Głosy jak zza ściany waty… coś z oddali słychać… ktoś krzyczy… Otwieram oczy. Jakoś dziwnie wszystko wygląda. Tak niewyraźnie i tak… z innej perspektywy? Z dołu. Ktoś się nade mną pochyla. Kto to? Żona? Chyba podnosi mi głowę. Nic nie czuję. Kompletnie bezwładny poddaję się temu co robi. Rusza ustami. A może coś do mnie krzyczy?. Nad nią stoi jeszcze córa. Czemu one tak krzyczą? Do kogo? I dlaczego tak cicho? Znowu wszystko znika.
Widzę. Znowu widzę. Nie widziałem? Nie było mnie? Gdzie byłem? Co się stało? Ktoś mnie trzyma pod ramiona i unosi mi ciało nad podłogą. Ktoś woła mnie po imieniu. O co chodzi? Na podłodze cały czas spoczywają mi nogi – nie słuchają mnie. Na dole czuję się tak fantastycznie ciepło. Prawie gorąco. I taki rozluźniony. Nic nie boli. Wraz z zapachem dociera do mnie fakt, że to puściły mi zwieracze. I że jestem na podłodze. Przez moment targa mną ogromny wstyd i zażenowanie. Rozumiem już, że zemdlałem, a to ciepło w nogach to płynący po nich kał i krew. Ale po chwili przychodzi konstatacja – nie boli. Wszystko co było, czego nie mogłem już wydusić, wyprzeć – teraz puściło… A niech leci. Grunt, że nie boli. Zaczynam też rozumieć, co mówią dziewczyny. Żona cały czas mnie podtrzymująca woła moja imię, a córka rozmawia z kimś przez telefon, chyba z pogotowiem.
- Mam brudne spodnie… – dukam z trudnością
- Słyszysz mnie? Kocham Cię… To nic! Zaraz zdejmiemy!
Czuję jak powoli odzyskuję władzę nad kończynami. Dziewczyny pomagają mi wstać. Do sedesu są tylko dwa kroki więc tam siadam. Zdejmują ze mnie ubranie – jest brudne. Żona obciera mnie nim z największego brudu. Chwilę siedzę dochodząc do siebie. Pomaga mi wejść pod prysznic i obmywa mnie. Znowu siadam na tronie a żona mnie ubiera. Pomaga dojść do łóżka i mnie kładzie. Świat cały czas wiruje i jest coraz głośniejszy.
- Spokojnie, zaraz przyjadą – to głos żony.
Kto? Pewnie pogotowie. Słyszę jak córa rozmawia z kimś. Z kim? A tak, to znajomy pracujący na pogotowiu. 15 minut temu zgłosiły dyspozytorowi moją utratę przytomności a oni nie dostali jeszcze zlecenia. Tak, zaraz sam zainterweniuje. Po 5 minutach oddzwania – interwencja poskutkowała, w końcu dostali zlecenie i już do mnie jadą.
Leżę jak betka, czuję galop serca, słyszę ekspres własnego oddechu, spod przymkniętych powiek widzę jak żona krząta się pakując mi rzeczy – przewiduje pobyt w szpitalu. Zbieram siły i podpowiadam, gdzie mam książeczkę zdrowia, dokumenty, lekarstwa, wyniki badań, wypis...
Słyszę syrenę podjeżdżającej pod dom karetki. Po chwili dzwonek do domofonu a minutę później dzwonek do drzwi. Wchodzi silna ekipa pod wezwaniem. Latarką po oczach. Stetoskopem w pierś. Zastrzyk. Pytania do żony. Decyzja: „Bierzemy go. Przywieźcie krzesełko”. Po chwili do domu wchodzi jeszcze sanitariusz z krzesełkiem na kółkach. Muszę zdobyć się na wysiłek by wstać i usiąść na krześle. Gdzie bym jeszcze wczoraj pomyślał, że tak proste czynności są tak trudne. Siadam. Wywożą mnie z domu, stajemy pod windą. Podjeżdża i staje pełna. Lekarz wyprasza pasażerów i wjeżdżają do niej ze mną. Pod blokiem stajemy przed karetką. „Ma pan siłę wejść?”. Co mam czy nie mam… Spróbuję. Zdobywam się na heroizm i wstaję. Dwa niesamowicie wysokie schodki do karetki udaje mi się pokonać dzięki ręce podtrzymującej mnie pod ramieniem. Padam na łóżko-nosze. Przypinają mnie pasami do łóżka. „Zzziiiiimno” – staram się powiedzieć przez naglę rozedrgane szczęki. Ktoś przykrywa mnie kocem i mówi „Zaraz będzie panu ciepło”. Ruszamy spod bloku. Dziwne uczucie jechać w pozycji leżącej. Kolebie na prawo i lewo. Przed ulicznymi garbami rzuca mną trochę do przodu, by zaraz za nimi zsunąć mnie z powrotem do tyłu. Matko! Kto tu narobił tyle garbów. Dwa razy mniej wystarczyłoby do wyhamowania ruchu. Od tych wstrząsów zaczynają mnie znowu boleć trzewia... W końcu wyjeżdżamy z osiedlowych uliczek włącza się syrena. Wrażenie upiorne. Po wstrząsach i kolebaniu czuję, że płynnie gnamy szybko. Nagle siła bezwładności wyrywa mnie z wydawałoby się bezpiecznych objęć noszy i ślizgając pod przypinającymi mnie pasami sunę do przodu dobre 20cm. Pisk opon. „Kuxxxx!!!!!” – drze się kierowca. „Co za kretyn! Ty hxxx głuchy i ślepy! Gdzie się pchasz!”. Lekarz obok zbiera się ze ściany a mnie zsuwa z powrotem na noszach. Jedziemy dalej. Lewo, prawo, prawo, lewo, zwalniamy, przyspieszamy. Po kilku minutach syrena milknie, karetka się zatrzymuje. Wysiadają. Wyciągają mnie z łóżkiem –stelaż wraz z kółkami rozkłada się automatycznie. Wjeżdżamy na szpitalny korytarz. Nad sobą widzę migające lampy i uciekające panele. „Ciekawy widok i niecodzienna perspektyw” – konstatuję. Cały czas mi zimno. Nic się w czasie jazdy nie rozgrzałem. Wjeżdżamy na salę – Izbę Przyjęć.
Kulają mnie z noszy na łóżko, podłączają EKG, po chwili nakładają pulsometr na palec, zastrzyk, kroplówka. „Zzziiimno mi…” – zęby dalej wygrywają poleczkę. Dokładają mi jeszcze jeden koc. Zęby nadal wystukują rytm kastanietami. Zasypiam. Budzi mnie żona i ciocia. Nie mam siły mówić, ale już mi cieplej. Zaraz wrócą. Znowu przysypiam. Tym razem budzi mnie jakaś pielęgniarka wręczając kaczkę:
„Proszę napełnić. Do analizy”.
Hmmm… napełnić? No to dalej. Nigdy tego nie robiłem, ale to żadna filozofia. Wsadzam kaczkę pod koce, do kaczki interes i… nic. Dalej nic… Ciągle nic… Przypominam sobie właśnie, że od rana też nic nie było. I wczoraj również. Wołam siostrę. Mówię, że nie mogę, nic nie idzie.
- No to będziemy cewnikować.
- A może spróbuję w łazience?.
- Ha! Mężczyźni… wystarczy was postraszyć.
Pomaga mi zejść z łóżka i idę do łazienki tym razem z plastikowym pojemniczkiem. Staję nad tronem z kubeczkiem w dłoni i… nic. Ciągle nic. Stoję, prę aż bolą życi i… nic. Z wysiłku opieram się jedną ręką o ścianę. Zupełnie jak pewien facet w jakimś filmie jaki kiedyś widziałem, a który miał problem z prostatą. Gdy to sobie przypominam, zaczyna lecieć. Co za ulga choć ból zarazem! Wracam do łóżka. Leżę, ale czuję się coraz lepiej. Sprawdzam czas – południe. Przychodzi lekarz – „Widzę, że czuje się pan już całkiem dobrze. Teraz poczeka pan w poczekalni”. Wstaję, wychodzę, czekam. Na co?
Kilka tygodni później dowiem się, dlaczego i na co czekałem trzy godziny w poczekalni. Szpital do którego Izby Przyjęć trafiłem, ma i przychodnię i oddział oraz lekarzy specjalistów zajmujących się takimi przypadkami jak mój. Ba! Zastępcą ordynatora jest nawet lekarz, w którego prywatnym gabinecie robiłem sobie gastroskopię. O moim przyjęciu na oddział decyduje nie Izba Przyjęć a właśnie ordynator oddziału internistycznego. Oficjalnie nie ma miejsc. Natomiast nieoficjalnie w czasie gdy jeszcze leżę a potem już czekam na korytarzu, o moim ewentualnym przyjęciu z ordynatorem oddziału rozmawia w jego gabinecie moja ciocia. Żadna oficjalna rozmowa zza biurka – familiarnie posadził ją na kanapce, samemu usiadł obok i prawi jakie to jest obłożenie oddziału, że przyjmują tylko w nagłych przypadkach, taki jak mój, ale to obłożenie… miejsca… Ciocia chwyta podtekst rozmowy ale nie jest przygotowana na skutki wypływające z sugestii. Alternatywą jest odwiezienie do szpitala, z którego byłem wypisany dwa dni wcześniej. Ale tam już wiemy, że specjalistów nie mają.
Jak się jeszcze później dowiem, brat znajomej leczący się w prywatnym gabinecie u z-cy ordynatora, w chwili podobnej potrzeby za „dodatkową opłatą” drobnych trzech tysięcy złotych był przyjęty na oddział. Pacjent jak jest zmuszony – płaci. Ale taki lekarz w ten sposób nie kupuje sobie ani szacunku ani milczenia z wdzięczności. Moja rodzina nie jest natomiast przygotowana na taki nagły „wydatek”.
Ja nieświadom wszystkiego czekam w poczekalni, poleguję na kozetce a ciocia wraz z żoną międzyczasie szukają… W mieście są jeszcze dwa inne szpitale z przychodniami gastro. W tym jeden nawet z oddziałem gastro. System służby zdrowia jest tak skonstruowany, że każdorazowo o przyjęciu na oddział decyduje ordynator. Dowiadują się więc nazwiska jego ordynatora i adres jego prywatnego gabinetu. Co za szczęście! Akurat dzisiaj w nim przyjmuje. Prośbą, płaczem, i błaganiem u rejestratorki wciskają się przed umówionych pacjentów. Ordynator trochę nieufnie przyjmuje, wysłuchuje, przegląda wyniki badań, wypis ze szpitala, dzisiejsze badania. „Przyjmuję” – rzuca nagle. „Proszę go przywozić”. Chwyta telefon i dzwoni na Izbę Przyjęć, na której jestem. „Witam – przedstawia się – wyrażam zgodę na odesłanie pacjenta X na mój oddział”. Odkłada słuchawkę. Patrzy jeszcze raz na wypis ze szpitala. „Hmmm… jak można tak leczyć… Jeżeli nie wiedzą, nie dają sobie rady, przecież wystarczy zadzwonić i się spytać. Doradzimy…”.
Ja w międzyczasie czekam na korytarzu. Właśnie przed chwilą przynieśli mi wypis z Izby oraz skierowanie do szpitala, z którego byłem dwa dni wcześniej wypisany z sugestią: „proszę samemu starać się o przeniesienie do Kliniki. U nas pan nie może zostać a do Kliniki pana nie możemy skierować”. Po chwili ta sama siostra wpada, zabiera mi dane przed chwila skierowanie i z uśmiechem wręcza nowy wypis – „Jedzie pan do kliniki”. A więc jednak…
Piętnaście minut później przyjeżdża żona i zabierają mnie do kliniki. Tam już czeka wolne łóżko, uśmiechnięte siostry i wielka niewiadoma. Zaczyna się ostatni akt.
kontestator bolszewizmu, wróg nazizmu, antagonista faszyzmu, tępiciel hipokryzji, nieprzyjaciel pisizmu, krytyk klerykalizmu, sympatyk rozsądku, powściągliwości, zrównoważenia, trzeźwości, racjonalizmu, humanizmu, panenteista, Namolna bolszewia będzie banowana
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości