie mógł już skutecznie strzelać. Szykiem do marszu, manewru, a często i do uderzenia była kolumna o froncie plutonu czy dywizjonu, (czyli dwu plutonów obok siebie); w boju kolumny były poprzedzane przez nieregularny chmary tyralierów. Manewr francuski polegał na tym, że rozwijano kolumny w linię dopiero, kiedy znajdywano się już w zasięgu ognia przeciwnika, albo w ogóle nie rozwijano. W taktyce angielskiej chodziło o to, aby celnością rozpoczętego odpowiednio wcześnie ognia nie dopuścić do rozwinięcia się kolumny w linię i już na samym początku złamać morale przeciwnika.

Ostatecznie Francuzi zaniechali prób ataku w szyku liniowym. Dlaczego? Otóż francuska armia rewolucyjna składała się początkowo z niewyszkolonych ochotników, których do walki posyłano w kolumnach, uważając, że do walki liniowej niezbędni są zawodowi żołnierze. Odnosiło to skutki w bitwach z Austriakami i Prusakami, którzy także zaczęli stosować tę taktykę. Jak pisze angielski historyk, jedynie armia brytyjska, łącząca konserwatyzm ze zdrowym rozsądkiem, w dalszym ciągu walczyła w linii. Toteż w rzadkich okazjach, kiedy spotykała się z Francuzami w Egipcie i Południowych Włoszech, miała nad nimi przewagę, jakiej nie osiągał żaden inny naród. Teraz zaś, w ciągłych kampaniach na Półwyspie raz po raz wąskie czoło francuskiej kolumny zmiatał skoncentrowany ogień długiej czerwonej linii. Jest w istocie godne uwagi, że największy geniusz wojenny czasów nowożytnych nigdy nie próbował zreformować przestarzałej taktyki swojej piechoty.

Angielski pisarz Bernard Cornwell uważa jednak, że atak francuskiej piechoty był przerażającą sprawą. Cesarskie oddziały nie atakowały w linii, ale szerokimi kolumnami. Szereg za szeregiem, każdy złożony z ciasno ustawionych ludzi nad głowami, których błyszczą bagnety. Ludzi maszerujących w rytm wybijany przez małoletnich doboszy, którzy kryli się w środku szyku. Żołnierze z czołowego szeregu i ze skrzydeł padali, gdy zostali ostrzelani przez harcowników wroga, czasami też kula armatnia rozorywała gęsto upakowaną formację piechoty, ale Francuzi tylko zwierali szyki i maszerowali dalej. Ten widok wzbudzał strach, poczucie ich mocy było paraliżujące i nawet najdzielniejsi ludzie mogli się załamać na taki widok.

Często stosowaną formacją francuską był tzw. szyk mieszany (ordre mixte), który łączył pewne zalety linii i kolumny – poprzez ustawienie na zmianę w brygadzie czy pułku batalionów sformowanych w linie trójszeregowe i kolumny. W wypadku tej formacji ustawione naprzemiennie rozwinięte bataliony posiadały dużą siłę ognia, podczas gdy znajdujące się między nimi kolumny zapewniały trwałość i zabezpieczały przed atakującą skrzydła jazdę.

Taktyka walki angielskiej piechoty miała się sprawdzić na Półwyspie zaraz w jednej z pierwszych bitew. Po bitwie pod Vimeiro Wellesley skonstatował: „Przyjąłem ich w szyku liniowym do jakiego nie byli przyzwyczajeni.” To prawdopodobnie wtedy po raz pierwszy pojawiło się pojęcie „cienkiej czerwonej linii” (the thin red line), oznaczające dwuszereg formowany przez brytyjską piechotę. (Dziś „czerwona linia” potocznie wyznacza granicę, której przekroczenie oznacza niebezpieczeństwo.) Wyrażenie to upowszechniło się jako metaforyczne określeniem całej brytyjskiej armii jednak dopiero po bitwie pod Bałakławą podczas wojny krymskiej. Jak wyjaśnia Oman:

Zwycięstwa odniesione przez Wellingtona nad jego francuskimi przeciwnikami były rezultatem umiejętnego zastosowania dwuszeregowej linii przeciw zwartej kolumnie, która stała się typową formacją bojową armii francuskiej działającej w ofensywie podczas późniejszych lat wielkiej wojny, jaka trwała od 1792 do 1814 roku.

Bitwa pod Vimeiro przekonała Wellesley’a, że dobrze dowodzona, zdyscyplinowana i strzelająca celnie cienka linia brytyjskiej piechoty mogła powstrzymać Francuzów nacierających kolumnami. Strzelała pierwsza linia, a potem druga, a ci z pierwszej linii w tym czasie ładowali broń. Niepisana zasada mówiła, że strzelać należy dopiero wtedy, gdy widzi się białka oczu zbliżającego się wroga…

Wellesley stosował ponadto pozaregulaminową taktykę ukrywania części oddziałów, korzystając z ukształtowania terenu, aby w ten sposób z jednej strony zmylić przeciwnika, a z drugiej uchronić żołnierzy przed zbytecznymi stratami w pierwszej fazie bitwy – szczególnie podczas wstępnego ostrzału artyleryjskiego. Z tego samego powodu zezwalał też na oczekiwanie na atak w pozycji „padnij”.

Oman uważa, że chociaż stwierdzenie, że Wellesley udał się na Półwysep, aby pobić szyk kolumnowy liniowym nie dałoby pełnego wrażenia o jego intencjach, zasadniczo jest ono zgodne z prawdą. Wyruszył, żeby wypróbować swoją koncepcję właściwego sposobu użycia formacji liniowej, która miała swoją specyfikę, jak i swoje ograniczenia. Oto główne z nich: linia nie może być odsłonięta aż do chwili właściwego starcia, tj. musi pozostać ukryta tak długo, jak to możliwe; do krytycznego momentu musi być osłaniana przez linię tyralierów, niemożliwą do przeniknięcia dla tyralierów przeciwnika; musi być właściwie osłaniana na skrzydłach – albo dzięki ukształtowaniu terenu, albo przez kawalerię i artylerię.

Taktyka ta sprawdziła się w wielu bitwach stoczonych przez Wellingtona, także pod Vitorią, gdzie cała armia francuska została otoczona przez koncentryczny atak ze wszystkich stron, prowadzony przez o wiele dłuższą linię brytyjską. Wellington tak sam tłumaczył sukcesy swojej armii:

Trzeba poznać zasadę użycia i siłę pojedynczego żołnierza, potem kompanii, batalionu, brygady i tak dalej, zanim można poważyć się na dowodzenie dywizją czy armią. Sądzę, że znaczną część swojego sukcesu zawdzięczam uwadze, którą jako oficer w pułku przykładałem zawsze do drobnych zagadnień taktyki. Niewielu ludzi w armii znało te szczegóły lepiej ode mnie; to podstawa wszelkiej wiedzy wojskowej. Gdy jest się pewnym, że zna się możliwości swych narzędzi i sposób posługiwania się nimi, można poświęcić wszystkie myśli ważniejszym sprawom, jakie narzuca obecność nieprzyjaciela.


Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo