Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk
260
BLOG

Nefertiti

Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk Kultura Obserwuj notkę 2

Czasem chce się pisać jak diabli. O żałobie bez sensu, już tyle napisali. O piłce też nie - weekend był rodzinny, i udało mi się obejrzeć jedynie moich yidków dostających okrutne baty od eFeSBistów na Stamford Bridge. Gdyby mecz był dla nas udany, to pewnie bym napisał. A tak tylko się niedobrze robi i złe pragnienie mordu się wzmaga na myśl o Howardzie Webbie (nie gwiżdże karnego dla nas jak tamci prowadzą 1:0, po następnej akcji jest już pozamiatane). Często mam chwile, że ugryzłbym jakiś temat, ale nijak mi nic nie wchodzi. I od paru już miesięcy zbieram się, żeby nadryźć nieruszaną niemal jeszcze przeze mnie tematykę. Tematykę ważną w moim życiu. Ważniejszą od "polityki", i chyba nawet ważniejszą od sportu. Chciałbym bowiem napisać tutaj kilka recenzji. Recenzji moich najważniejszych płyt. To będzie taka lżejsza strona tego bloga. Na odetchnięcie od codziennej sieczki wszędzie na około.

Oczywiście będą to płyty, których recenzji powstało milion i ciutciut, ale jakoś nie mam zamiaru się tym faktem specjalnie zniechęcać. Selekcja, czy też kolejność omawianych wydawnictw będzie przypadkowa. Nie będzie to ranking. Bo muzyka to nie sport, chciałoby się zacytować oczywistość. Choć oczywiście jakieś określniki sympatii pojawiać się w tekstach będą.

Był czas w moim życiu, że w rubryce Favourite Artist wpisywałbym bez wahania Miles Davis. Dziś człowiek nie jest już taki młody, i pewne rzeczy nie są takie proste. Ale Miles Davis wciąż plasuje się wysoko - może Favourite Jazz Artist? Nie, w tej rubryce to chyba Coltrane. Ale, że Miles był pierwszym ulubionym artystą w ogóle, to i teraz zaczniemy od niego. A zatem jaka płyta Milesa? Chciałoby się opisać kilka. Kind Of Blue? Bitches Brew? Miles Ahead? Czy może późne i kochane Tutu? Nie. Ja Milesa najbardziej ukochałem w jego składzie z Weynem Shorterem, a z tego okresu najbardziej zasłuchuję się w płytce Nefertiti.

Materiał zgromadzony na Nefertiti powstał w czerwcu 1967r. Wyjątkowość Księcia Ciemności polega m.in. na tym, że był on innego typu liderem niż większość gigantów jazzu. Nie był po prostu głównym solistą, który dobierał sobie zespół. Nie był też kompozytorem, który szukał ludzi odpowiednich do swoich tematów. Miles nie tyle komponował muzykę, nie tyle wymyślał koncepcje rozwoju muzyki, ale on kreował tę muzykę. Każdy z muzyków grających z nim był też samodzielnym twórcą. Każdy tworzył własną muzykę. Gdy spotykali się pod szyldem Miles Davis, legenda inspirowała ich i wbijała na wyższy poziom, a jednak pozwalała zachować swoją wrażliwość i swoją estetykę. Często zdolność do tego była głównym kryterium wyboru współpracowników. Na płytach Milesa z tego okresu, z tym składem, znajdują się kompozycje wszystkich członków zespołu, a praca nad każdym nagraniem była maksymalnie wspólna. Ron Carter wspomina to tak:

"Jak przynosiliśmy własne numery, to potem wszyscy je dopracowywaliśmy. Herbie (albo ktokolwiek inny był kompozytorem) wciąż widniał jako autor, i miał prawo do tantiemów za numer, ale numer był zmieniany przez nas wszystkich, aby brzmiał lepiej, tak jak nasz zespół - wspólnie. Np. Tony Williams przynosił jakąś swoją kompozycję, siadaliśmy wspólnie i pracowaliśmy nad tym numerem... aż był... bardziej grywalny. Jakimkolwiek sposobem. Czasem wyrzucając dwa takty, czasem zmieniając tonację, różnie, ale konsekwentnie. Jak w warsztacie".

Nefertiti
to płyta z okresu 1965-1968. Miles w tym czasie jest wielki. Znają go całe Stany. Jest magnesem. Już dwukrotnie zrewolucjonizował muzykę. Miał to uczynić jeszcze dwukrotnie. Żeby móc tego dokonać zgromadził swoisty All Star. Na fortepianie Herbie Hancock, w sekcji genialny i nieokiełznany Tony Williams na bębnach i człowiek-kotwica Ron Carter na basie. Długo czekał na ostatniego członka tego słynnego zespołu - Wayne Shorter kończył "zlecenie" z Artem Blakeyem i Jazz Messengers. Ale czekać było warto. Wayne Shorter to najbardziej wyrazisty kompozytor z tego kwintetu. W czasie gry z Davisem nagrał też serię własnych płyt, z których każda stała się klasykiem jazzu lat 60tych. Zespołowi Milesa ofiarował swój piękny liryczny sound, piękne i dojrzałe tematy, a także tę nokturnową nutę, która z czasem ukierunkowała muzyków na właściwe tory - na tory nowego brzmienia w muzyce.

No ale dość wstępów do wstępów, bo tak można w nieskończoność. Dlaczego Nefertiti zatem? Na niej najlepiej można zrozumieć wyjątkowość tego kwintetu. Po pierwsze cały zespół już się mocno "dograł", Miles wiedział jak odpowiednio wyciągać z każdego muzyka to co najlepsze, a Shorter i Hancock, dwaj najbardziej charyzmatyczni, jak się później okazało członkowie tej ekipy, mieli już na swoim koncie po kilka solowych płyt, które do dziś stanowią kanon. Last, but not least, Tony Williams, kompletnie szalony bębniarz, którego Miles wziął na trasę, gdy ten miał 17 lat, już trochę spoważniał. No, może nie spoważniał, ale dał się poznać reszcie zespołu na tyle, że można było w pełni wykorzystać jego geniusz. A geniusz to był nie byle jaki. 

Album rozpoczyna tytułowa kompozycja autorstwa Wayne'a Shortera. Cytując Boba Beldena - Czasem kompozycja z wykonaniem tworzy organiczną całość - Tak zdecydowanie jest w tym przypadku. Przez cały numer Davis z Shorterem powtarzają tylko temat, w pewnym momencie się "tylko rozjeżdżając" - Shorter zaczyna grać pół taktu później. Temat wydaje się namolny, brzmi wręcz zawodząco. Ale w tym utworze wszystkie role się odwracają - temat grany przez dęciaki staje się tłem dla concerto grosso Tony'ego Williamsa. To co wyprawia ten chłopak na bębnach to jest rzecz niebywała. Jak na tamte czasy też technicznie, ale przede wszystkim "konceptualnie". Nie ma dla niego granic, a pozostaje wciąż "w kompozycji" - powiedzieć, że nadaje jej charakter to bluźnierczy eufemizm. On jest jej Cesciem Fabregasem. Bez niego jej nie ma. Prowadzi całą grę, zaczyna wszystkie akcje, rozwija je, kiedy trzeba podkręca, wchodzi w te swoje niebywałe młynki, strasznie podbija dynamikę, a kiedy trzeba tonuje - uspokaja i wprowadza z powrotem w nastrój zawodzenia na bazie spokojnego pulsu. Herbie w cudowny sposób "krańcuje" melodię graną okrutnie konsekwentnie przez Milesa i Shortera - i jak to Herbie potrafi najlepiej - dopowiada. Niby dwa ostatnie dźwięki tematu powtórzone dwukrotnie - niby jeden akordzik na podkreślenie - ale wszystko w zgodzie z charakterem numeru. Charakterem narzucanym tu przypomnijmy przez Tony'ego Williamsa.

Na drugie śniadanie dostajemy Fall. Również przyniesione przez Shortera. Jest to bardzo nokturnowy numer. Tempo podobne do Nefertiti, ale nastrój już dużo bardziej "romantyczny". Shorter w ogóle bywa nazywany romantykiem jazzu. I ta kompozycja pokazuje to jak mało która. A wykonanie? Znów ciarki na plecach. Mamy tutaj podobieństwo z tytułowym numerem - temat jest powtarzany kilkakrotnie i wraca systematycznie, a soliści wypowiadają się pomiędzy jego częściami. Pięknym czystym dźwiękiem gra Davis - najpierw szuka sobie miejsca, a gdy znajduje to je w pełni wykorzystuje - będąc cały czas "w" temacie, wokół niego buduje. Po nim solo gra Herbiusz. Kto zna jego płytę Maiden Voyage, ten wie, że liryczne klimaty mu nie obce. Ale ten też dobrze wie, że jak mało kto, nie wychodząc z liryki, może spokojnie frazowaniem zahaczać o R&B. Rozpędza się tam na kilka dźwięków tak, że człowiek ma wrażenie, że Headhunters już wtedy mu się gdzieś kołatało po głowie. A przypominam, że na rozpęd miał ledwie parę taktów. Ostatni solo gra autor. Wayne gra przepięknie. Poetyka jego tonu jest po prostu rozbrajająca. Jeśli ktoś szuka inspiracji do opowiadania o deszczowym jesiennym niedzielnym popołudniu - solo Weyne'a Shortera, jak i w zasadzie całe Fall będzie najlepszym wyborem.

Hand Jive to kompozycja Williamsa. Jest to klasyczny bopowy numer. Up Tempo. Davis gra piękne solo zaraz jak tylko wybrzmi temat - mocne brzmienie lidera i pewne oparcie w kompozytorze. Puls jest wybitny. Ani chwili wytchnienia. Kończy swoje solo Miles, a zaczyna Shorter i je kontynuuje. Tak, moi drodzy. W tym numerze soliście uprawiają lekką sztafetę. Naprawdę Wayne podejmuje dźwięki pozostawione przez Davisa, ale oczywiście toczy je w swoje rejony - wciska w nie elementy tematu, nad niektórymi "duma" dłużej. I znów położone przez niego dźwięki chwyta Hancock. Gra tutaj tak jak mu się to często wtedy zdarza - praktycznie tylko prawą ręką -linearne melodyczne solo. Oczywiście wszystko cały czas na zdradzieckim pulsie kompozytora wspieranego dzielnie przez Cartera.

Po numerze perkusisty, czas na kompozycję Herbiego - Madness. Jest to mój ukochany numer na tej płycie. Acz znowu - wykonanie zarejstrowane na płycie znacznie odbiega od oryginału przyniesionego przez Hancocka - Davis zostawił sobie tylko ostatnie 8 taktów melodii, a tempo zostało potrojone. Williams z Ronem Carterem tworzą ponownie kapitalny puls, na którym solo gra Miles. Po nim obfitujące w cytaty z samego siebie solo Wayne'a Shortera, które choć zaczyna się bopowo, to kończy się iście po Shorterowsku - oczywiście lirycznie. Sekcja przez cały czas pędzi, walking trwa, ale nagle wydawałoby się nieustające dzwonienie blach Williamsa milknie, milknie też na chwilkę bas Cartera i pojawia się coś, czego brakowało, chociaż o tym nie wiedzieliśmy. Po pięciu minutach niemal klasycznego hardbopu Shorter kończy solo miękko, i z tej otwartej przez niego i cały zespół bramy wyłania się całkowicie milczący do tej pory Herbie Hancock. Gra solo, a Ron Carter i Tony Williams czytają mu w myślach i emocjach. Powstaje moim zdaniem największy highlight tej płyty, a może i całego tego klasycznego kwintetu. Pełna empatia improwizacyjna. Możecie nie znać w ogóle tego okresu twórczości Milesa. Możecie w ogóle nie znać Nefertiti. Nawet nie znać żadnej solowej płyty Wayne'a Shortera, ale utwór Madness koniecznie, koniecznie, koniecznie musicie poznać. Wysłuchać w skupieniu. W zamkniętym pokoju. Z wyłączonym telefonem i twitterem. To raptem 8 minut. Chyba da radę, nie?

Przedostatni na płycie Riot (też autorstwa Hancocka) to najdynamiczniejszy utwór z tego zestawu. Szybkie solo Wayne'a i następujące po nim solo Davisa - oba bardzo mocne i szybkie. Ciekawe, że obaj soliści posługują się innymi skalami melodycznymi do ich utworzenia. Biegankę kończy swoją solówką Hancock. Riot, oprócz kompozycji tytułowej wszedł do playlisty koncertowej zespołu - właśnie ze względu na swój dynamiczny charakter. 3 minuty i 5 sekund. A dzieje się, że hej. Warto go przesłuchać ze dwa, trzy razy pod rząd.

Płytę kończy Pinocchio. Trzecia na płycie kompozycja Shortera. Temat klasyczny Shorterowski, a zagrany klasycznie "po kwintetowemu". Melodia tak urzekającą, że w sumie i bez solówek numer byłby przedni. Oryginalnie (first take) próbowali to chłopaki zagrać podobnie do Nefertiti, ale ostatecznie zdecydowali się podnieść tempo, zyskać ten swój puls, w którym czuli się tak dobrze, i "powkładać" solówki pomiędzy frazy tematu, często z niego pożyczając. Poszczególne improwizacje są już na tak wysokim poziomie, że zdają się swobodnie ślizgać pomiędzy poszczególnymi partiami melodii. Wyszła piękna klamra doskonałej płyty. Płyty, która jest klamrą wielkiego okresu w muzyce. Ostatnim w pełni akustycznym albumem Milesa Davisa. Słuchając jej jesteśmy jeszcze na popołudniowej przechadzce w parku. Na niej jeszcze słychać echa All Blues granego z Coltranem. Po niej w głowie Milesa miało być już tylko groźniej. Duuuuużo groźniej.

Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema. Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura