bufon bufon
987
BLOG

Równia pochyła (2)

bufon bufon Rozmaitości Obserwuj notkę 5

 

Badania na Izbie Przyjęć pokazały m.in. obniżoną hemoglobinę oraz ogólny stan zapalny – trafiam więc na oddział internistyczny. Oddział częściowo odremontowany – ja jestem w odnowionym pokoju. Wygodne łóżka, elektryczna regulacja, telewizja uboga w kanały i płatna monetami, ale jest. Czyli – żyć nie umierać.
Każdy kto był w szpitalu w stanie „niezbyt chorym„ wie, że najfajniejsze są pierwsze dwa dni. Człowiek leeeeży, trochę czyyyyta, raz po raz sobie drzemie, pogada z innym chorymi, jedzenie ma przyniesione do łóżka, jak jest TV to może sobie jeszcze trochę pooglądać. Taki mały urlopik nie tylko od pracy ale i od rodziny oraz codziennych obowiązków. Po dwóch dniach człowiekowi jednak zwykle ten raj się przejada i zaczyna tęsknić za większą aktywnością i urozmaiceniem dnia.
Są jednak też pewne minusy takiego stanu. W ręce jak znamię niewolnicze wkłuwają wenflon. Niby nie czuć, niby nie przeszkadza, ale a to się zahaczy przy zmianie piżamy, zakładaniu szlafroka, a to nagle boleśnie wygnie w nocy przy zmianie pozycji, a to zamoczy podczas prysznica. Ot, dla pacjenta same problemy i tylko dla pielęgniarek same plusy, gdy przychodzi im przyjść dać zastrzyk albo podłączyć kroplówkę.
Innym minusem jest reżim oddziałowy. 5.30 pobudka na mierzenie temperatury (no i siłą rzeczy pobudka). 6.30 pomiar ciśnienia (czyli kolejna pobudka, choć właśnie dopiero co Morfeusz powtórnie porwał w swe słodkie objęcia). Zasypiać kolejny raz nie za bardzo się już opłaca, lepiej podreptać pod prysznic i dokonać porannych ablucji. Potem jeszcze się ogolić i pozostaje czekać na 8.00 na śniadanie. Chwilę potem wpada pielęgniarka, wali w wenflon zastrzyk i podłącza jakąś kroplówkę. Leżakowanie do 9.00 póki całość nie skapie do żyły i… wolne do obiadu. 12.00 obiad. 16.30 kolacja i to już koniec dnia. Niezbyt ambitne, prawda? Generalnie żadnych badań. Lekarstwa te same co w domu, poza zastrzykiem i sterydem. W zasadzie, to mógłbym zamiast leżeć na oddziale przebywać w domu, bo zastrzyk i kroplówka mają swoje odpowiedniki tabletkowe. A nawet jeżeli w tej formie są lepsze, to teoretycznie codziennie rano mógłbym pojawiać się na poranne „dozowanie” i wracać do domu albo nawet do pracy. Zwłaszcza, że podstawowe lekarstwo, które biorę cztery razy dziennie i tak musiałem sobie przynieść z domu. Dlaczego? HGW. Formalnie pacjent jest zobowiązany przynieść ze sobą lekarstwa, które bierze na stałe a które nie są związane z jego przyjęciem na oddział. Ale akurat te są ściśle związane z przypadłością z jaką zostałem przyjęty! Więc dlaczego?! HGW…
 
Siedzę, leżę, drzemię, staram się spacerować po korytarzu, prawie regularnie co dwie godziny gnany bólem bieżę w te pędy tam gdzie król chadza piechotą. Z pilnością godną zawodowego skryby notuję częstość i charakter (bezkrwawy, krwawy, bardzo krwawy) wycieczek do WC. W zasadzie gdyby nie te wycieczki, to pobyt tutaj byłby niezasadny. A najbardziej uciążliwe są nocne wyprawy. Człowiek sobie spokojnie śpi, gdy nagle czuje ten przemożny przymus, tą wewnętrzna potrzebą, tą niezachwianą pewność, że jeżeli w tej chwili nie dobudzi się, nie wstanie i ekspresowo nie uda się do przybytku miłości, to za chwile może tego głęboko pożałować. Chwytam więc przygotowany w strategicznym miejscu papier życia i sunę do miejsca swego przeznaczenia. Przypadkiem to czy celowo, ale na szczęście cel mych jakże częstych mych wizyt mieści się centralnie naprzeciw drzwi mego pokoju. Po kilku minutach powrót w pielesze i próba zaśnięcia. Jeśli się uda, powtórka z rozrywki następuje i tak jeszcze kilka razy. Jeśli nie, wrzutka kilku monet do skrzynki pod telewizorem i ćwiczenie się w roli nocnego telemaniaka.
 
Jako egzemplarz ludzki niezwykle spostrzegawczy (znakomity materiał na wywiadowcę lub agenta specjalnego) już po kilku dniach zorientowałem się, że pobyt na tym oddziale niekoniecznie jest w 100% trafiony. Ordynator jest kardiologiem, asystenci internistami, a jedyny jak się okazuje gastrolog w szpitalu zatrudniony jest jedynie w przychodni szpitalnej oraz na Izbie Przyjęć. Stąd chyba brak jakichkolwiek głębszych badań (poza morfologią krwi). Próbuję więc na własną rękę łapać ową gastrolożkę i konsultować z nią brak pozytywnych zmian, tj. wysoką liczbę „wycieczek” i ciągle dużą ilość krwi. Z różnym skutkiem. Pierwszy jest taki, że dostaję „polecony” medykament wspomagający. Bez recepty. Oczywiście do kupna prywatnie. Telefon do żony, żona do apteki – jest znalazła. Jedzie, kupuje (no, tradycyjnie tani nie jest), przywozi. Biorę. Zmian w ciągu kilku dni nie ma – bo i nie może być – za krótko. Podobno trzeba brać je co najmniej miesiąc, aby była widoczna poprawa. Ale nie widać.
Może gastroskopia? Od badania się nie wyleczę, ale będzie przynajmniej wiadomo w jakim jestem stanie – nie przejdzie. W moim stanie (a jest to tzw. ostry rzut choroby) gastroskopia groziłaby perforacją jelita, zapaleniem otrzewnej, etc. Kupuję to i przestaję naciskać. To może chociaż rektoskopia? Można sprawdzić tylko i aż końcówkę? Odpowiedzi i badania brak.
Łapię ją znowu z dwa…trzy dni później – lepiej nie jest, więc trzeba w takim razie zastosować wlewki. Dla jasności – doodbytnicze. Brrrr…. Ale jak trzeba to trzeba. Oczywiście do kupna samemu. Dlaczego nie przez oddział? Bo ona nie jest lekarzem oddziałowym (a dlaczego nie może tego zlecić lekarz oddziałowy? – odpowiadam sam sobie – bo nie; koszty??). Receptę wypisuje mi z datą wsteczną, bo będąc pacjentem oddziału szpitalnego nie mam prawa korzystać w tym czasie z usług innych lekarzy poza oddziałowymi – NFZ by cos zaczęło śmierdzieć. I znowu – telefon do żony, żona po aptekach – znajduje w końcu wlewki w jednej jedynej aptece w mieście. Jedzie kupuje pełnopłatnie (215,-zł) – receptę dowiezie następnego dnia. Przywozi mi je na oddział, bierze receptę. Następnego dnia odwozi ją do apteki dostaję zwrot części kasy.
Wlewki: ułożyć się na boku, jedną nogę podkurczyć druga wyprostować, rozluźnić (dobre żarty), wsadzić prostopadle (sadyści), przekręcić w kierunku kręgosłupa (dowcipnisie) i powoli wstrzyknąć zawartość (super sadyści). I jak najdłużej leżeć. Stosować najlepiej na noc, aby wlewka jak najdłużej przybywała w jelicie. Ha! Moje jelito najchętniej pozbyłoby się wlewki chwilę po jej otrzymaniu a najchętniej to by w ogóle jej nie przyjęło. Wieczorem nie przechodzi –wlewkę ledwo utrzymuję świadomie – zasnąwszy zapewne miałbym nocną niespodziankę. Poza tym z uczuciem „ciekawski odbyt pragnie powiedzieć – o!” i tak nie mógłbym zasnąć. Leżę więc na boczku, zerkam na srebrny ekran, zezuję na gazetę, liczę barany i odliczam czas, aby jak najdłużej utrzymać w sobie lekarstwo. W końcu gdy stwierdzam, że może bohater ze mnie i tęgi ale heroizmu za to we mnie ni hu, hu, zrywam się i z uczuciem niespożytej radości wyjątkowo szczęśliwy odwiedzam przybytek rozkoszy.
Wlewka – wredna rzecz, ale chyba skuteczna. Krwawo co prawdo jak było tak jest, boleć jak bolało tak boli, ale z 18 razy liczba wędrówek spada do 8. Czyni mnie to dosyć szczęśliwym osobnikiem a jeszcze bardziej szczęśliwy jest chyba ordynator, który od razu zarządza zwolnienie do domu. Jak mówi: „bardziej panu już to nie pomożemy, a pozostałe leczenie równie dobrze może pan odbyć w domu”. Święta prawda, dotychczasowe w zasadzie też mogłem. Poza kroplówkami (jedna godzina dziennie) tabletki i wlewki sam aplikowałem i w większości finansowałem. Jeszcze tylko wypis, L4 - tu małe negocjacje. Lekarz sugeruje miesiąc, abym „doszedł do siebie w domu”. Wolne żarty! Ja?! Miesiąc w domu?! Krakowskim targiem dochodzimy do jednego tygodnia.
I tym sposobem po dwóch tygodniach szczęśliwy pakuję się, zamawiam taksówkę i jadę do domu. Normalnie bym poszedł piechotą na stosowny przystanek komunikacji miejskiej, ale tak jakoś z sił trochę opadłem. Póki co, tłumacze to sobie faktem, że „łóżko wyciąga siły”. Jakoś żaden lekarz nie powiedział, a ja w swej niezmierzonej inteligencji nie wpadłem samemu, że owo osłabienie to ciągle efekt krwawych biegunek. Sam fakt wyjścia ze szpitala stanowi, że czuję się już zdrowy.
 
Na następny dzień jadę „odwiedzić” pracę. Zamysł jest taki, że pogadam z pół godziny, dowiem się nowin i nowości, zrobię internetowe przelewy i płatności, potem wyskoczę załatwić parę spraw w urzędach. To był plan. Rzeczywistość okazuje się jak zwykle inna. Dwa tygodnie nieobecności zaowocowała kilkoma pilnymi sprawami – załatwiam je tak szybko jak się da ale i tak zabiera to w sumie z trzy godziny. Potem jeszcze przelewy i czuję, że na dzisiaj mam dość. Żadnych już na dzisiaj urzędów. Jadę do domu. Nocka jak zwykle jest wędrowna. Ani mi się nie chce już patrzeć, jak bardzo czerwony jest tron. Na następny dzień czuję się nieco wypluty. Siły mam akurat tyle, że jadę do Urzędu Skarbowego załatw wic sprawę, którą powinienem załatwić już z pół roku temu, a na którą został mi niecały miesiąc. Do domu wracam wypompowany i padam na łóżko. Sen do momentu, aż znów nie zostanę wezwany na tron przez sprawy wagi państwowej. I tak z przerwami do rana.
 
Pobudka po piątej. Boli. Tronuję. Też boli. Męczące. Od dawna te wycieczki są bolesne i męczące, ale ostatnio coraz bardziej. Wstaje żona – coś zagaduje. Nie wiem co. Skupiony na sobie i na bólu kiepsko odbieram. Chyba się wkurza. Coś mówi. Co? Nie wiem. Dlaczego się nie odzywam? Halo? Dlaczego?! Bo się źle czuję. To mogę powiedzieć, że się źle czuję. Nie, nie mogę. Nie chce mi się mówić. Nie mam siły. Mam jechać do lekarza. Jakiego lekarza? Nigdzie nie jadę. Chcę spać. Chcę się położyć. Nie chcę myśleć. Chcę żeby przestało lecieć i bolć. Chce się wreszcie dobrze czuć. Snuję się w piżamie tam i z powrotem. Sam nie wiem co ze sobą zrobić. Zbliża się 6.30. Boli. Znów czuję parcie. Idę do toalety. O tej porze jest w niej tłok jak w szczycie na Dworcu Centralnym. Nic to. Muszę usiąść i nic ani nikt mnie nie obchodzi. Jest ulga – niewielka, ale jest. Coś poleciało. Niewiele, ale ulżyło. Więcej przeć nie mam siły. Ale boli mniej. To tyle wysiłku kosztuje… Za każdym razem coraz więcej. Wstaję, czuję lekką karuzelę, szum w uszach. Ostatkiem sił i świadomości podciągam spodnie, wychodzę z łazienki, opieram się o stół… światło ciemnieje… blat wiruje… ucieka dźwięk … siadam na krześle i… znikam. Nie ma mnie. Nic już nie ma…
 
 
 
 
 
bufon
O mnie bufon

kontestator bolszewizmu, wróg nazizmu, antagonista faszyzmu, tępiciel hipokryzji, nieprzyjaciel pisizmu, krytyk klerykalizmu, sympatyk rozsądku, powściągliwości, zrównoważenia, trzeźwości, racjonalizmu, humanizmu, panenteista, Namolna bolszewia będzie banowana

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości