To było lat temu tyle, że ho, ho… Pierwsza albo druga klasa podstawówki. Jestem w szkole, jest przerwa. Widzę znajomą nieco starszą dziewczynkę. Siłuje się z moimi dwoma kolegami z klasy, którzy starają się coś Jej wyrwać. Wokół tłum innych dzieci, ale wszyscy zajęci swoimi sprawami – nikt nie zwraca uwagi na zmagającą się trójkę. Ja – wychowywany przez Mamę i Babcię w duchu dżentelmeństwa, galanterii, kurtyzacji i opieki wobec dziewczyn, bynajmniej nie na białym koniu, ale ruszam na pomoc dziewczynie. Próbuję odginać im palce ściskające przedmiot, jaki wyrywają dziewczynie. W pewnym momencie dziewczynie udaje się wyrwać przedmiot i płacząc ucieka z ocalonym i uratowanym tym "czymś". Koledzy biegną za nią, ale po chwili wracają z pustymi rękoma. Ja zadowolony i dumny z siebie odchodzę w swoja stronę.Kończy się przerwa i zaczyna lekcja.
W pewnej chwili z nauczycielką i dyrektorką do klasy wchodzi ta sama dziewczynka. Wskazuje kto próbował jej wyrwaś Jej rzecz: na dwóch kolegów oraz… na mnie !!!!
Zaraz! Przecież ja Jej pomagałem! Nie pozwoliłem kolegom wyrwać jej pakunku. Ja Ją broniłem! Nie, dziewczyna mówi, ze wraz z nimi chciałem jej również wyrwać. Do tego koledzy potwierdzają, że ja też chciałem zabrać tę rzecz. Nie z nimi, bo sam sobie, ale również. Tyle, że mi również się nie udało.
Z bezsilnej złości, że nikt mi nie wierzy, i żalu – że choć niewinny, jestem niesłusznie oskarżany, ryczę równo jak przystoi to tylko ośmiolatkowi. Dostaję uwagę do dzienniczka i mam przeprosić dziewczynkę. Nie przepraszam, bo nie mam za co. Za krnąbrność dostaję więc jeszcze jakąś karę.
Kara jak kara – nie pamiętam nawet co to było. Ale najbardziej dotkliwe i bolesne jest uczucie absolutnej niesprawiedliwości i bezsilności, gdy nikt tobie nie wierzy.
Dla ośmiolatka to była mała trauma, a dla młodego człowieka była to jedna z wielu życiowych nauk. Ta i kilka innych podobnych sytuacji nauczyły mnie dwóch rzeczy.
Pierwszej – mało chwalebnej ale indywidualnie dla szaraka pożytecznej – nie wychylać się, nie angażować, nie pomagać – jeżeli nie jest się przymuszonym, nie wychodzić przed szereg, nie bohaterzyć. Przez to co prawda nie zostanie się Zawiszą Czarnym, ale za darmo oraz za dobre intencje nie dostanie się po łbie.
Druga nauka to fakt, że nawet ktoś obwiniany przez większość, osądzony publicznie albo i nawet sądownie, nie musi być obiektywnie winien. Ktoś, przeciw komu zaznają inni, kogo nikt nie broni, przeciw komu świadczą nawet tzw. obiektywne fakty, ten ktoś może być również niewinny.
Do tego z czasem doszła później i trzecia nauka – jeżeli skrzywdziłeś, lecz nieświadomie, albo nieumyślnie, jeżeli miałeś dobre intencje, jeżeli żałujesz i odpracowujesz, odpokutowujesz swoje winy, nie jesteś winien dozgonnie. Żal, pokuta i zadośćuczynienie mogą zmyć winy.
Może te nauki wykształciły we mnie odruch wiary w ludzi, którzy są pomawiani lub oskarżani. Wiary, że rację mogą mieć właśnie oni a nie ich oskarżyciele.
Wiarę w ludzi gorących – którzy potrafią się przyznać lub bronią się żarliwie, ale przy tym nie atakują innych. Bo jeśli zachowują się z klasą teraz, to i przedtem zapewne zachowywali.
Wiarę w ludzi którzy zbłądziwszy, odpracowują swe grzechy.
I na koniec, choć raczej przede wszystkim, wiarę w ludzi, którzy żyją przede wszystkim dla dobra innych, a nie dbają o własną chwałę, wygodę, zysk, poklask, dumę, etc.
Nie można być „przesadnie pomówionym” o „słabości, które każdy ma swoje”. Jeżeli są słabości to nie ma pomówienia. Pomówionym się jest albo nie, ale nigdy przesadnie lub za mało. Tak jak w ciąży nie jest się trochę lub za bardzo.
Do grzechów, własnych win i słabości, które krzywdzą nie tyle nas ale przede wszystkim innych, nie należy z własnej woli publicznie przyznawać się, jeżeli przyznanie się narazi na większe straty i ból tych, których nasze grzechy zraniły. Nasz grzech – nasz pokuta. Nie wolno nam naszymi grzechami obarczać jeszcze innych. Ale gdy już publicznie upomnieni za nasze grzechy, jeżeli będziemy się ich wypierać, popadniemy w kolejne - kłamstwa.
Pychą i tupetem jest szafowanie przebaczeniem tym, wobec których się przewiniło i oczekiwanie na wzajemne przebaczenie.
Sianiem zgorszenia nie jest przyznanie się do winy, lecz uparte jej zaprzeczanie w imię „załatwiania sprawy wewnątrz” i winienie o „szukanie rozwiązań poza praktyką właściwą Kościołowi”.
Rozłam Kościoła, Reformacja i wojny religijne nastąpiły nie dlatego, że część duchownych szukała rozwiązania problemów Kościoła „poza praktyką właściwą Kościołowi” ale dlatego, że część duchowieństwa nie potrafiąc wewnątrz Kościoła rozwiązać Jej problemów, wolała je negować, zaprzeczać im i trwać w nich, niż uporać się z nimi poza samym Kościołem.
Jest głupie i bolesne, gdy najważniejsze osoby w polskim Kościele oględnymi słowami z jednej strony przyznają, że jest jakiś problem, w którym trwają, lecz większą wina niż sam problem jest wyciągnięcie na zewnątrz faktu, że problem jest i że nie można go usunąć.
Biskup Jarecki mniej zaszkodził wizerunkowi Kościoła, gdy przez uliczną latarnią przymuszony wyznał swoją słabość i poddał się leczeniu, a nawet wzbudził współczucie, niż najpierw milczenie a następnie butna postawa i obrona ustami innych hierarchów oraz ludzi sobie podległych.
Wierze, że arcybiskup Głódź ma prawo do własnych słabości, ale również ma większy niż inni obowiązek z nimi walczyć.
Milczący nie mają racji, milczeniem przyznaje się rację – wielodniowe milczenie arcybiskupa Głódzia wygląda jak ucieczka od odpowiedzialności. Podobnie spóźniona obrona oświadczeniami odczytywanymi przez innych hierarchów, w których przyznaje sobie prawo do słabości a innych obwinia o to, że problem nagłośnili poza Kościół.
Jorge Mario Bergoglio i jako biskup, i jako kardynał, i jako Papież, swoim stylem i sposobem życia zaświadcza, że to nie słabości mają rządzić człowiekiem, ale człowiek ma siłę by zwalczać własne słabości. Że o Jego wyjątkowości nie będą świadczyć szaty, samochód i komnaty, ale przykład życia jaki własnym życiem daje innym.
Być większym, by więcej nie brać a dawać.
Być większym, by więcej wymagać od siebie, a nie od innych.
Być większym, by nie brylować wśród być największych a służyć najmniejszym.
Życie jakim żył Jorge Mario Bergoglio świadczy, że jeżeli rozmawiał z juntą, to nie dla własnych korzyści. Że jeżeli nawet popełnił błędy, w wyniku których dwaj jego podwładni jezuici zostali aresztowani, to je odpracowywał w tych samych slumsach, w których pracowali oni. Że jeżeli nawet nie miał dość sił lub odwagi, by ich szybko uwolnić, to swoim życiem i swoja pracą z najbiedniejszymi zastępował ich. Jeżeli nawet...
Sławoj Głódź i Jorge Mario Bergoglio to dwa synowie tego samego Kościoła. Kościół ten sam, ale synowie jakże inni.
Ale każdy ma szansę przestać błądzić.
Wszystkim salonowiczom – rodzinnego i wesołego, choć ciągle śnieżnego Alleluja
kontestator bolszewizmu, wróg nazizmu, antagonista faszyzmu, tępiciel hipokryzji, nieprzyjaciel pisizmu, krytyk klerykalizmu, sympatyk rozsądku, powściągliwości, zrównoważenia, trzeźwości, racjonalizmu, humanizmu, panenteista, Namolna bolszewia będzie banowana
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości