Czy to się nam podoba, czy nie, niebawem wszyscy w całej Europie będziemy płacili nową walutą, czyli euro. Na razie w skansenie starych walut pozostają takie kraje jak Polska czy Szwecja, ale to tylko kwestia czasu, kiedy euro opanuje cały kontynent europejski. Polacy chcieliby, aby stało się to jak najpóźniej.
Płacić w euro? A może oszczędzać w euro teraz, kiedy taka inflacja? Czy euro to lepsza alternatywa?. Zależy dla kogo. Z jednej strony likwidacja walut narodowych ułatwia integrację europejską i to nie tylko w kwestiach ekonomicznych. Przepływ ludzi, myśli i usług stanie się o wiele łatwiejszy, kiedy wszyscy będziemy posługiwali się tą samą walutą. Konsekwencją wprowadzenia euro musi być też integracja systemów bankowych, co zniesie ostatnie bariery w transferze pieniędzy. Równocześnie zniesie też samodzielność banków narodowych – jeden z głównych atrybutów suwerenności państwa. A na to w dzisiejszej Polsce nie ma zgody!
Z drugiej strony przechodząc na euro zobaczymy różnice. I nie zawsze zaskoczy nas to pozytywnie. Zobaczymy np. ile zarabiamy miesięcznie w Polsce w porównaniu do innych krajów Unii. Będziemy wtedy chcieli zarabiać tyle samo, co inni i będziemy to wymuszać w taki czy inny sposób na swoim rządzie. Euro 500 plus? Dlatego niektóre rządy wolą na razie nie uświadamiać swoim społeczeństwom jak duże są te różnice. Jasne, że każdy potrafi to sam wyliczyć, ale przecież nie robi się tego powszechnie. Wysoka pensja w szwedzkich koronach, wydaje się być wysoka dlatego, że tak dużo tych koron. W euro byłoby znacznie mniej, choć przecież tyle samo. Czy aby na pewno? Bo niby w Szwecji czy w Polsce tyle samo, ale będziemy płacić za wszystko o wiele drożej, nie zawsze zdając sobie z tego sprawę.
I tu mamy do czynienia z tzw. eurozłudzeniem, które polega na czysto mechanicznym zestawieniu "cyfr", bez głębszego wchodzenia w to, co one w istocie oznaczają. Chodzi tu zarówno o poziom płac jak i o wysokość cen.
Wszyscy podnoszą ceny
Przejście od walut narodowych do euro łączy się niestety z podwyżką cen, kosztów itp., ale nie z podwyżką płac. Praktycznie w euro będziemy zarabiali mniej w stosunku do siły nabywczej pensji w poprzedniej walucie. No i państwo też chce zarobić na wymianie pieniędzy i zawsze korzysta z tej możliwości. Ot choćby to, że wymienia się tylko banknoty. Odpada cały monetarny drobiazg, który teoretycznie można zanieść w worku do banku, odstać swoje w kolejce i wymienić na jakąś śmieszną w sumie kwotę w euro. Kto się będzie tym przejmował, w każdym razie niewiele osób. Więc już na tym państwo zarabia sporo. Około 10 % obiegu pieniędzy to bilon. Nie mówiąc już, że wszyscy numizmatycy i tak zachowają swoje monety w zbiorach, a nawet więcej, bo przed planowaną wymianą na euro państwo zadba o wydanie jakiejś serii okolicznościowych monet, które kolekcjonerzy kupią i schowają do szuflad. A zapomniane banknoty w materacach? No i mennice przestaną być potrzebne.
Generalnie państwo podczas wymiany pieniędzy zyskuje (czytaj - zarabia) ok 10-20%, które mogą załatać niezłą dziurę budżetową. Można podejrzewać, że przejście na euro w takich krajach jak Szwecja czy Polska dokona się w okresie, kiedy pozornie dobre wyniki ekonomiczne będą stały w sprzeczności z ukrytą dziurą budżetową. Albo dziura budżetowa będzie już tak wielka i rząd ogłosi, że tylko Unia i euro są w stanie nas uratować! Wygląda na to, że dzieje się tak właśnie teraz! I Unia chce nas „ratować”. Przejściowy chaos spowodowany wymianą waluty pozwoli ukryć wszystkie niedociągnięcia w gospodarce i obciążyć za nie winą samą wymianę pieniędzy. Szczęśliwi będą tylko euroentuzjaści!
Równocześnie obieg „prawdziwych” pieniędzy, to znaczy realnych banknotów i monet jest stale ograniczany na rzecz pieniędzy wirtualnych - na kontach, i "plastikowych" - podczas płacenia kartami. Wirtualne pieniądze to zresztą dobry chwyt na likwidację psychicznej zależności pomiędzy ilością "prawdziwych" pieniędzy, które mamy aktualnie w portfelu, a chęcią zakupu towarów. Po prostu nie liczymy, czy starczy nam gotówki, bo płacąc kartą kredytową nie widzimy, że mamy już pusto w portfelu, a ewentualny brak pokryje nam kredyt bankowy. Kupuje się po prostu łatwiej i z mniejszymi wyrzutami sumienia.
