Pory roku, Chwała Bogu, nie są jednostajne. Każda ma swoje bardzo różne etapy, a i w ramach tych etapów miewa też bardzo różne oblicza. Jest muzyka, która w tajemniczy sposób ściśle współgra z określoną aurą - są płyty idealne do słuchania w deszczowe popołudnia, są i takie, które ocieplają nam przymrozkowe poranki. Z płyt gigantów kanadyjskiego progrocka, jakimi bez wątpienia są muzycy legendarnego zespołu Rush, najbardziej jesienną jest "Grace Under Pressure". Ale nie jest to płyta, do puszczenia sobie w "byle deszczyk" i wpatrywania się przy niej w okno - żeby docenić jej "jesienność", potrzeba, jak zresztą do docenienia całej ich twórczości, trochę wyobraźni.
Muzyka Rushu to trochę wrota do innych światów. Nierzadko niesie w sobie złożone fantastyczne historie, często traktuje o ważnych sprawach - podnosi tematy wolności, indywidualizmu, ekspresji jednostki w homogenicznym świecie - ale wszystko to oferuje słuchaczowi nie-wprost, najczęściej alegorycznie, czasem szukając typologii, a gdy się nie da, to uciekając się do metod symbolicznych.
"Grace Under Pressure" jest dziesiątym albumem power tria z Kanady, którego nagrania rozpoczęły się w 1983r. Zespół miał za sobą już hardrockowy, zeppelinowo-black sabatowy, etap kariery, a poprzednim albumem, "Signals", pożegnał się z wyjątkowo kreatywnym etapem czystego artrocka progresywnego wielkich form, złożonych suit, czasem niemal rockoper. "Signals" było radykalnym zerwaniem z taką wizją artystyczną, którą realizowali, do tamtej pory, głównie za sprawą kunsztu gitarowego Alexa Lifesona i Geddy'ego Lee, przy oczywistym wsparciu, wspomnianych powyżej, głębokich tekstów Neila Pearta i jego nieprawdopodobnego talentu w grze na sporych zestawach perkusyjnych. Na wydanym w 1982r. "Signals" pojawiają się jednak nagle syntezatory. Ba, "pojawiają się" to eufemizm - syntezatory stały się tej płyty instrumentem dominującym spychając gitary Lifesona na zdecydowanie dalszy plan. Ta dość radykalna zmiana pomysłu muzycznego sprawiła, że Rush musiał rozstać się z dotychczasowym producentem, Terrym Brownem, a prace nad nowym materiałem podjąć bez przewodniej opieki zza szyby i dopiero z czasem znaleźć osobę odpowiednią do wyprodukowania ich nowej muzyki.
Muzycy bardzo szybko skomponowali materiał i nagrali wersje demo większości piosenek w niecałe 6 tygodni września i października 1983r. Z czasem, nie bez trudu, znaleźli producenta (który jednak koniec końców często pozostawał "niezdecydowany" co sprawiło, że jako producenci płyty widnieją również sami członkowie zespołu) i w listopadzie weszli do studia by nagrać "Grace Under Pressure". Nagrania nie poszły już tak szybko, jak praca koncepcyjna i muzycy spędzili między instrumentami, kablami, piecami i mikserami bite pięć miesięcy. Była to najdłuższa praca przy nagrywaniu płyty w całej ich historii. Często w biografiach zespołów długi okres spędzony w studiu owocuje konfliktami, zmęczeniem, przeładowaniem. Dla Rushu jednak był to, i czas, i efekt, niezwykle satysfakcjonujący. Cóż, Rush jest inny niż cała reszta rockowych bandów. Jego muzycy są wyjątkowi - połączyła ich nie tylko muzyka, ale też przyjaźń, podobna wizja otaczającego ich świata i podobny poziom perfekcjonizmu.
Doświadczenia "Signals", na której to płycie gitary zostały niemal wyparte przez syntezatory, nie poszły na marne. Muzycy chcieli zrobić coś wielkiego i nagrać płytę, na której oba te elementy brzmienia, będą współegzystować, żaden nie będzie dominować, a efekt będzie spójny. Płyta miała też być wciąż rockowa. Czy im się udało? Ba!!! I to jak! Słuchana dziś brzmi potężnie. Jest bardzo 80's, ale też jej sound, mimo, że osadzony w epoce, jest jednak zupełnie inny od tego wszystkiego, co rządziło wówczas w radiu i na listach przebojów. Musicie to sprawdzić sami. Gitary są znów najważniejsze, jest ich pełno, w większości przesterowane, zawsze rasowo rockowe, a syntezatory pełnią swoją zamierzoną rolę subdominanty brzmieniowej - bynajmniej nie będąc tłem, czy jedynie koloraturą. Nie, są pełnoprawnym elementem składowym nagrania. I gitary, i syntezatory, mają jednak pewną cechę wspólną, która stała się znakiem rozpoznawczym tej płyty, i która później, w kolejnych albumach Rushu, powracała regularnie - nieprawdopodobną przestrzeń. Przestrzeń stała się elementem dominującym tego nagrania i jest jej pełno w każdym utworze... może z małym wyjątkiem w postaci "The Enemy Within", gdzie... pojawia się dopieeero w refrenie:)
Nie ma na tej płycie żadnej ballady, a wiele jej numerów weszło na stałe do setlisty koncertowej, aż po ostatni tour zespołu przed kilkoma laty. Kompozycje są świetne i wytrzymują bez trudu próbę czasu, motywy inspirowane nimi przechodzą jeden w drugi niezwykle płynnie, refreny - chwytliwe, zapadają łatwo w pamięć, a teksty jak zawsze, tworzą całość z niebanalnymi, choć bynajmniej nieprzekombinowanymi, melodiami. Muzycy są w prajmie - grając, zdają się być niesieni produkowaną przez samych siebie wizją w przestrzeń muzycznej wyobraźni.
Płyta gra od początku do końca. A potem znów od początku, i znów do samego końca. Nie wiem ile razy w moim życiu nie starczyło mi jednokrotne tylko przesłuchanie tej płyty... Mimo intensywności, mimo owego braku balladowego wytchnienia, mimo, że w ani jednym numerze nie pojawia się choćby gitara akustyczna, zamiast elektryka, dla chwili oddechu. Utwory takie jak "Distant Early Warning", "Afterimage", "The Body Electric", "Red Lenses", czy ponad wszystkimi "Between The Wheels" i "Red Sector A" (wymieniłem prawie wszystkie tytuły!:) to klasyki tego zespołu, które jego psychofani (czy zaliczam się do nich?) znają na pamięć, grają i śpiewają w te i wewte, i kochają na zabój.
Ale żeby naprawdę docenić tę płytę, polecam pewien eksperyment. Bo rozpisałem się o samym albumie, a wciąż nie wyjaśniłem w jaki sposób pasuje on do naszego przewodnika muzyki dopasowanej do pór roku. Jeśli to możliwe, ustawcie sobie tę płytę w przenośnym urządzeniu (może być też samochód, samotna przejażdżka po mieście), i wyjdźcie z założonymi słuchawkami pochodzić z nią po mieście w szary, bezdeszczowy dzień - ale najlepiej w taki, w którym chmur jest tak wiele warstw, a te najniższe tak równe i gęste, że wydaje Wam się, iż słońca może nie być aż do Wielkanocy... gdyż, moim zdaniem, ta płyta ilustruje nam jesień w mieście. Jesień betonową. Jesień szarówy. Miejską betonową jesień, której szarość nieba potrafi czasem zlewać się w jedno z szarością ulic i budynków... z szarością jesiennych ludzi...
"Grace Under Pressure" opisywała muzycznie jesień w mieście, którego ludzie poruszali się jeszcze bez smartfonów - ja ją poznawałem w czasach, kiedy dzwoniąca swoim firmowym dzwonkiem w autobusie Nokia była wydarzeniem, o którym opowiadało się kolegom. Ale wiecie co? I wówczas, i dzisiaj, kiedy słucham tej płyty, to mam wrażenie, że ludzie byli w takie szaro-betonowe dni jesieni podobnie nieobecni - podobnie zatopieni w jakiejś innej rzeczywistości; tłumy na przejściach dla pieszych, a każda w nich jednostka całkowicie wyobcowana, zdaje się - czymś przygaszona, stłamszona, spętana... Zawsze, kiedy słucham tej płyty, to mam wrażenie, że rzeczywistość mnie otaczająca w takie dni, to antyutopijny sen na jawie... Spójność jej brzmień i dopasowanie do wizji twórczości muzyków, owa przestrzeń gitar i syntezatorów, wszystko to potęguje te niesamowicie sugestywne impresje... Jest w tym śnie na jawie szarość przytłaczająca... Dziś, bogatsi o popkulturowe skojarzenia, powiedzielibyśmy: szarość mówiąca do nas "Winter is Comming"...
W najsłynniejszym "Red Sector A" Geddy Lee śpiewa frazy, od których zimno potrafi przeszyć wzdłuż kręgosłupa:
All that we can do is just survive
All that we can do to help ourselves is stay alive
Ragged lines of ragged grey
Skeletons, they shuffle away
...
Sickness to insanity
Prayer to profanity
Days and weeks and months go by
Don't feel the hunger, too weak to cry
...
I hear the sound of gunfire at the prison gate
Are the liberators here, do I hope or do I fear?
For my father and my brother, it's too late
But I must help my mother stand up straight
Are we the last ones left alive?
Are we the only human beings to survive?
Are we the last ones left alive?
Are we the only human beings to survive?
Jesień to nie tylko ckliwizna. To też nie tylko melancholia, która niby jest smutna i może prowadzić do deprechy, ale często pozbawiona konkretu, jest niegroźna. Jesień to też z pewnością nie tylko gra świateł na wielokolorowych liściach... Jesień w tej płycie nie jest "wypisana na jej czole", ale kiedy ją dostrzeżesz, nic nie będzie takie samo i, może tak jak ja, nie będziesz sobie mógł już żadnej następnej jesieni wyobrazić, bez, choćby jednokrotnego, przesłuchania "Grace Under Pressure" w betonowo-szarym świecie.
Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema.
Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura