Czy to prawda, że lato w Szwecji jest jak zima w Andaluzji? Dziś, 15 grudnia, jest w każdym razie na Costa del Sol 20 stopni i trochę pada... Czyli tak jak w Szwecji w Midsommar!
Słońce wschodzi z lewej strony horyzontu. Pojawia się wczesnym i chłodnym jeszcze porankiem nad rybackim portem w Fuengiroli, do którego właśnie wracają kutry z nocnym połowem. Na nadbrzeżu czekają na tę chwilę miłośnicy świeżych ryb na śniadanie. Kupują je od rybaków bezpośrednio z pokładu, zanim trafią na pobliski poranny targ rybny.
Samo miasto jeszcze śpi, ale pracownicy miejscy już zbierają śmieci i polewają ulice wodą, spłukując resztki poprzedniego dnia i minionej nocy. W okolicznych wioskach i osadach, nawet tych daleko pod Kordobą, budzą się twardzi faceci, wypijają pierwszą kawę i zapalają pierwszego papierosa, aby w chwilę potem wsiąść do swojego zdezelowanego Seata Marbella i wyruszyć do pracy gdzieś w jednym z miast na Costa. Kilku z nich budzi mnie jeszcze przed ósmą, kiedy parkują na ulicy, a potem wciągają pierwsze wiadra z cementem na pobliskiej budowie, pokrzykując, ile tylko sił w gardle.
Właściwie powinienem wtedy szybko wstać i udać się do najbliższego baru portowego i wypić tam brandy na śniadanie, tak jak pisze Pérez-Reverte, i powinien to być prawdziwy bar: „Nie jakaś tam pretensjonalna kawiarnia, tylko dobra portowa knajpa – z tych, co to istnieją od zawsze, ze zniszczonym kontuarem, plastikowymi krzesłami, zdjęciami drużyn piłkarskich na ścianach i wizerunkiem Matki Boskiej pomiędzy butelkami brandy...”
Jest tu taki jeden w porcie rybnym, otwarty chyba cały czas, ale tak rano to dla mnie za rano, a potem cała poetyka a la Réverte pryska. Później, to co innego. Barów tego typu jest tu pełno, jeden nawet widzę z mojego balkonu i złoszczę się na dochodzące z niego pokrzykiwania, które ustają gdzieś około drugiej w nocy. Pocieszam się, że zwykli mężczyźni, którzy nie spędzili nocy na połowie dorsza, albo na przemycie haszyszu z Maroka mogą przecież wypić brandy „Soberano” u siebie w domu. To o brandy raczej chodzi, polski tłumacz „Życia jak w Madrycie” zapomina, że koniak to we Francji.
Nie wiem czy bary na Costa del Sol podobałyby się Hemingwayowi, który co prawda otworzył oczy Amerykanów i Europejczyków na Hiszpanię, corridę i Pampelunę, ale bardziej chyba wolał standard Cafe de la Paix, czy barów Hawany, gdzie popijał rum. Na pewno są tu bary w stylu Arturo Péreza-Reverte, nowej gwiazdy literatury hiszpańskiej, bary w których kelnerzy mają tatuaże na grzbietach dłoni, a dookoła pełno facetów w roboczych kombinezonach, popijających brandy od samego rana! „Już tylko w takich miejscach widuje się mężczyzn, którzy podobni są do mężczyzn”. Są tu też nadbrzeżne knajpki „chirringitos” ze stojącymi obok na plaży obowiązkowymi starymi łodziami rybackimi, wypełnionymi dziś piaskiem. Na piasku rozpala się wczesnym rankiem przy pomocy starego oleju silnikowego ognisko, na którym przez cały dzień przypiekane są sardynki dla turystów.
Na nadmorskim Paseo rozsiądą się też niebawem starzy rybacy – Pepe y la compania – mali faceci w małych kapeluszach z wąsikami a la generał Franco, którzy wspominać będą aż do siesty czasy wojny domowej, albo najbardziej udane połowy czy przemyt z Maroka...
Skąd u mnie ten pociąg do Hiszpanii, trzeciego kraju, w którym usiłuję znaleźć sobie miejsce na ziemi nie znając nawet dobrze języka? Przecież nie z lektury Don Kichota, a raczej z kiczowatej nieco tęsknoty za tropikami, za palmą rosnącą na piaszczystej plaży, tęsknoty za obrazem hiszpańskiej brygantyny pod pełnymi żaglami, przepływającej gdzieś na horyzoncie w drodze po złoto do nowego świata, tęsknoty za światem chłopięcych marzeń. Przyjacielu, pojedź do Sewilli, a zrozumiesz, co mam na myśli, gdy spojrzysz na szczyt Giraldy, wokół którego krążą gołębie odcinające się bielą od granatu mroczniejącego nieba. Pójdź potem na spacer ulicami starej żydowskiej dzielnicy, wypij brandy w jednym z setki barów, posłuchaj dobiegającego nie wiadomo skąd smutnego zawodzenia pieśni flamenco... Przed zaśnięciem zaś sięgnij po „Ostatnią bitwę templariusza” Péreza-Reverte. Zanim zaśniesz, zrozumiesz, co mam na myśli, a do snu kołysać cię będą fale Gwadalkiwir.
Pérez-Reverte zrobił światową karierę dzięki „Klubowi Dumas”, przetłumaczonemu na wiele języków i w końcu sfilmowanemu przez Polańskiego jako „Dziewiąte wrota”. „Klub Dumas” to właściwie dwie książki, z których w ostatniej chwili autor zrobił jedną. Może pisał dwie na raz i nie mógł się zdecydować, którą szybciej chce skończyć. Ostatecznie wątek jednej z nich wplótł się w wątek drugiej i już nie było wyjścia. Tyle szczegółów było wspólnych, a diabeł jak wiadomo siedzi w szczegółach... Zresztą poszukiwanie diabła i formuły na jego przywołanie to w końcu jeden z ważniejszych składników naszego życia, i diabeł w końcu zwyciężył, chciałoby się powiedzieć, jak zwykle w życiu. U Péreza-Reverte nie ma bowiem szczęśliwych, hollywoodzkich zakończeń, kiedy to słychać dźwięki trąbki i kawaleria Stanów Zjednoczonych przychodzi na odsiecz oblężonemu fortowi, a dwoje głównych bohaterów odjeżdża szczęśliwie w dal na tle napisu The End. Nie, nie, to nie znaczy wcale, że wszystko u niego kończy się katastrofą. To nie tak, choć pisarz twierdzi, że tak długo chodzisz, aż się przewrócisz, a że się w końcu przewrócisz, to jest przecież pewne. I to mniej więcej mam na myśli, pisząc o zakończeniach jego książek. Nie chodzi przecież o optymizm za wszelką cenę. Optymizm ma swoją cenę i to tak wysoką, że czasem człowiek nie jest w stanie jej zapłacić... Ale wracając do „Klubu Dumas” i „Dziewiątych wrót” Polańskiego, które obejrzałem z mieszanymi uczuciami. Film jest do zaakceptowania, jeżeli nie czytało się książki. Jeżeli jednak najpierw przeczytało się książkę, a potem zobaczyło film, to Polański wypada blado w tym porównaniu. Po pierwsze wykorzystał tylko jeden wątek, co sprawia, że postacie z drugiego plączą się trochę bez sensu po planie filmu, a po drugie zmienił zakończenie i... znalazł diabła, bardziej dosłownie niż metaforycznie, jak w oryginale. Cóż, chciałoby się powiedzieć, że każdy ma takiego diabła, na jakiego zasługuje...
Nie, nie, nie myśl sobie drogi przyjacielu, że Pérez-Reverte, to ktoś w rodzaju wędrownego kuglarza, który chce cię zadziwić sztuczkami piekielnymi. Nie, to ostatni błędny rycerz hiszpańskiej literatury, które chce ci pokazać, że wiatraki, z którymi walczysz, nosisz w sobie. Będzie ci może smutno, kiedy zorientujesz się, o co chodzi, patrząc razem z jednym z bohaterów „Ostatniej bitwy templariusza” przez lunetę na gwiaździste niebo w Sewilli. I dojdzie do ciebie ta prawda, że przecież te gwiazdy świecą światłem sprzed wielu wieków, a niektórych może już dawno nie ma... To fizyka i prędkość światła, ale ty może należysz do tych, którzy wierzą, że wszystko zapisane jest w gwiazdach, wszystko jest nam dane z góry? Twoje niebo jest tylko złudzeniem, a Pérez-Reverte zadaje ci pytanie: Jak zatem zachować przesłanie życia w naszym świecie naznaczonym piętnem śmierci. Człowiek gaśnie i wie, że gaśnie, i w przeciwieństwie do królów, papieży i generałów nie zostanie po nim nawet pamięć. Musi być coś poza tym, mówi sobie. Gdyby było inaczej, wszechświat byłby żartem w złym guście, chaosem pozbawionym sensu. I wiara staje się rodzajem nadziei, pocieszenia. Może dlatego nawet Ojciec Święty nie wierzy w Boga.
Arturo Pérez-Reverte obok kilku innych hiszpańskich pisarzy objawił się nam Polakom nagle, po tym jak wiedzieliśmy, że literatura hiszpańska to tylko Cervantes, może Lorka, a za to zaczytywaliśmy się w jej bocznym nurcie – literaturze ibero-amerykańskiej. Ta była bardziej poprawna politycznie w latach peerelu niż książki powstające we frankistowskiej Hiszpanii. Nie było tam jakoby ani literatury, ani kina – taka próżnia kulturalna wypełniona faszystowskim molochem. Wszystko, co postępowe uciekło na emigrację. Patrzcie choćby, taki Picasso i jego Guernica... Tę próżnię wypełniła Polakom właśnie literatura latynoska, niezła przecie, ale stanowiąca w sumie boczny nurt literatury hiszpańskiej. Potem, co prawda Franco umarł, ale zachodnia zgnilizna żyła jeszcze na długie lata, przynajmniej w świadomości inżynierów dusz w peerelu i nic z prawdziwej Hiszpanii się nie tłumaczyło. Może i nie było czego żałować, bo zanim Hiszpanie ocknęli się i zorientowali się, że już wolno pisać tak, jak się myśli, upłynęło parę lat. Dziś ostatni potomkowie Azteków w literaturze wyginęli, a za to odżyli potomkowie Corteza i piszą tyle, że w Polsce nie nadąża się z tłumaczeniem. „Cień wiatru” Carlosa Ruis Zafóna pobił wszelkie rekordy popularności i zdystansował „Grę w klasy” Julio Cortazara ilością wydań. W samej Hiszpanii ukazało się ich już kilkadziesiąt (sic!) wydań. Teraz wydaje się też w dużych nakładach Edwardo Mendozę i Manuela Vázques Montalbána! Chyba jeszcze do wszystkich nie dotarło, że dziś wypada czytać literaturę hiszpańską z Hiszpanii, że dziś literatura hiszpańska jest po prostu najlepsza i dystansuje amerykańskie bestsellery o kilka długości stadionu. Teraz nawet kalifornijski Zorro zrobił się hiszpański. Isabell Allende umieściła niedawno akcję swojej powieści „Zorro – narodziny legendy” właśnie w Hiszpanii w okresie wojen napoleońskich. Odkryto wreszcie kino hiszpańskie i wiemy już kto to jest Almodóvar, odkryto gwiazdy tego kina. Antonio Banderas, urodzony w Maladze, czyli na Costa del Sol wcielił się dwukrotnie w postać ekranowego Zorro, choć to Hollywood pachnący kiczem... Polański odkrył Péreza-Reverte. Sfilmowano też kilka innych jego książek, początkowo jeszcze bez większego sukcesu, ale ten musi w końcu nadejść. Nakręcono potem film według serii książek Kapitan Alatriste z Viggo Mortensenem. Kapitan Alatriste to taka historia w stylu Alaksandra Dumas, coś w rodzaju „Trzech muszkieterów”. A ostatnio Netflix spopularyzował „Królową południa” czyli prawdziwą literaturę o współczesnej mafii, dużo lepszą niż „Ojciec chrzestny”, też ulubionym przez Péreza Dumasem podszyta! I sukces stał się faktem!
Kiedy wyglądam przez balkon mojego hiszpańskiego mieszkania na Costa del Sol to widzę po prostu scenerię „Królowej Południa”, powieści o mafii, o przemytnikach narkotyków z Maroka na Gibraltar. A Gibraltar, The Rock, ostatnie gniazdo pirackie na Morzu Śródziemnym majaczy czasem na horyzoncie w pogodne dni... Pérez-Reverte jest jakby dumny, że już nie Chicago czy Kalifornia, ale właśnie Costa del Sol, czy jak mawiają niektórzy Costa del Crime pomału detronizuje pod względem przestępczości i korupcji Amerykę. Hiszpański dziennik telewizyjny co wieczór pokazuje sceny jak z kart jego książki, widzę skorumpowanych polityków i policjantów z Marbelli, którzy zasłaniają twarze przed kamerami telewizyjnymi w drodze na salę sądową. Kiedy czasem około północy wpadam posłuchać bluesa w klubie Sal’s Paradise na Paseo, obok mnie siedzą wytatuowani przemytnicy i skorumpowani policjanci i popijają piwo San Miguel, albo coś mocniejszego? A może to tylko moja wyobraźnia?
W ciągu dnia spaceruję na Paseo, ucinam sobie obowiązkową siestę, później zasiadam do komputera... Wieczorem wypijam szklankę czerwonego wina Arribeno z rejonu Ribera del Duero, kładę się na kanapie i czytam wydaną po polsku ostatnią książkę Péreza-Reverte albo Mendozy... Lato w Andaluzji jest bardzo długie. Kończy się każdego roku na wigilię Bożego Narodzenia, a zaczyna w okolicach Semana Santa, czyli Wielkanocy, inwazją Hiszpanów na plaży. Kiedy nie ma tu hiszpańskiego lata, zawsze jest wystarczająco ciepło, aby chciało się człowiekowi żyć, zawsze jest hiszpańskie czerwone wino, zawsze mam pod ręką hiszpańskie książki, które tłumaczone są coraz częściej w Polsce.
(nieco zaktualizowany tekst archiwalny, drukowany w Poznaj Świat)
Inne tematy w dziale Kultura