Ostatnio wiele się mówi – czytaj przygotowuje psychicznie – o likwidacji papierowego pieniądza i zastąpienia go „pieniądzem cyfrowym”. W Polsce wywołuje to dodatkowy opór, bo jednej strony boimy się euro, a teraz dochodzi do tego groźba „likwidacji prawdziwych” pieniędzy i zastąpienie ich zapisem na koncie. Słychać głośne krzyki, że oznacza to zwiększoną kontrolę państwa nad obywatelami, bo niedobre państwo może nam po prostu zablokować wirtualny portfel, jak będziemy niegrzeczni! No ale przecież, wyjaśnia nam państwo, papierowe pieniądze są niepraktyczne, „brudne” i można zarazić się jakimś modnym ostatnio wirusem, więc lepiej już płacić kartą, co zresztą i tak robi już ponad 50 procent polskiego społeczeństwa i 90 procent szwedzkiego. Pensje dostaje się bezpośrednio na konto bankowe, a nie w kopercie. Więc po co komu banknoty i… bankomaty. W Szwecji już nawet banki nie przyjmują papierowych pieniędzy. Są do tego specjalne automaty, gdzie można wpłacić na swoje konto w banku do 15 tysięcy koron miesięcznie. Czyli pozbyć się problemu, bo i większość sklepów nie chce przyjmować gotówki. Te ostatnie 15 tysięcy to taki wentyl bezpieczeństwa dla wszystkich pracujących na czarno, którzy dostają wypłatę do ręki. W ten sposób „czarne pieniądze” wracają do legalnego obiegu.
Co to ma wspólnego z euro? Otóż, osoby, które od lat nie korzystają z papierowych pieniędzy, zastępując je kartami płatniczymi, są już praktycznie przygotowane do bezbolesnego przejścia do strefy euro, a na pewno także do zgody na „cyfrową walutę”. Nie są bowiem przywiązane "emocjonalnie" do płacenia banknotami własnego kraju. Nadal będą płaciły taką samą kartą, nie wchodząc głębiej w szczegóły, w jakiej walucie dostaną wyciąg bankowy, w euro czy w „cyfrowych złotówkach”. Liczy się tylko siła nabywcza.
Efekt jednej monety
Przy przejściu na płatności w euro wszyscy korzystają też z okazji, aby podnieść ceny. Nazywa się to zaokrąglaniem lub dopasowywaniem. I choć rządy zapewniają, że przejście na euro nie oznacza żadnej podwyżki cen, ceny i tak wzrastają, choć często wcale tego nie widać na pierwszy rzut oka. W Hiszpanii np. 1 euro równało się 166 pesetom. Kawa w kawiarni kosztowała przed wymianą 100 peset, czyli jedną monetę. Bezpośrednio po wymianie też kosztowała jedną monetę, czyli jedno euro. Na pierwszy rzut oka nie było widać podwyżki cen. Nawet jak zapłacimy tylko jedną monetą, to przecież zapłacimy więcej. Nazywa się to efektem jednej monety. (Dziś mała czarna w Hiszpanii kosztuje już około 1.30 euro).
Inne eurozłudzenie to podobieństwo walorów. Jeżeli coś kosztuje sto koron szwedzkich to w sumie nie kosztuje tak dużo. Kiedy jednak zapłacimy za coś sto euro, to w naszej świadomości, w której zakodowane jest sto koron, (czy sto złotych,) płatność nie wygląda na wysoką, podczas gdy w rzeczywistości dany towar kosztuje prawie dziesięć razy więcej. Z kolei, jeżeli już pozostaniemy przy Szwecji, to 10 euro wydaje nam się dużo mniejszą kwotą niż 100 koron (bo tyle mniej więcej dostaniemy za 10 euro przy aktualnym przeliczniku).
To były wady. A zalety? Jasne, że są zalety, kiedy już przyzwyczaimy się do wyższych cen wynikających z manipulacji rządu oraz mniejszych i większych handlarzy... Podstawową zaletą, jest to, że będziemy wszędzie mogli płacić tą samą walutą i wszędzie będziemy zarabiali w tej samej walucie, co nie znaczy, że te same pieniądze, ale zawsze... Przekazanie pieniędzy z banku z jednego kraju do banku w Polsce będzie się odbywało bez konieczności przewalutowania. Oj, a jeżeli banki wprowadzą opłaty manipulacyjne? Jasne, już coś wymyślą, bo robią to stale.
Jeżeli już postraszymy odpowiednio społeczeństwo niebezpieczeństwami wynikającymi z przejścia do strefy euro, i w ogóle jaka ta Unia jest okropna, to może łatwiej będzie przeprowadzić w Polsce wprowadzenie na razie „pieniądza cyfrowego”. Ludzie pomyślą, że to mniejsze zło. Bo w Polsce już od dawna jest tylko taki wybór!
A Europejski Fundusz Odbudowy po korona-kryzysie? Będzie oczywiście wypłacany w euro, podkreślmy – dla ułatwienia transakcji w formie elektronicznej, a co za tym idzie spłacany w sposób elektroniczny przez najbliższe 30 lat. Bo to w sumie taka wspólna europejska pożyczka, czyli taki "moment hamiltonowski"... Praktycznie wymusza to na Polsce stosunkowo szybką rezygnację z narodowej waluty. W rezultacie będziemy niebawem musieli zgodzić się zarówno na euro jak i na pieniądz cyfrowy. No cóż, postępu nie da się tak łatwo zatrzymać! Ale... na pocieszenie pomyślmy, że wprowadzenie euro jest jednak lepszą alternatywą niż wprowadzenie rubla...
Inne tematy w dziale Gospodarka