Trafiam do czteroosobowej sali. Oprócz mnie są tu jeszcze: pacjent z chorą wątrobą, drugi z początkiem colitis ulcerosa oraz trzeci z chorobą Leśniewskiego-Crohna. Oddział jest po remoncie, nowe wygodne, choć bez regulacji położenia, łóżka.
Wieczór upływa pod znakiem rozmów ze współpacjentami. Każdy „chwali się” tym co ma i jakie są dalsze perspektywy. Bogu dziękuję, że nie mam Leśniewskiego-Crohna. Z grubsza to jest choroba taka samo jak moja, tylko że dotyka całego przewodu pokarmowego. A więc nie tylko jelita grubego, ale i cienkiego, dwunastnicy, żołądka, przełyku a czasem nawet języka. Zwykle jednak ogranicza się do obu jelit. W przypadku mojej choroby ostatecznością jest resekcja jelita grubego, która jednocześnie stanowi sposób na całkowite wyleczenie – choroba w tym momencie się kończy, gdyż nie ma co chorować (przynajmniej teoretycznie). Crohnowcy nie mają tak dobrze. I choroba dotyka raz jelita grubego, raz cienkiego a czasem i innych części układu pokarmowego. Gdy leczenie farmakologiczne nie daje rady, pozostają zabiegi chirurgiczne polegające na wycinaniu zaatakowanych fragmentów jelita. Najczęściej w przypadku gdy z powodu stanu zapalnego dochodzi do przetok. Chory może w ten sposób trafiać na operację wielokrotnie. I wielokrotnie mieć po kawałku wycinany kawałek siebie. Brrrr….
Oddział ma 40 łóżek, jest siedem toalet ale za dnia bywa czasami tak, że trzeba niecierpliwie dreptać w kolejce. Na takim oddziale stanowi to problem, gdyż te choroby czasami nie pozwalają czekaćJ Zabawnie czasami wygląda, gdy podczas rozmowy, taki „Leśniewski” albo „colitis” w pół słowa przerywa wypowiedź, porywa rolkę papieru i wybiega z pokoju. Ale tu nikogo to nie dziwi.
Pierwszy dzień to czas badań. W przeciwieństwie do poprzedniego pobytu szpitalu, tu jestem badany że ho-ho! A na wszystkie badania jak Lord jestem zawożony wózkiem. Trochę nieswojo się czuję za pierwszym razem, bo pcha mnie kobieta. Doceniam jednak wózek, gdy trzeba przed pracownią czekać 15 minut i nawet siedząc czuję, że słabnę. Na kolejnych badaniach nie mam już takich obiekcji, bo wraz z upływem dnia również ubywa mi sił i bez wózka czuję, że ciężko byłoby mi podróżować po szpitalu.
Już pierwszego dnia mam robione trzy rentgeny, dwa razy USG, odwiedza mnie siostra-pijawka ze strzykawkami i hit-dnia czyli badanie per rectum. Tyłek jest obolały od tygodni codziennego (po kilkanaście razy) nadużywania, więc pewnie wygląda prawie jak u pawiana. Na badanie tradycyjnie jestem zawożony wózkiem. W gabinecie czeka silna grupa pod wezwaniem – chyba z pięć osób. Bada mnie sam ordynator. Na rękę naciąga rękawicę, każe wejść na specjalne łóżko (taka męska wersja fotela ginekologicznego), przybrać pozycje kolankową... W tym momencie czuję, że koniecznie, ale to koniecznie muszę do toalety. Wyrok odroczony na pięć minut, ale i tak wrócić trzeba. Wiem, że dla kobiet wizyta u ginekologa nie jest szczytem przyjemności, ale dla mężczyzny badanie przez proktologa jest odbierane szczególnie… upokarzająco. Nie dość, że ktoś grzebie w tyłku, to jest to zwykle inny mężczyzna a jeszcze wszystkiemu towarzyszą obok kobiety. Macho-dusza każdego mężczyzny czuje się w tym momencie totalnie zgejizowana.
Na samą myśl o tym co zaraz będzie, zwieracz zwiera mi się samoistnie. A tu jeszcze lekarz mówi „proszę się rozluźnić” – dowcipniś. Smaruje mi miejsce wejścia (choć to zwykle raczej miejsce wyjścia) żelem, potem palec… powoli coraz głębiej… a ja czuję, że zaraz odjadę. Mam ochotę krzyczeć, że boli ale w tak licznym gronie nie wypada, więc zaczynam nucić coś pod nosem. Staram się odwrócić własną uwagę od bólu z tyłu. Lekarz jest i tak delikatny, bo wciska się powoli chyba z dobre pół minuty a nie od razu na, nomen-omen, gwałt. Dla mnie to jednak wieczność bólu. Potem wsadza lejek, kamerę. Kiedy to wszystko się kończy już nie nucę. Teraz muczę, a w myślach zaczynam się modlić. Może to niestosowna chwila, pozycja, sytuacja, ale to mi pomaga. Skupia myśli i uwagę. Wreszcie koniec. Teraz tylko wytrzeć się ligniną, pozbierać do kupy, siąść półdupkiem na wózku (bo inaczej się nie da) i jazda do pokoju. I spać. Spać! Przespać ból.
Przy pierwszym pobycie w szpitalu z racji braku zajęć (badań), bycia w kondycji w miarę dobrej, dzień i noc upływały pod znakiem czytania, oglądania TV, rozwiązywania łamigłówek i układania kostki Rubika. Zwłaszcza nocne posiedzenia temu sprzyjały. Mając do dyspozycji tyle czasu udało mi się wreszcie nauczyć układać kostkę. Teraz do szpitala przyjechałem dosyć nagle, bez przygotowania ale staram się to nadrobić. Z domu znowu Rubika zamawiam (chcę ćwiczyć, bo nie mogę zejść z czasem układania poniżej 4 minut), porcję czasopism i zeszyt do notatek. Jednak już pierwszego dnia okazują się zbędne. Sporą część dnia zajmują mi badania albo sen. W chwilach gdy nie śpię jest toaleta a potem odpoczynek po wysiłku. Na czytanie, twórcze myślenie, rozmowę jest coraz mniej sił. Teraz wole słuchać. Rozmowa to też wysiłek. Starcza jej na tyle, że biorę do reki długopis i zeszyt, dowieziony przez pociechę, by coś zapisać. Otwieram go a tam na pierwszej stronie narysowane serduszko i podpis „Tatusiu kocham Cię”…
Toaleta odwadnia co odczuwam podczas mówienia – suchość w ustach. Odwodnienie daje się też we znaki podczas snu. Czasami budzę się z językiem zesztywniałym albo przylepionym do podniebienia. Żeby pić muszę co najmniej usiąść, a to też kosztuje wysiłek. Wysiłku tylko nie brakuje, gdy mam iść do toalety. Wtedy sił w cudowny sposób przybywa. Brak tylko czasu. Żeby go nie tracić, na stojaku na którym wiszą moje kroplówki, mam rolkę papieru zatkniętą jak flagę. Gdy w nocy budzi konieczność, wtedy tylko siad, nogi w łapcie, stojak w dłoń i jazda ślimaczym galopem.
Łazienka to miejsce kaźni jeszcze większej niż poprzednio. Coś – ucisk, stan zapalny – spowodowały, że dodatkowo nie mogę oddawać moczu. Do tego przestaje również w normalny sposób funkcjonować zwieracz. Mimo poczucia parcia mam problem. Mięśnie zawiadujące zarówno pracą pęcherza jak i zwieracza są na tyle blisko siebie położone, że każdorazowa próba oddania moczu powoduje skurcz i ból zwieracza. Mam świadomość, że nie opróżnianie pęcherza doprowadzi do jego zapalenia. Albo brak takiej możliwości to objaw, a wtedy świadczyłoby to o braku pracy nerek. Dlatego tak mi zależy, aby móc po prostu zrobić to, co dla każdego z nas jest taką zwykłą czynnością. Dopóki człowieka coś takiego nie spotka, nie zdaje sobie sprawy, jaki problem mogą stanowić zwykłe fizjologiczne czynności. I jakim szczęściem może być zwykłe wysikanie.
Wtedy w jakiś natchniony sposób wymyślam mechaniczną metodę na opróżnianie. Stanąć, zgiąć się i kucnąć ściskając brzuch. Ścisk powoduje zwiększenie ciśnienia i w naturalny sposób zwiększone parcie na mięśnie gładkie jelit i pęcherza. W ten sposób po dwóch-trzech turach udaje mi się… o sukcesie! Wydusić kilka kropel moczu i znowu uruchomić zwieracz! To „coś” nazywa się ciemnomoczem. Ma barwę początkowo prawie czarną. Po dwóch dniach, gdy kroplówki już nawodnią organizm, zaczyna wyglądać prawie normalnie. Teraz jest źródłem kilku kropel łez i całej strugi potu. Po kilku takich turach opadam zmęczony na tron. Kilka minut odpoczynku i wszystko od nowa. Taki prawie półgodzinny pobyt w toalecie kończy się za każdym razem koniecznością zmiany piżamy oraz totalnym wyczerpaniem.
Drugiego dnia zauważam, że do takich toaletowych wypraw znakomicie bardziej nadaje się łazienka na inwalidów. Jest znacznie więcej miejsca a po dwóch sesjach „ćwiczeń”, gdy człowiek staje się mokry od potu można się rozebrać. I tu zaczyna dawać znać problem chyba większości remontowanych oddziałów szpitalnych – problemy z wentylacją. Nie wiem dlaczego, ale tu znowu nie działa wentylacja grawitacyjna. A wentylator, który powinien zapewnić wentylacje mechaniczną tradycyjnie jest zepsuty. Zapewne z powodu wiecznych braków finansowych szpitali, nikt nie zawraca sobie głowy takim nieistotnym drobiazgiem, jak brak wentylacji w łazienkach. W moim przypadku w efekcie wielkiego wysiłku przy braku wentylacji, po kilku minutach w toalecie jestem całkowicie mokry. Swoje „ćwiczenie” prowadzę więc całkowicie nago – dla postronnego obserwatora widok musi być… komiczny.
(Na marginesie – brak wentylacji w łazience w dłuższej perspektywie czasu doprowadza do jej zagrzybienia i zapleśnienia. I usunięcie takiego problemu będzie znacznie droższe niż wezwanie serwisu i nawet wymiana wentylatora za 300 złotych.
Odpoczywając i nabierając sił na tronie zauważam jeszcze jedną prawidłowość. Łazienki w szpitalu wyposażone są w alarmy, aby pacjent, który zasłabł, mógł wezwać pomoc. Jednakże ktoś niezwykle inteligentnie wykonał je w wersji dla pacjentów zdrowych. Bo żaden pacjent, który zemdlał, zasłabł i osunął się na podłogę nie będzie miał siły, aby w takim wypadku włączyć alarm umieszczony… ponad metr nad posadzką.
No i jeszcze ostatni problem sporej części szpitalnych łazienek – zatykające się odpływy pod prysznicami. W efekcie myjąc się stoi się w wodzie. A przyczyna jest zapewne prozaiczna – nikt nie czyści syfonów z odkładających się włosów.)
Wycieczki do łazienki co 1,5…2 godzin kosztują sporo sił. Przerywają też sen, jeśli akurat udało mi się zasnąć. Coraz częściej ból zresztą nie pozwala spać. Mam coraz mniejszy apetyt, coraz mniej jem. W końcu, trzeciego dnia pobytu w szpitalu przestaję jeść w ogóle – nie mogę. Pozostają tylko soki i woda aby się nie odwodnić.
Coraz mniej sił powoduje, że na wyjście do łazienki też ich zaczyna brakować. Od rana jestem zdolny jeszcze do samoobsługi i przejścia tych trzydziestu metrów do łazienki. Później z ulgą przyjmuję gdy przychodzą do mnie rodzice – teraz może mnie zawieźć tam Tato. Wieczorem pomaga mi żona albo brat. W nocy muszę dzwonić po siostry. Bez słowa narzekania co dwie godziny przychodzą, by mnie zawieźć do toalety a potem czekają by odwieźć. Złote kobiety. Głupio mi, że je absorbuję, ale jestem im niezmiernie wdzięczny.
Paradoks, kilkadziesiąt lat temu Tato mył mnie w wanience i zmieniał pieluchy, teraz starego konia zawozi do ubikacji, wieczorem pomaga się umyć i sprząta po mnie łazienkę. Po całym dniu mam już problem aby ustać na nogach, więc z wdzięcznością przyjmuje pomoc w myciu. Powoli wyzbywam się oporów i wstydu jaki nabyło się z wiekiem. W końcu w alternatywie pozostaje mi być brudnym albo wypróżniać się w piżamę w łóżku.
Szpital, to nie tylko badania i życie w toalecie. To również medykamenty. Oprócz tradycyjnych tabletek jest jeszcze cała bateria kroplówek. W zasadzie gdy jedna się kończy druga jest od razu zakładana. W sumie nie wiem co we mnie wlewają. Mam jedynie pilnować by dzwonić gdy się skończy albo zatka. Bo z czasem kroplówki coraz gorzej lecą. Wtedy przychodzi siostra i ze skupieniem szuka na ręce miejsca, gdzie tym razem można wkuć wenflon. Po tylu zmianach coraz trudniej znaleźć, gdzie można założyć świeży wenflon. Na rękach jest coraz więcej zrostów.
I w końcu jest decyzja. „Nie jesteśmy w stanie opanować choroby. Najlepszym wyjściem będzie dla pana operacja. Trzeba będzie usunąć panu całe jelito grube. Jeśli wyrazi pan zgodę, zaczniemy przygotowywać pana do operacji”. Jasne, że tak! Byle skończył się ten ból… A tymczasem jako pierwszy etap jest badanie per rectum przez chirurga, który ma operować. Wchodzi do sali z całą świtą. Jakoś nie myślę o tym, że zaraz wypnę się gołym zadkiem na dziesięć osób, zajmuje mnie tylko myśl, że znowu ktoś będzie mi grzebał w tym, co i bez tego boli. Tym razem cała akcja trwa krótko. Żadnego przygotowania. Lekarz wchodzi, każe się obrócić do ściany, ściągnąć piżamę i wypiąć. Jestem nastawiony na podobne badanie jak poprzednio, czyli powolną i długą penetrację. Tym razem jednak lekarz jest chirurgiem czyli w żargonie pacjentów, jak później od kogoś usłyszę - to „sadysta”. Nagle czuję jakby wjechał we mnie czołg i mnie rozerwał. Z bólu i zaskoczenia wygina mi ciało i prawie wgryzam się w ścianę. Z gardła wyrywa mi się mimowolnie jakiś straszny skowyt a potem głuchy gulgot. A lekarz nie poprzestaje na wjechaniu we mnie ale dalej drąży. Odczucie jest takie, jakby miotał się we mnie szalony jeż. Nie wiem jak długo to trwa, ale dla mnie za długo. W pewnym momencie czuję ulgę – koniec mordęgi. Słyszę strzelające zdejmowane rękawice gumowe i po chwili zostaję w pokoju sam. Na dzisiaj mam dość. Nie mam siły nawet na podciągnięcie spodni. Jak powiedział kiedyś pewien optymista: „życie jest ciężkie a potem się umiera”. Póki co, jeszcze nie umieram, choć chwilami tak już się czuję.
Co dalej? Długie dwa dni czekania. Cala wieczność odmierzana dwugodzinnymi przerwami między wyprawami do toalety. I kolejne badanie per rectum. Nie wiem po co, ale podobno przed operacją musiało być. Hasło „przed operacją” mobilizuje siły. Tym razem na szczęście nie bada chirurg. Badanie w tym samym gabinecie co za pierwszym razem ale na innym łóżku, przed monitorem, z kamerą. Boli, jasne, że boli. Jak miałoby nie boleć. Żeby nie myśleć o tym co czuję śpiewam. Pewnie fałszuję ale mam na czym się skupić. Badanie mija. Jestem gotowy by jechac na salę i wtedy słyszę: „OK., to jutro rano pojedzie pan na operacje”. Wydaje mi się, że to sen, że to nie może być prawda. Jeszcze jeden dzień? To przecież 24 godziny dzielone przez 1,5…2 godziny przerwy między toaletą to dwanaście wyjść! Dwanaście cierpień. Dwanaście wysiłków. Z rozczarowania zaczynam płakać. Wstyd mi, ale perspektywa dwunastu wyjazdów do toalety rozkleja mnie całkowicie. Mam już dosyć wszystkiego. „Tnijcie mnie albo dobijcie” – łkam lekarzowi. W gabinecie mała konsternacja. Lekarz i lekarka zaczynają mnie pocieszać. Wstyd mi, ale nie mogę tego opanować. Jeszcze dwanaście wyjść.
Noce są długie. Nie zawsze da się spać. Za pierwszym pobytem w szpitalu żałowałem, że nie mam komputera z internetem. Był czas i były siły na czytanie gazet. Była ochota na pisanie. W myślach układałem zdania, które bym napisał. Komentarze do tego co przeczytałem, co widziałem w Wiadomościach. Z natury zgryźliwy i pesymistyczny układałem np.: podziękowania do Igora Janke za książkę-nagrodę w konkursie PO-PiS, której przez rok nie zdążył mi wysłać. Nic z tego nie wyszło. Wtedy nie miałem jak napisać, potem nie miałem kiedy napisać, na koniec nie miałem siły napisać, a teraz już mi się nie chce.
W każdym szpitalu jest kapelan. Pacjenci różnie ich przyjmują, bo różni są ludzie. Wierzący, niewierzący, rozczarowani, z pretensjami, bez nadziei, ufni… różni. Księża za to bez wyjątku są niezwykle tolerancyjni. Do tych, którzy ich przyjmą przychodzą otwarci. Dla tych, którzy ich odrzucą albo podziękują są po prostu uprzejmi. W końcu kiedyś mogą zmienić zdanie. Dla mnie ksiądz w szpitalu to siła. Daje chwilę wytchnienia, dobrego słowa, oderwania się. Tu chodzi starszy ksiądz. Nie pyta kto, co, grzeszny czy święty. Pyta jedynie, czy zostanie przyjęty i czy jest się gotowym na przyjęcie sakramentu. Jestem. Codziennie. Nietypowo, bo na leżąco, w łóżku, ale jestem wdzięczny za tą możliwość. A przed samą operacją coś, co kiedyś wydawało mi się nierealne i odległe. Sakrament namaszczenia chorych. Na lekcjach religii to były dla mnie martwe słowa, niezrozumiałe, abstrakcja. Tu, naraz, czuję ich mistyczną namacalność. Są dla mnie niespodziewanie ważne. Czuję się po nim jakiś spokojniejszy, pewniejszy. Wierzę, a raczej wiem, że teraz nic złego już mnie nie spotka. Że cokolwiek teraz będzie, będzie właściwe. Jestem słaby i zmęczony, ale z bólu często nie mogę spać. Sił na czytanie, pisanie, układanie Rubika czy oglądanie TV też nie mam. Modlę się więc. Po kolei Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario i wyznanie wiary. I od nowa, i jeszcze raz. Aż ukojenia nie przyniesie sen. Któregoś razu… w pierwszym momencie zastanawiam się, czy to właściwe, ale potem stwierdzam, że jeśli mi to pomaga, to musi być właściwe. Modlitwa w toalecie? Pomiędzy jednym a drugim wysiłkiem, kontemplując ból... Ojcze nas… „i zbaw nas ode złego”. Pomagało.
W końcu przychodzi ten dzień. Ostatnie wyjście do toalety. Świadomość, że to ostatnie powoduje, że jakby nawet mniej bolało. Nadzieja to jednak potężna siła. Dostaję jakąś przedoperacyjną kroplówkę. Potem po godzinie do pokoju wchodzą dwie siostry przywożąc łóżko. Pomagają się przełożyć i jedziemy. Wiem, że zaraz będą mnie kroić. Wiem, że to nieodwołalne. Wiem, że ryzykowne. Że mogę się nie obudzić, albo obudzić „rośliną”. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale najważniejsze, że to już koniec. Czuję niesamowitą ulgę i spokój. To już koniec. Jedziemy korytarzami szpitala. Widok jak z filmu. Nade mną błyskają lampy, migają płyty sufitu podwieszonego. Słychać turkot kółek wózka. Klekot windy. Szum ludzkich rozmów. I ta wielka radość we mnie: to już koniec. Wjeżdżamy do Sali. Nade mną pochylają się dwie twarze w maskach. Lekarka-anestezjolog o coś się pyta, ja coś odpowiadam i to są ostatnie rzeczy jakie widzę. Odpływam. Nie ma mnie.
-
http://www.medonet.pl/zdrowie-na-co-dzien,artykul,1630998,1,pozar-w-jelicie-czyli-wrzodziejace-zapalenie-jelita-grubego,index.html
kontestator bolszewizmu, wróg nazizmu, antagonista faszyzmu, tępiciel hipokryzji, nieprzyjaciel pisizmu, krytyk klerykalizmu, sympatyk rozsądku, powściągliwości, zrównoważenia, trzeźwości, racjonalizmu, humanizmu, panenteista, Namolna bolszewia będzie banowana
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości