Od pewnego czasu (od kilku lat), bynajmniej nie z własnej inicjatywy, jestem częstszym i dosyć regularnym klientem służby zdrowia. Jak to pisał wieszcz: „szlachetne zdrowie, ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto Cię stracił”. Jak wszystkie „miłe złego początki”, choć te akurat nie były miłe, ale były to „niegroźnie wyglądające złego początki” ot, któregoś dnia zauważyłem w toalecie jakąś kroplę krwi. Jedna kropla, nic nie boli, nie powtarza się… cóż, zdarza się. Ale po jakimś czasie się sytuacja się powtórzyła. Potem znowu – tym razem kropel było więcej. Az czasem sytuacja zaczęła się coraz częściej powtarzać. Aż ktoś mądry polecił mi proktologa.
I tu zaczyna się droga krzyżowa przez polską służbę zdrowia. Najpierw skierowanie, co dla zmylenia nie było problemem. Ale sama wizyta u lekarza specjalisty już i owszem. Termin wizyty 2-miesięczny. Pokrwawianie niezbyt częste i niezbyt obfite, więc czekanie poza zaskoczeniem nie stanowiło zbytniego problemu. Wizyta wyjaśniła dlaczego taki długi okres oczekiwania – umowa przychodni szpitalnej z NFZ opiewała na 10 (15? – po kilku latach już nie pamiętam ilu) pacjentów dziennie. A samo badanie dla mężczyzny jest dosyć krępująca. Trzeba przyjąć pozycję kolankową a lekarz najpierw penetruje „jaskinię lwa” przy pomocy swojego palca ubranego z lateksową rękawiczkę a następnie wsadza chyba jakiś lejek i stara się zajrzeć do środka.
Tu jedno z nielicznych pozytywnych rozczarowań. Czekając w kolejce przed drzwiami zauważam, że drzwi do gabinetu z zewnątrz nie posiadają klamki a każdy kto chce wejść, musi zapukać i wejdzie dopiero wtedy, gdy otworzy mu je ktoś z wewnątrz. W tym momencie przypomniało mi się jak prawie 15 lat wcześniej, gdy poszedłem na analogiczne badania, drzwi do gabinetu mógł otworzyć każdy z zewnątrz. Ja w pozycji kolankowej tyłem do drzwi, lekarz z palcem w środku mojego siedzenia a tu otwierają się drzwi i pani z rejestracji pyta się lekarza, czy przyjmie dodatkowych pacjentów. Zaskoczony oglądam się i oprócz inteligentnej recepcjonistki widzę coraz więc zaciekawionych twarzy innych pacjentów czekających w poczekalni. Scena jak żywcem przeniesiona z „Dnia świra”. Z tą różnicą, że nie fikcyjna a prawdziwa, z 10 lat wcześniejsza niż film i nie z aktorem a ze mną w roli głównej.
Tym razem jednak badanie odbywa się w warunkach bardziej komfortowych i z poszanowaniem godności pacjenta. Lekarz popatrzył, pogmerał i orzekł: „to sprawa małych hemoroidów. Niegroźne. Kiedyś może pan sobie je usunąć. Obserwować”. No to obserwowałem. Częściej i więcej. Więc raz jeszcze rejestracja, ponad dwa miesiące oczekiwania, badanie i trochę inne orzeczenie: „są jakieś zmiany w dalszej części jelita. Zalecam wizytę u gastrologa i gastroskopię”. Więc skierowanie do gastrologa i tu kolejne rozczarowanie – okres oczekiwania na wizytę kilka miesięcy sporo chętnych a limit umowy niewysoki. No i informacja od doświadczonych i życzliwych: badanie gastroskopowe na NFZ jest bez znieczulenia – zalecane dla masochistów.
Miałem się za odważnego i wytrzymałego, ale masochistą nigdy nie byłem. Rad nierad zebrałem 600,-zł i zapisałem się do prywatnego gabinetu gastrologa na badanie. Wyskoczyć z bielizny, położyć się na kozetce, zastrzyk od anestezjologa i odjazd. Potem ktoś coś mówi, każe się ubrać, jechać do domu i za 3 tygodnie przyjechać odebrać wynik. Po trzech tygodniach przyjeżdżam, dostaję wynik i krótkie omówienie: „jest jakiś stan zapalny ale wynik nie jest jednoznaczny. Możliwe, że to początek wrzodziejącego zapalenia jelit. Proszę ograniczyć pokarmy mleczne i wyeliminować nadymające. Dziękuję do widzenia”.
Czasem jest spokój a czasem mimo diety dni z krwią idą całymi seriami. Wiec rok później tym razem 700,-zł i raz jeszcze badanie. Ponownie odbiór wyniku. Tym razem: „męża nie, prosił, żeby przekazać panu ten wynik.” Szybko zaglądam: „colitis ulceroza”. „Mówił co dalej?”. „Nie a jeśli chciałby się z nim spotkać, mogę zapisać na wizytę za dwa tygodnie”. Dziękuję, postoję. 150,-zł za prywatną wizytę u zastępcy ordynatora, po sumie wydanej na badanie chwilowo stanowiło dla mnie kwotę zaporową.
Chodzę więc, trzymam dietę coraz bardziej restrykcyjną, a tam leci coraz więcej i w coraz dłuższych okresach. Lekarz rodzinny rozkłada ręce i radzi gastrologa. Dostaję więc skierowanie do gastrologa, szukam przychodni, gdzie jest najkrótszy okres czekania, ale nigdzie nie jest krócej niż 4 miesiące. W końcu udaje mi się zgadać z kimś, kto „wciska mnie w kolejkę” w ciągu 2…3 tygodni. Idę. Nareszcie rozmowa z kimś, kto rozumie o czym mówię, pyta o to, czym chcę się podzielić. Przepisuje jakieś tabletki – brać 6 dziennie. Daje książeczkę nt. diety i zaprasza na następną wizytę. I tu rozczarowanie. Na następną wizytę rejestracja zapisuje po 4 miesiącach. Ale w końcu mam lekarstwa do branie więc będzie już tylko lepiej.
Rzeczywiście, po kilkunastu tygodniach – spokój. Akurat idę na wizytę. „Widzi pan, wszystko działa”. Kolejna wizyta za kolejne 4 miesiące. Ale jest problem. Spokój zaczął się 2 tygodnie przed wizytą i skończył się tydzień po niej. Aby to skonsultować trzeba czekać kolejne 4 miesiące. A tu za każdym razem już nie krople a całe niemalże strumyki. A sama choroba ma to do siebie, że do toalety nie chodzi się raz czy dwa razy dziennie a 6, 8 albo i więcej. Przychodzi jednak termin wizyty. Opowiadam więc lekarce, jak „tron przybiera kolor królewski w całym wymiarze”. „Krew ma to do siebie, że wydaje się, że jest jej więcej niż w rzeczywistości”. Hmmm… akurat ja rozróżniam, kiedy stolec czy też wydalane płyny są zabarwione, a kiedy idzie prawie czysta krew. Ale lekarz wie lepiej a każdy pacjent ściemnia. Mam zwiększyć dawkę do 8 tabletek dziennie i jak będzie problem stosować jeszcze czopki.
Stosuję. Teraz bywają tygodniowa przerwy i trzymiesięczne akcje. Posiedzenia są już 8…12 razy dziennie. Jakoś nie kojarzę w swej wybitnej inteligencji, że schudnięcie przez półtora roku 18 kg może być związane z chorobą. