"Upojenie" - okładka, materiały promocyjne serwisu muz. Tidal.
"Upojenie" - okładka, materiały promocyjne serwisu muz. Tidal.
Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk
144
BLOG

Trzy Bardzo Różne Sny Pata Metheniego

Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0
"Into The Dream" — impresja muzyczna mająca oddać ten ulotny, trudny — by nie powiedzieć: niemożliwy, do uchwycenia moment tuż przed zaśnięciem. Moment zasypiania: Jeszcze nie śpimy, a już nie ma nas w świecie jawy. Ulotna chwila, w której my sami, każdy człowiek, nasza jaźń, nasze ciało, jesteśmy jak ten temat — wyjątkowo... delikatni.

"Into The Dream" Pata Metheniego to taka miniatura wariacyjna, którą nagrał na wielu swoich, bardzo różnych, płytach. Nagrywał ją w różnych studiach, grał ją na wielu koncertach, podczas występów z najróżniejszymi artystami. Wszędzie i zawsze pasuje, wszędzie spełnia niezwykłą rolę. Dziś posłuży nam jako pretekst do pobieżnego omówienia trzech skrajnie różnych płyt Pata, a to omówienie ma oczywiście zachęcić Was do nabycia, bądź choć przesłuchania tych albumów. 

Poznałem "Into The Dream" na płycie "Imaginary Day", gdzie funkcjonuje jako magiczne intro do wspaniałego utworu "A Story Within The Story" — już po samych trzech tytułach jest nieźle, prawda? Niespełna trzy lata później Pat wydał koncertówkę "Trio — Live", na której z kolei "Into The Dream" wprowadza nas do nieśmiertelnego evergreena "So May It Secretly Begin". To samo, choć naturalnie nie takie samo, wprowadzenie, do zupełnie innego snu. Trzecia płyta, na której usłyszałem ten temat, to "Upojenie" z Anną Marią Jopkówną. Tam z kolei, moim zdaniem, funkcjonuje jako de facto introdukcja całego albumu.

Te trzy płyty różni wszystko i na ich przykładzie wiadomo, że Pata zaszufladkować się nie da. Różnią się wszystkim, a jednocześnie wszystkie operują na tym samym baku wyobraźni "mistrza muzycznego fantasy". "Imaginary Day" to płyta jego głównego zespołu lat 80tych i 90tych Pat Metheny Group, "Trio — Live" to płyta z Billem Stewartem na bębnach i Larrym Grenadierem na basie, a "Upojenie" zostało nagrane z polskimi muzykami w szerokim składzie dobranym przez Anię Jopek i Marcina Kydryńskiego. Trzy kompletnie inne światy. Całkowicie różne historie. Inne opowieści. Pat to mistrz, zarówno tworzenia bardzo różnych muzycznych światów, jak i — może przede wszystkim — opowiadania pięknych i wciągających muzycznych historii. I te stworzone przez niego światy, i same opowieści, zostają z nami na długo. Te, którymi zajmiemy się dziś, zostały ze mną na zawsze już od pierwszego wysłuchania. 

"Imaginary Day"  to płyta biała. Nie tylko dlatego, że biel dominuje na jej okładce. "Imaginary Day" to płyta śniegu w słoneczny dzień. To najjaśniejsza płyta Pata w całej jego dyskografii. Fetysz słuchania muzyki ze względu na aurę i porę roku doprowadziłem w swoim życiu do skrajności, ale im dłużej żyję na tym świecie, tym więcej, na szczęście, poznaję ludzi, którzy mają podobnie. "Imaginary Day" to płyta dzienna. Nie nadaje się za dobrze na wieczór, ani broń Boże nie jest nocna, i tak, jak wspomniałem, musi być to dzień śnieżny — musi być biało, mróz i piękne ostre zimowo–wyżowe słońce. Czy da się cieszyć tą płytą w inny czas, w inne dni? Oczywiście, że tak, ale szukamy prawdziwej pełni doskonałości — nie będziemy się ścigać Mercedesem W124 po krętych uliczkach wokół rynku Sieny, tylko wybierzemy się nim w długą podróż po szosach i autostradach, prawda?

Jeśli nigdy nie słyszałeś "Into The Dream", albo nigdy nie słyszałeś tej miniatury na "Imaginary Day", to koniecznie poczekaj na słoneczne zimowe przedpołudnie i włącz ją wtedy! Dźwięki zdają się szklić mroźnymi refleksami na zamarzniętym śniegu, alikwoty połyskują jak lodowe minizwierciadełka na białej połaci - pogłos niesie się, jak tylko zimą potrafi nieść się pogłos, kiedy wszystko jest cichsze, kiedy dźwięki wędrują zupełnie inaczej. I kiedy "Into The Dream" się kończy, a rozpoczyna się "A Story Within The Story" przenosisz się do prawdziwie magicznej krainy — jeśli stworzysz tej opowieści opisane powyżej warunki, nie ma możliwości, żeby nie wejść w tę opowieść Pata całym sobą, nie ma możliwości by oprzeć się, by nie dać mu się w nią wciągnąć — to jest na tej płycie szafa do Narni. Zaufajcie mi.

"Trio — Live" to płyta jesiennego wieczoru. Może być to gwarny wrzesień, może być to wieczór po kolorowym dniu złotego polskiego października, może wciąż być też czas listopadowych spotkań. Jest to płyta zadymiona. Jesień, zwłaszcza jej początek, to czas spotkań, to czas knajp, to czas gwaru. Jesień to, od wieków, czas opowieści. Opowieści ludzkich, ludzkich historii, opowiadanych czasem pospiesznie, czasem rwanie. To czas rozmów. Jesień to też czas poznawania nowych ludzi, wymiany, interakcji, doświadczeń. I taka jest ta płyta. 

Choć w pewien sposób jest właśnie wieczorna, klubowa — wszak to rasowa "jazzowa" koncertówka — jest przede wszystkim w swoim brzmieniu bardzo ciemna. Sam Pat operuje na niej w większości numerów bardzo ciemnym brzmieniem swojego Ibaneza, a dobrani do tego zespołu muzycy również słyną z dość ciemnych barw swojego instrumentarium i środków wyrazu.

Ponieważ to płyta w trio, to mniej tu jest czarowania, a więcej "jazzowego mięcha", zatem trzeba poświęcić chwilę na to, jak Pat osiąga na niej swoje cele. Robi to dzięki muzykom sensu stricto. Larry Grenadier, wówczas dopiero wschodząca gwiazda jazzowych scen, wypłynął jako basista Brada Mehldaua — pianisty, który od basisty potrzebuje tylko i aż jednego: podstawy koloraturowej. Na nic innego ten muzyczny dominator (© Drezyna) nie zostawia muzykom miejsca. Larry to basista podstaw — nie gra w ogóle jazzowych walkingów, poza solówkami raczej zostaje zawsze w dolnym rejestrze, a brzmienie jego instrumentu ma wyjątkowo płaski zakres częstotliwości — nazwałbym je wręcz tępym. Bill Stewart za to jest perkusistą, który gra bardzo straight ahead, na dość skromnym zestawie, z niewielką liczba talerzy, które do tego mają ultra krótki dźwięk. Słynnego piaseczku, który dla wielu bębniarzy jest celem życiowym, w jego grze po prostu nie ma!

Ale to, że płyta jest ciemna, nie znaczy, że nie jest kolorowa. O nie! Barwy ciemne mogą też mieć szeroką gamę. Nawet jeśli spędzaliśmy wieczór w zadymionym (gdzie te czasy...) jazzowym klubie, to ten wieczór mógł być bardzo kolorowy! Na tej płycie jest bardzo wiele treści. Jak wspomniałem, jest mniej czarowania. Z tych trzech płyt, ta jest bez dwóch zdań najmniej impresjonistyczna. Zdaje mi się, że nawet nie tylko spośród tych trzech, ale generalnie, poza swoim studyjnym pierwowzorem "Trio 99—>00", z całego dorobku Metheniego. Jako taka, musi zatem nadrabiać treścią, a więc siłą muzycznych opowieści, a więc tematami. "Bright Size Life" i "Question and Answer" po sobie na otwarcie albumu przykują uwagę każdego słuchacza, a zagrane w gitarowym trio przyciągną jak elektromagnes. Po tym dublecie mięsa Pata-kompozytora, idzie "Giant Steps"! Po takim otwarciu, po takiej baterii treści muzycznej, trzeba złapać oddech. Tym oddechem jest właśnie "Into The Dream", które jak wspomniałem we wstępie, przedstawia nam, wprowadza, buduje kolejną niesamowitą historię — absolutnie magiczne "So May It Secretly Begin". To jest minimaraton i znów — oczywiście, że można tej płyty słuchać po południu w lipcu, ale jeśli włączyć ją po trochę zabieganym dniu w jesienny wieczór i wyobrazić sobie, że słucha się jej w lekko ciasnym klubie na trochę niewygodnym krześle pijąc rozwodnione piwo, wtedy będziemy mieli full experience. Jeśli nie będzie ciemno, piękno tego nagrania do nas nie wyjdzie, schowa się i nie odsłoni przed nami swojego prawdziwego oblicza. Znów, nie macie wyjścia i musicie mi zaufać.

Z "Upojeniem" jest pewien problem. Ale ten "problem" stwarza takim krnąbrnym umysłom, jak mój, dodatkowe możliwości interpretacyjne. Ta płyta funkcjonuje bowiem w dwóch wydaniach, które różnią się kolejnością nagranych utworów. Oryginalnie pierwsze wydanie, ze "Świerszczem" na okładce, choć wryło mi się mocniej ze swoją kolejnością, jest jednak mniej spójne w linearności narracji i rozumiem dokonane zmiany przy okazji re-edycji. Drugie wydanie ma kolejność o wiele bardziej logiczną. Drugie wydanie ma też o wiele lepiej pasującą do płyty grafikę na okładce — "Most". Obie grafiki, jak i reszta zamieszczonych we wkładkach, są reprodukcjami gipsowych grafik Piotra Dumały, są absolutnie przepiękne i dla mnie stanowią nieodłączną część tego albumu — choć podkreślę jeszcze raz, że ze "Świerszczem" mam wręcz intymny sentymentalny związek, to "Most" jest dla tej płyty okładką po prostu doskonałą!

Na re-edycji z "Mostem", po "Into The Dream", które otwiera oba wydania, dostajemy ... "So May It Secretly Begin"! Kompletnie inaczej opowiedziane, inaczej namalowane, przy użyciu innych kolorów i tonacji, pozornie wprowadza inny świat, a jednak magia z tego samego kapelusza i jaki piękny autodialog mistrza. W dalszej kolejności za to jest "Biel" — utwór napisany i ułożony przez Marcina Kydryńskiego, ale pod niewątpliwą inspiracją Metheniego. Jest to utwór tak "patowy" (sorry), że w ogóle nie dziwi mnie, iż znalazł uznanie w uszach mistrza. Ba! Mógłby nawet znaleźć się właśnie zaraz za wprowadzeniem. 

"Into The Dream" jest antytematem. Jest czystą muzyczną impresją. Tak totalną, że Anna Maria Jopek wśpiewała w niego "Cichy Zapada Zmrok", a Pat nie musiał go reharmonizować, a jedynie lekko go uwariacjował do naszej tradycji muzycznej, by wspaniale to ze sobą pasowało. Magia muzycznej wyobraźni po raz kolejny ukazuje tutaj swoje niepodważalne piękno i nieograniczone możliwości.

"Upojenie" jest płytą, jak większość płyt Anny Marii Jopek, o zdecydowanie zbyt małej sławie, jak na nasze warunki. Jest płytą przepiękną i wybitną w historii naszej muzyki rozrywkowej, a nie zajmuje należnego jej miejsca i jest dziś, po dwudziestu latach od wydania, trochę już zapomniana, dlatego, wybaczcie, ale poświęcę jej trochę więcej miejsca, niż poprzednim dwóm. Uważam, że każdy wrażliwy człowiek, który kocha piękną muzykę, powinien ją mieć u siebie na półce.

Po wprowadzeniu w płytę, i wspomnianej "Bieli" (Boże, jaki to jest piękny utwór!), dostajemy "Tell Her You Saw Me", oryginalnie z "Secret Story" - któremu to tematowi Ania i Marcin przypasowali absolutnie magiczny "Przypływ. Odpływ. Oddech czasu" Magdy Czapińskiej. Spotkałem kiedyś złośliwych frustratów, którzy opisywali to nagranie "Banał. Banałem. Oddech banału". Och, jak ja kocham takie banały! "Tylko tyle. I. Aż. Tyle"  — śpiewa Ania, a ja zawsze niezmiennie oddycham razem z nią tą muzyką, każdą chwilą, każdą ćwiartką jej frazy. Genialne. Wspaniałe. To nagranie, wraz z "Bielą" tworzą tę płytę. One ją stanowią! One narzucają klimat, atmosferę, one rysują tło i zakres tego, co i jak na niej dalej wybrzmiewa. Bez nich byłaby ona komercyjnym produktem do puszczenia po grudniowym niedzielnym obiedzie. "Tell Her You Saw Me" jest to temat szalenie impresjonistyczny, pretekstowy. Ulotny. Eteryczny. Na pierwotnym, oryginalnym, wydaniu "Into The Dream" wprowadzało nas właśnie w ten temat, w "Przypływ. Odpływ. Oddech czasu". Myślę, że przy re-edycji Marcin Kydryński uznał, że impresja wprowadzająca impresję to jednak trochę zbyt wiele i dlatego przenicował te "antytematy" mięskiem. Dalej na płycie mięska jest więcej, bo Pat zachwycił się ponoć do granic chwilowego muzycznego obłędu "Polskimi Drogami" Andrzeja Kurylewicza, ale pozwolił też naszym muzykom zagrać ze sobą kilka swoich evergreenów jak "Are You Going With Me", "Follow Me", czy "Farmer's Trust", a także pozwolił Leszkowi Możdżerowi solo zinterpretować "Letter From Home" na płytę sygnowaną jednak swoim nazwiskiem, na płytę, która w jego dyskografii zajmuje porządnie eksponowane miejsce — mam wrażenie, że Pat jest z tej płyty bardziej dumny, niż polski przemysł fonograficzny.

"Upojenie" to płyta rozdzielająca poprzednie dwie omawiane powyżej. To płyta stricte grudniowa! To płyta zmroku zapadającego o 15:30, ale bynajmniej nie ciemności brzemień. Ta płyta jest tak grudniowa, że na tej re-edycji postanowiono dołożyć do oryginalnej tracklisty "Lulajże Jezuniu"! Tak, poważnie. Ja re-edycję poznałem wiele lat po "zajechaniu" oryginalnego wydania, pozbawionego kolędy, którą Pat pokochał tak, że nagrał ją na niekolędową płytę, a i tak była dla mnie niepodważalnie grudniowa! Jest to płyta, którą otwierają słowa "Cichy Zapada Zmrok". To płyta, której ton nadaje utwór o "Bieli":


To biel jest może najpiękniejszą z barw

Gdy nocą spod Księżyca rzęs

Płynie na łąki pierwszy śnieg

Nim igliwia sierść poczuje szron

Nim świt usłyszy dzwonki sań

I znajdzie pierwszy ślad

Ty spójrz na biel, na nieobjętą biel

Jej moc, jej blask podpowie Ci

Że biel to Bóg, bezkres, bez czas

Podziwiaj ją, bo jest

Bo jesteś


To płyta "Czarnych Słów" — to płyta ciemnych jak noc, niekończących się godzin grudniowego popołudniowieczoru.


"Into The Dream" — impresja muzyczna mająca oddać ten (och, słowa...) ulotny, trudny — by nie powiedzieć: niemożliwy, do uchwycenia moment tuż przed zaśnięciem. Moment zasypiania: Jeszcze nie śpimy, a już nie ma nas w świecie jawy. Moment tak eteryczny, moment, ulotna chwila, w której my sami, każdy człowiek, nasza jaźń, nasze ciało, jesteśmy jak ten temat — wyjątkowo... delikatni. Jest to moment, w którym potraktowani zbyt brutalnie, możemy doznać zawału nie mając żadnej historii kardiologicznej. Moment, w którym świat sennego odpoczynku, światy zupełnie innych rzeczywistości i fantasmagorii, oddziela nam cieniutka firanka — absurdalnie delikatna zasłonka oddziela nas od tyranii fizyczności, od gwałtu materii na naszych zmysłach.

Takie właśnie jest "Into The Dream". Jest nieuchwytnym, niezwykle delikatnym przejściem, które może prowadzić do skrajnie różnych światów, historii, opowieści, przygód. Jest przejściem, które może prowadzić nas do różnych miejsc i postaci — takich, które znamy, takich, które zdają się wyglądać na znajome, choć nie przypominają nikogo ze świata jawy. "Into The Dream" — zasypiając możemy wejść do świata, w którym czeka na nas ktoś nam najbliższy, ktoś kogo już z nami w świecie jawy nie ma, a tam będzie zupełnie realny... Tylko zasypiając, tylko wchodząc przez "Into The Dream" możemy czegoś takiego doświadczyć.


Epilog

"Into The Dream" jest zawsze wykonywane przez Pata solo. Gra tę impresję na wyjątkowym, jednostkowym instrumencie, który musiał się przyśnić lutnikowi, który go stworzył — a konkretnie pani Lindzie Manzer z Kanady. Ten instrument nazywa się Pikasso i jest gitarą o 42 strunach, na czterech (jak podaje Wiki, a moim zdaniem, na sześciu) naciągach, i posiada trzy osobne podstrunnice. Znam wielu takich, którzy powiedzą: "O Boże, no super, ale po co?!", na co ja odpowiem: "O Boże! Po to!" Po "Into The Dream"! Ten instrument jest po to, żeby Pat mógł odgrywać tę przepiękną impresję do końca świata i za każdym razem wprowadzać nas do zaklętej krainy snów. Za każdym razem skutecznie.

Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema. Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura