Spotkania ze śmiercią nie są dla mięczaków. Poza prenumeratorami Złego, każdy człowiek śmierć traktuje z powagą. Możemy być na codzień pewni siebie, możemy być przekonani, że wiemy na czym stoimy i do czego zmierzamy. Możemy nawet mieć odpowiedzi na pytania o sens istnienia, czy też przekonanie o jego braku, i może nam się "bardzo mocno wydawać", że np. życie to zbiór przypadków, a śmierć to po prostu koniec - wtyczka wyjęta z kontaktu, spalony dysk twardy, rozgnieciony komar. Nic więcej nie ma, więc nad czym tu myśleć.
Kiedy jednak ta śmierć gdzieś "zaistnieje", nawet w pewnej oddali od naszego świata, ale kiedy np. dotknie kogoś, kogo ceniliśmy, to założę się, że każdy się na chwilę w swoim poukładanym świecie bez zdziwień zatrzyma. A jeśli śmierć zapędzi się w swojej pracy w rewiry nam bliskie, to już naprawdę nie ma twardzieli.
W pewnym odstępie czasu żegnałem się z dwiema najbliższymi mi osobami. Oba pożegnania były skrajnie różne. Pierwsze ograniczyło się do jednego, jak się okazało ostatniego, skierowanego akurat na mnie spojrzenia. Bezpośrednio przed nim nie miałem pojęcia, że może być pożegnaniem, ale kiedy nastąpiło, to czułem niewypowiedziany ciężar tej chwili, a po krótkim czasie przekonałem się, co ten ciężar oznaczał.
Drugie było długie. Miałem bardzo dużo czasu, o którym wiedziałem, że jest pożegnaniem. Siedziałem blisko, czytałem i rozmyślałem o duszy, i bez słów, znowuż samymi oczami, próbowałem się umówić, na którą gwiazdę mam patrzeć przez resztę życia - wypracowywałem nową formę kontaktu. Wiedziałem, że słowa nie są już potrzebne.
Śmierć też była bezpośrednio koło mnie jeszcze parokrotnie - od najmłodszych lat. Ludzie, których kochałem, którzy byli moim światem odchodzili, a ja wiedziałem, że jestem jeszcze młody, i że ogromny kawał mojego życia dopiero przede mną. I jak to? Mam żyć bez tych moich najukochańszych najbliższych? Ano okazało się, że nie do końca bez nich.
Wychowując się w odmiennej do katolickiej tradycji, musiałem wypracować sobie samemu odpowiedź na pytania dlaczego i po co mam chodzić na cmentarz. Im więcej o niej myślę, tym jestem bardziej do niej przekonany. Choć jest okrutnie prosta, to jednak dużego kalibru, i nie obchodzi mnie jej oczywistość.
Chodzimy z miłości.
Chodząc sobie na cmentarz, idę bo tęsknię. Idę, bo chcę porozmawiać.
Nie idę bo kochałem.
Idę, bo wciąż kocham.
Brakuje głosu, brakuje spojrzenia, brakuje uśmiechów. Brakuje wszystkiego, co związane z materialnością naszego świata. Ale coś przetrwało. Śmierć zabiera nam fizyczną obecność naszych bliskich, ale nie zabiera wszystkiego. Żyjemy w świecie, gdzie materia stara się nam bardzo mocno udowodnić, że jest jedyną definiowalną rzeczywistością. Ale wiecie co? "Zaryzykuję" kolejną "łzawą" pointę - Nie jest jedyną. Jest coś jeszcze. Jest coś ponad to, co widzimy, słyszymy, dotykamy, czy wąchamy. I choć jak powiedzieliśmy sobie na początku, na śmierć nie ma twardzieli, to "to coś więcej", jest nawet od tej potężnej śmierci silniejsze.
Warto kochać.
Życzę spokoju, refleksji i odpowiednich emocji na Dzień Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny.
Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema.
Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości