Siedem części niezwykłego w historii rynku wydawniczego może sprawiać pewne trudności w wyborze nietanich albumów. W tym tekście przybliżam po wierzchu każdą część i osadzam w kontekście, aby ułatwić, bądź utrudnić, decyzje zakupowe:)
Dopiero teraz okoliczności okazały się sprzyjać zmierzeniu się z tym czteropłytowym, wydanym w marcu 2018 "monster of an album". Czekał. Trochę straszył. Nie tym, że jest straszny, ale raził z dystansu swoją wielkością. Wzbudzał adoracyjny lęk kwantyfikatorem w tytule.
Bardzo wysoko oceniam tę serię "The Bootleg Series".
Najlepszy jest pierwszy wolumen. "Live in Europe 1967". Epic. Truly effing epic shit. Gdyby z serii nic nie wyszło, i poza tym wydali jakieś bobki, to i tak byłoby to wielkie i niezwykle ważne przedsięwzięcie!
"Live in Europe 1967" to zapis z trzech koncertów "kwintetu z Shorterem". "Kwintet z Shorterem" miał w dyskografii wydanie, dla wielu (Ptaszyn, Szachowski, ale i tzw. obiegowa opinia krytyków z USA) najlepszej rejestracji występów live w historii jazzu, czyli "Live at the Plugged Nickel 1965".
Talking about monster albums: Ośmiopłytowe wydanie, wszystkie sety z koncertów w Chicago 22 i 23 grudnia '65. Wszystkie sety! Po kolei! Tak jak grali całe wieczory koncerty w klubie, tak my je możemy odsłuchiwać! To jest naprawdę niesłychane. To wydanie jest naprawdę wybitne. Miles z Shorterem, Herbie Hancock, Ron Carter i dwudziestoletni Tony Williams z każdym zagranym dźwiękiem. Słuchając tych płyt ma się wrażenie, że jesteśmy tam z nimi w Chicago — właśnie przez ten niepocięty i całościowy układ nagrania, można mieć wrażenie, że z nagrania czuć gęsty papierosowy dym tego klubu w 1965.
The Sigmund J. Osty collection - Chicago History Museum
Ale powstaje pytanie: To skoro ten zespół ma TAKIE nagranie, to dlaczego "Live in Europe 1967" jest niby wyjątkowe? Chyba w zadymionym chicagowskim klubie grali lepiej niż w kopenhaskim audytorium, co?
Otóż nie chodzi o to jak grał zespół, ale o to, CO grał, ten zespół.
Od grudnia 1965, do jesieni 1967 ten band spotkał się na pięciu sesjach nagraniowych, podczas których zmienili bieg historii muzyki. Nie jazzu, a muzyki w ogóle.
Powstał materiał płyt (m.in) "E.S.P.", "Sorcerer", "Miles Smiles", "Nefertiti". To była nagle zupełnie inna muzyka.
Miles '65 a Miles '67 to trochę jak Chuck Berry i Led Zeppelin. Catch my drift?
Chciałbym Wam kiedyś opisać jak powstawała ta muzyka, o metodologii pracy Milesa z tym zespołem w studiu, bo jest to absolutnie fascynująca sprawa. Zupełnie niezwykła i inna niż z resztą zespołów Milesa.
Nagrania z Europy są zapisem koncertów już tej "nowej muzyki" tego wybitnego bandu.
Volumen drugi "The Bootleg Series" nosi tytuł "Live in Europe 1969". Jest to album raczej dla psychofanów; zawiera nagrania tzw. "The Miles Davis Lost Quintet", bandu, który nigdy nie spotkał się w studiu. To "sezon przebudowy". W zespole został jedynie Wayne Shorter, Hancocka przy fortepianie zastąpił Chick Corea, na basie grał Dave Holland, a na bębnach Jack DeJohnette. Oczywiście, dziś jest to skład absolutnie, skandalicznie wręcz, wybitny. Ale wówczas była to trochę wyboista i niepewna droga między "In a Silent Way", a "Bitches Brew".
"Volume 3" serii to "Miles at the Fillmore – Miles Davis 1970". Też nie polecam niedzielnym fanom. Jesteśmy już po "Bitches Brew"... Band koncertowy mierzy się z tą totalną rewolucją, z tym muzycznym frankensztajnem. Momentami oddaje się we władanie szalonych bóstw chaosu. To nie jest free. To jest zupełnie co innego. To jest dla wielu spaczeń. Oczywiście, dla wielu innych wybitne. Wybitne, ale trudne.
Rewolucje... w momencie wybuchu jest ekstaza, ale bardzo szybko okazuje się, że zburzyć porządek jest łatwiej, niż zbudować nowy. Miles rewolucjonizował muzykę do tego momentu już dwukrotnie, ale czynił to mimo wszystko w pewnych ramach. Zmieniał ją w konceptualnym wymiarze.
Mark Patiky/Condé Nast via Getty
Na "Bitches Brew" Miles wykroczył poza te ramy. Cytując klasyka: "Wykroczył? Susa dał?". Tak, wykroczył. Totalnie. W każdym wymiarze. I w koncepcji, i w formie, i w treści. Ba! Mało, że wykroczył poza ramy... On je de facto zburzył.
Obiegowa opinia o tej płycie brzmi: pożenił jazzową wolność treści z rockową ekspresją. Tak, to też, ale tam wydarzyło się daleko więcej. Jeśli nigdy nie słuchaliście płyty "Bitches Bre", to jest to jeden z tych albumów, o których gadanie ma najmniejszy sens. To trzeba, nawet nie posłuchać, to trzeba przeżyć. Ta płyta musi Cię zabrać w podróż. Inaczej się nie da. To jedna z najważniejszych płyt w historii muzyki XXw. To nie tylko moja opinia.
Laurens van Houten / Pictorial Press Ltd / Alamy Stock Photo
Pamiętajmy, jest rok 1970. Czas wielkiej zmiany. Miles był jej częścią. Świat, jakim go ludzie znali, przestał istnieć. Liberałowie konstytuują na tamtych wydarzeniach swój światopogląd, dla konserwatystów były to narodziny kulturowej dżumy, z którą nikt nie walczył. Ale nam tu dziś nie chodzi o ocenę zjawisk hisotrycznych, a o muzykę, prawda?
Miles podczas trwania 1970 Isle of Wight Music Festival. Fot.: Charles Everest.
W 2015 r. Sony Music raczy nas czwartą częścią "The Bootleg Series" i następuje wyłom w dotychczas chronologicznych wydaniach "zagubionych" koncertów. Dostajemy album przekrojowy "Miles Davis at Newport 1955–1975". The clue is in the title.
Możemy poznać te muzyczne rewolucje Milesa live. Wszystkie koncerty pochodzą z jednego festiwalu. No i są perełki:
Mamy na początek trzy, bardzo ładnie oczyszczone numery "All-Star Jam Session '55", które Miles gra z gwiazdami cool jazzu, weteranem Mulliganem i młodym Zootem Simmsem, oraz z Monkiem na fortepianie. Mamy tam "'Round Midnight", którego pierwsze frazy Miles gra w duecie z fortepianem. Wspaniałe. Wielkie. Intymne. Miles '55 w duecie z Monkiem! Mniam mniam.
Zoot Simms i Miles Davis. Newport Jazz Festiwal, 1955.
I dalej: Jest zapis koncertu "Sekstetu z Coltrane'em" z '58, jest zapis z dwóch koncertów "kwintetu z Shorterem" '66 i '67 :)
Cannonball Adderley, Paul Chambers, Miles Davis, John Coltrane. Newport Jazz Festival, 1958.
Box zamykają nagrania z czterech koncertów elektrycznych zespołów post-Bitches Brew, w tym jeden utwór z występu z 1975 r. To był jeden z ostatnich koncertów Milesa, zanim zaszył się w Nowym Jorku na kilka, gdzie wpuszczał do siebie tylko dilerów i prostytutki.
Jest to bardzo ciekawe wydawnictwo. Jestem pewien, że każdy fan jazzu ucieszy się dostając je np. w prezencie od ukochanej.
Piąty wolumen tej wyjątkowej serii to już jednak album wyłącznie dla skrajnych psychofanów Milesa. Ale takich naprawdę radykałów. Nawet jazzowi muzykolodzy nie znajdą go jakimś specjalnie ciekawym: "Miles Davis Quintet: Freedom Jazz Dance". To nagrania pochodzące z serii nagraniowych '66-68.
Znamy te sesje, zostały bardzo szczegółowo opisane przez Boba Beldena przy okazji wydania cudownego boxu "The Complete Columbia Studio Recordings of Miles Davis Quintet 1965-1968". Na "Miles Davis Quintet: Freedom Jazz Dance" z nowych rzeczy dostajemy raptem kilka rolek niezatrzymanej taśmy ze studia.
Owszem, nie powiem, ja lubię takie rzeczy. Rolka nie przestawała się kręcić, choć muzycy przestawali grać, bo coś im nie wyszło, a my możemy podsłuchiwać jak wyjaśniają sobie kwestie sporne, jak dochodzą do tego, co poprawić, co zmienić. Dla mnie fascynująca sprawa. Ale zdaję sobie sprawę, że nie dla każdego.
Dochodzimy wreszcie do wydanego w 2018r. "Miles Davis & John Coltrane The Final Tour: The Bootleg Series".
Jakby to ująć... Pośród zespołów Milesa, każdy ma swoje ulubione. A większość fanów po kilka. Ogrom i różnorodność muzyki, którą zostawił po sobie ten gigant są oszałamiające. Ten zespół, tutaj już wprawdzie bez Juliana "Cannonballa" Adderleya, ale wciąż (znów) z Trane'em, z Wyntonem Kellym przy klawiszach fortepianu, oraz z najlepszą sekcją w historii hardbopu, czyli Mr. PC Paul Chambers na basie, oraz Jimmy Cobb na bębnach.
"The Bootleg Series vol. 6" to 19 utworów, dwie zapowiedzi i wywiad z Coltranem, pochodzące z ostatniej wspólnej trasy dwóch największych jazzmanów w historii. Był to najbardziej "jazzowy" chyba band w historii. W encyklopedii pod hasłem "jazz" powinno być ich zdjęcie.
Są to europejskie koncerty z marca 1960. Grają świetnie.
To wydanie zaskakuje, jak wszystkie wydane ostatnio koncerty, jakością dźwięku, która poraża czystością i ciepłem. Niesamowite to jest, co robią z nagraniami live z tamtych lat. Naprawdę niesamowite. Za każdym razem jak odnowią nagranie studyjne, to można się do czegoś przyczepić. Do tych odkopanych nagrań z koncertów, kiedy rejestracja była siłą rzeczy o wiele trudniejsza, nie sposób. Ja jestem naprawdę zachwycony każdym ostatnio wydanym, ale ten box, tak jak napisałem: poraża wręcz tą jakością! Absurdalna czystość, mega ciepło, wspaniała selektywność. Arycmistrzostwo remasteringu.
O tej trasie Miles pisał tak:
Miles Davis przy współpracy Quincy'ego Troupe'a (przełożył Tomasz Tłuczkiewicz), Ja Miles, Łódź: Wydawnictwo Łódzkie 1993.
Także kochani, pierwszy wolumen i wolumen szósty to pozycje obowiązkowe w każdej kolekcji jazzfana, a i w płytotece ludzi, którzy jazzu słuchają od święta nie będą sie kurzyć. Wspaniała muzyka w doskonałej, dotychczas nieznanej jakości.
Reszta albumów, do rozważenia dla każdego indywidualnie:)
Aaaaa. Mamy jeszcze siódemkę! Zapomniałem, choć jak jej słuchałem latem to napisałem o niej do przyjaciela, że zawiera najlepszy set muzyki live, jaki kiedykolwiek wydano.
Tak napisałem.
Czy wciąż tak uważam teraz, gdy minęło ponad pół roku i nieco ochłonąłem?
Przekonacie się wkrótce.
Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema.
Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura