Płyta, której tytuł widzimy w tytule powyżej, musiała znaleźć się zestawieniu moich ukochanych albumów na jesień, acz jest trochę wyjątkowa, dlatego też nie będzie to klasyczna recenzja, a bardziej krótka moja historyjka z tą płytą związana. Dave Douglas jest muzykiem bardzo kreatywnym i pracowitym, mamy bardzo wiele jego projektów w najróżniejszych zestawieniach. "Moving Portrait" to nagranie w klasycznym kwartecie, z Billem Carrothersem na fortepianie, Jamesem Genusem na kontrabasie i Billym Hartem na bębnach, pochodzące z samego końca 1997r. i poświęcone twórczości Joni Mitchell. Znajdują się na niej ledwie trzy piosenki Joni, ale reszta tematów, jeśli wierzyć artyście, została zainspirowana właśnie jej twórczością. Płyta wydana przez japoński DIW jest trudnodostępna, nowe CD (brak winyla) kosztuje ponad 50 dolców i można je kupić jedynie u Japończyków. Dlatego też, trudno mi uczciwie polecać ją przypadkowemu odbiorcy - rozumiem, że niewielu z Was zdecyduje się na taki krok w oparciu jedynie o moją pisaninę. Ale może, a nuż, ktoś z Was gdzieś natrafi na jakąś ładną używkę, albo będzie akurat w Japonii, albo ktoś gdzieś mu ją pożyczy. Jeśli taka nadarzy się Wam okazja, korzystajcie z niej. Jest to jedna z moich ukochanych płyt wszech czasów.
Dostałem ją na osiemnaste urodziny. Miałem najcudowniejszą na świecie mamę, która wiedziała, że uwielbiam Dave'a i każde jego nowe nagranie kupuję zaraz po otwarciu sklepu i przesłuchuję do nocy z wypiekami na twarzy, czekając jednocześnie dnia aż znów przyjedzie do Polski. I moja kochana mama poszła do Colosseum, legendarnego miejsca w Gdyni - sklepu, jakich dziś już nie ma w naszym kraju - i w oparciu o mój, doskonale znany sprzedawcy gust, wytypowali ją z katalogu jako tę, której na pewno nie mam, i mama postanowiła mi ją kupić w ciemno - wydaną w Japonii, niedostępną od ręki, płytę amerykańskiego awangardowego trębacza. Ściągał ją dla niej z DIW'u pan Jaroslaw Tylicki - to były trochę inne czasy, nie dało się kupić wszystkiego kliknięciem z domu. Jak dziś o tym myślę, to dzięki temu pośrednictwu pana Jarka i jego niesamowitego pracownika, poznałem całą masę muzyki, ale też i potężną partię historii jazzu i okolic. Hail to the Colosseum! :)
Urodziny mam w czerwcu. Zdążyłem ją solidnie poznać w domowym zaciszu przez początek wakacji, potem towarzyszyła mi w wyjeździe do pracy w Norwegii. Była cudowna. Zupełnie inaczej brzmiała, niż cała reszta płyt, które miałem. Była o wiele ciemniejsza w mixie. O wiele bardziej selektywna - słuchało jej się, jakby muzycy stali w czterech kątach pokoju, choć przecież głośniki stały tylko w dwóch - ale doły basu, choć cudownie głębokie, nie zagłuszały pogłosem lewej ręki pianisty, ani nie skracały piasku w talerzach, a trąbka została nagrana i zmiksowana tak, jak powinna w takim kwartecie - praktycznie zerowy pogłos, jej ciepły i ciemny ton wił się między harmonią jak zadowolony kocur w dobrze sobie znanym środowisku - stąpając pewnie i mocno, ale nienaruszając niczego wokół siebie, niczego nie przykrywając, niczego nie zagłuszając. Z czasem przekonałem się, że takie brzmienie mixu, to cecha współna praktycznie całej muzyki wydawanej w Japonii, którą miałem szczęście poznać. Oni tam słyszą lepiej od nas, przygluchych europejczyków, i jeszcze bardziej przygłuchych od nas amerykanów, i po prostu nie podkreślają częstotliwości powyżej pewnego zakresu, ponieważ dla zdrowego słuchu te częstotliwości są zwyczajnie nieprzyjemne.
Och jak ja się tą płytą cieszyłem. Zachwycałem się cudowną grą sekcji, która z nieprawdopodobną płynnością potrafiła przechodzić z powolnych, kołyszących rytmów, w radykalne bezkompromisowe drajwy up-tempo. Douglas grał tematy, ale jak to on ma w zwyczaju, bardzo często je reharmonizował, ozdabiał, przeciągał, nieustannie coś do nich dopowiadając tak, że ta jego trąbka była jak wrzeciono - tkała przebogate faktury wielowątkowej muzycznej opowieści o wyjątkowej artystce z Kanady. Był w tym bardzo podobny do samej Joni.
Wakacje minęły, przyszedł wrzesień, a po nim jesień i dopiero wtedy w tej płycie się po prostu zakochałem. Związałem emocjonalnie. Barwy tej muzyki i sposób prowadzenia przez artystów jej muzycznej narracji dopiero w połączeniu z porą roku ukazały swoje prawdziwe piękno. Okazały się magnetyczne. Nie mogłem przestać jej słuchać. Zasypiałem przy niej, budziłem się i idąc na-w-pół śpiący do szkoły cały czas ją "odsłuchiwałem" w głowie - z miejsca, w którym mieszkaliśmy z mamą, do mojej kochanej gdyńskiej "Trójki" miałem 10min pieszo, jak się bardzo nie spieszyłem, to może z dwanaście - tak, czy tak, wciąż za blisko, by warto było użerać się ze zbyt wrażliwym na turbuencje discmanem.
W naszym wspaniałym IIILO był nasz wspaniały szkolny bar, w którym można było dawać pani sprzedającej drożdżówki i pie'e cd, żeby włączyła przyniesioną muzykę na głośniki, zamiast domyślnie grającego radia. Siedziałem sobie tam któregoś pochmurnego ranka "na jakimś okienku", czytałem książkę i słuchałem tej przepięknej muzyki. Gdzieś w połowie płyty przysiadło się jednak do mnie bardzo ładne blond-dziewczę o zamyślonych oczach i rozwianych włosach, chyba z rocznika niżej. Widziała że to ja dałem tę płytę do odtwarzacza barowego, więc zagaduje i wypytuje: "A co to? Kto to tak ładnie gra?". Nie pamiętam jaką lekturę mi przerwała, ale pamiętam za to dokładnie, że grał wtedy mój ulubiony, obiektywnie "najładniejszy", bardzo noir'owy numer, "My Old Man", więc dziewczę siedziało zasłuchane, zatopione w przepięknych dźwiękach, w pogrążonej w deszczu listopadowej szkolnej piwnicy o poranku.
Opowiedziawszy, że to wyjątkowa płyta, niedostępna w Europie, że Dave Douglas to będzie kiedyś jeden z gigantów, że gra na co dzień z Zornem w Masadzie, wspomniałem, że kosztowała kupę kasy, bo trzeba ją było ściągać z Dalekiego Wschodu i że to był prezent na urodziny od mojej mamy... na co ona trzepocząc rzęsami, przechylając głowę i patrząc mi głęboko w oczy, zapytała z leciutkim uśmiechem na ustach: "Pożyczysz mi ją...?". Parsknąłem takim śmiechem, że niemal zaplułem herbatą cały stół, bo byłem pewien, że żartuje i żart wydał mi się naprawdę przedni. Dziewczę jednak mówiło poważnie, gdyż niezrażone moją reakcją, ponowiło prośbę. Wziąłem głęboki wdech i wytłumaczyłem jej, że mamy w naszej szkole ponad tysiąc uczniów, spora część z nich mieszkająca na stałe poza Gdynią, część żyjąca w internacie (what happens w internacie, stays w internacie - what goes in, may never go out, etc) i że widzę ją pierwszy raz w życiu, choć już pewnie z dwa lata chodzimy do tej samej szkoły, więc jest szansa, że możemy się już nigdy nie zobaczyć i że nie ma absolutnie żadnych szans, żebym wobec powyższego pożyczył jej choćby książkę do łaciny, a co dopiero moją najcenniejszą płytę. Faktycznie, nigdy później jej już nie zobaczyłem.
Niestety kilka lat po skończeniu szkoły średniej, w innym mieście, w innym akademiku, ktoś nie zadał sobie trudu, który zadało sobie tamto dziewczę i po prostu, bez żadnej rozmowy, bez żadnego "pożyczania", mi tę płytę zwyczajnie ukradł. Był z pewnością inteligentniejszy od rozmarzonej blondynki, bardziej bezwzględny, ale skoro się na to zdecydował, to musiało mu się "Moving Portrait" wydać warte grzechu. Trochę go rozumiem. Płyta bowiem jest przepiękna i trudno mi sobie wyobrazić jesień bez niej.
Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema.
Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura