Tytuł ten jest, nie będę ukrywał, trochę naciągany. Z dwóch krańców rzeczonej trzynastolatki - po pierwsze trzynaście lat minęło od ukazania się poprzedniej płyty zespołu, a wszak cieszyliśmy się nią czas jakiś, nim zaczęliśmy wyczekiwać kolejnego dzieła, a po drugie, przyznać się muszę bez tortur, że choć jestem fanem muzyki Toola na granicy psychodewocji, to nigdy nie byłem psychofanem zespołu per se, ... i kilka lat temu zwyczajnie przestałem już czekać na nowy album. Ba! Nawet zwątpiłem w ostatniej dwulatce, że kiedykolwiek się ukaże. No, bo... ludzie... litości... trzynaście lat?!
Na płycie pośród dziesięciu tracków dostajemy sześć kompozycji i cztery transmisje Adama Jonesa ze światów równoległych. Cała opowieść zaczyna się tytułowym utworem, dostępnym w wersji cyfrowej już od niemal miesiąca. Fear Inoculum to w moim przekonaniu szczepionka strachu - Maynard James Keenan i koledzy uznali, że w całą ich historię warto wejść łagodnie. I tak się dzieje - otrzymujemy typowe dla Toola budowanie dynamiki, z jednoczesnym jej ścisłym dozowaniem. Po rekonesansowych pochodach, kilku frazach Keenana, jako przejście pojawiają się pasaże perkusyjne Careya, które nawet nie tyle jawią się znajomo, ale i w brzmieniu, i w intonacji bębnów, są nieznacznie tylko sparafrazowanym muzycznym cytatem z samego siebie na Lateralusie. Dlaczego? Nie sposób o tym na razie pisać. Tak jak i o całej warstwie filzoficzno-ideolololo. Przyjdzie na to czas później. Maybe.
Dźwięki jawią się znajomo - dostajemy już od pierwszej kompozycji zestaw brzmień, który dobrze znamy - zespół nigdzie się nie rozlazł w szwach, by powrócić "ze świeżymi głowami", tylko przez cały ten czas wytrwale koncertował. Muzycy mieli i mają swoje sajdprodżekty, na których się popisują "otwartymi głowami". Słuchając pierwszego numeru płyty, na którą czekaliśmy trzynaście lat dostajemy jasny sygnał: TOOL to wciąż TOOL. Różnica polega na tym, że ten dobrze znany zestaw brzmień, w przypadku gitarzysty Adama Jonesa i basisty Justina Chancellora stał się jeszcze węższy, jeszcze surowszy - chłopaki operują prostszymi środkami spośród możliwości, z których korzystali na ostatnich płytach. Podobnie rzecz się ma w miksie, płyta jest surowa brzmieniowo - bardzo mało skompresowana - co jest w dzisiejszych czasach wręcz niesamowite. Daje to świetny efekt na tle tego, co wspomniałem przed chwilą - znamy doskonale te dźwięki, wiemy od razu kto gra, te przestery, te pogłosy, te delay'e niczym się nie różnią, a jednak jest pewna świeżość. Ową dyskretną świeżość potęguje gra Danny'ego Carey'a na bębnach, który jako jedyny dość mocno poszerzył swój brzmieniowy arsenał.
Po przedstawieniu wizji o zaszczepianiu nas strachem, zespół zdecydował się pokazać nam najnowsze efekty swojej pracy naukowej w dziedzinie antropologii i w utworze Pneuma dowiadujemy się, co nas stanowi. Kompozycja wyposażona jest w bardzo toolowe, niespełna półtoraminutowe, wprowadzenie. Za motyw przewodni drugiego numeru odpowiada Chancellor na basie. Znów - bardzo dla tego zespołu typowy sposób muzycznego opowiadania: dozowanie napięcia, budowanie dynamiki, kontrolowane upusty, radykalne cięcia - fani Ænimy i Lateralusa będą zachwyceni. Słuchając drugiego numeru już jesteśmy pewni - stylistycznie Tool się nie zmienił, estetycznie podąża również tą samą drogą, ale słyszymy już wyraźnie, że jest surowiej w brzmieniach szarpidrutów - trochę mniej kompresji w gitarach, mniej pogłosów w basie, wokal Keenana też jest zdecydowanie inaczej zmiksowany - jest o wiele ciemniejszy, ma więcej środka, jest bliżej. W starszych płytach Keenan często chował się w miksie podobnie do tego, jak chowa się na scenie. Tutaj nie, tutaj jest pełnokrwistym frontamanem, a wciąż w pełni sobą - senny jak kuzyn śmierci, a po chwili ostry jak jej kosa. Ale nim Pneuma się skończy, naszemu słuchowi ukazuje się pewien istotny element, dotychczas na płytach Toola nie spotykany - oscylator! Chłopaki nie uruchamiają go jednak klawiaturą, a dają go Jonesowi, który wpina -to-to w podłogę, i przepuszcza przez niego dźwięki ze swojego Les Paula. Poważnie. Efekt? Cóż, moim zdaniem doskonały. Jest to dyskretne, wynika wprost z muzycznej opowieści, można by rzec - naturalne. Po dźwiękach rodem z filmów lat 80'tych, Tool postanawia jednak skrańcować mocno. Odkręcają gałki w gitarach, stopa chodzi wartko. Ostro, surowo...
Po łączeniu via czarna dziura pt. Litanie contre la Peur dostajemy trzecią kompozycję: Invincible mógłby się znaleźć na Ænimie, gdyby w latach 90'tych była możliwość łatwego zrobienia z gitary analogowego syntezatora. Tak. Znów w połowie numer jest najbardziej klasyczną możliwą toolową riffolandią, by w połowie zrobić się lekką psychodelą... ale nie lękajcie się. To gra dobrze. I trwa jedynie chwilę, by po raz kolejny, jak w poprzednim utworze, syntezatorowe odjazdy wynagrodzić długowłosym dinozaurom riffem - riffem ciężkim jak industrializacja Związku Sowieckiego, niskim jak głosy filmowych demonów i osadzonym jak bagna Luizjany.
Kolejna transmisja ze światów równoległych mówi do nas, że istnieje coś takiego, jak Legion Inoculant. Boże jak dobrze, że nie musimy tego teraz rozważać...
Niestety. Po tym, jak dowiadujemy się, że istnieje coś takiego jak Legion Inoculant, okazuje się, że coś zstępuje. Co? Nie jest to rzecz, którą można jednoznacznie określić po pierwszym przesłuchaniu. Descending to trzynastominutowa kompozycja na płycie, na którą czekaliśmy trzynaście lat. Ja się w tym czasie trzynaście razy przeprowadzałem. Nie jestem pewien jak to się łączy, ale, nie bądźmy naiwni, przecież nie jest to przypadek. Descending to kolejny toolowy utwór do cna. Utworzysko w zasadzie. Przez trzy i pół minuty powolutku rozwijają przed nami wizję, bez tajmu, bez bębnów, nęcą nas, wciągają, obiecują, by potem przez kolejne trzy i pół minuty dalej nęcić i wciągać, już z beatem, już w tajmie, ale wciąż w sferze obietnic... Kiedy w końcu spuszczają psy ze smyczy, jest ostro... Ale ostro już na tej płycie było. W Descending pojawia się mrok. Jego jeszcze nie było. Było sporo niepokoju, było trochę brudu, było nawet trochę bólu - jak to u Keenana. Ale mrok pojawia się dopiero w szóstym numerze na płycie.
Przed kolejną kompozycją nie ma żadnych przekazów z kosmosu. Opowieść na tym etapie nie może zostać przerwana. Culling Voices mrok, który pojawił się w poprzednim tworze zapraszają do domu na herbatkę. Mówią: "Chodź mroku, chodź, rozgość się, o usiądź sobie wygodnie, może tutaj? Może tutaj, między smutkiem i strachem?". Słuchając Culling Voices mam wrażenie, że w efekcie tej gościny urodziła się złość...
Przedostatnia transmisja nosi nazwę Chocolate Chip Trip i tak, jaka jest jej nazwa, tak i ona sama, jest najbardziej infantylnym zestawem dźwięków na płycie. Ale to też żadna nowość, że takie z czapy interludium znajdzie się na albumie Toola.
Ostatnia poważna kompozycja to 7empest. Najpoważniejsza. Podsumowuje i spina wszystko, co na płycie - brzmieniowo, muzycznie, i sądząc po intensywności charknięć niektórych słów we frazach Keenana, również w warstwie przekazu. Jest to najpoważniejszy utwór na płycie. Są w nim wszystkie te emocje, które zapowiadali, te których nadejście sygnalizowali, są obecne, znajdują ujście, otwierają się, przeradzają, by wreszcie ukoić się w czymś na kształt sumy - Keenan wokalnie i emocjonalnie przypomina mi wręcz Geddy'ego Lee z końca Suity 2112: Tak, to był sen, ale wkrótce może stać się rzeczywistością. Nie wiemy jeszcze do końca, o co chodzi Keenanowi. Ale się pewnie dowiemy. Albo się nie dowiemy...
Ta recenzja jest zbiorem chaotycznych impresji po pierwszym przesłuchaniu płyty, na którą czekałem trzynaście lat. Nie spodziewajcie się górnolotnego podsumowania. Jestem trochę zmęczony emocjami i dźwiękami. Muzyka grała dosyć głośno, a ja słuchałem dość uważnie. Po pierwszym wysłuchaniu - wszystko jest, co było. Wszystko, za co pokochaliśmy muzykę Toola, wciąż z nimi jest. Tool jest Toolem. Nie jest to epokowe dzieło, które zmieni kierunek w rozwoju muzyki. Nie jest to album, który zrywa koparę, który przy pierwszym słuchaniu sprawia, że wydaje Ci się, że dotykasz słuchem absolutu. Ale to bardzo dobrze. Bo takie płyty nierzadko po kilkutygodniowej fascynacji trafiają na górną półkę regału i zbierają kurz. Te, które wchodzą powoli, zostają często z nami na lata. Choć z drugiej strony, Lateralus zrywał koparę przy pierwszym słuchaniu, i wciąż zrywa... :)
--------
Aaaa, na końcu jest jeszcze jeden skit. Moim zdaniem tribute dla "Several Species of Small Furry Animals Gathered Together in a Cave and Grooving With a Pict" :)
Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema.
Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura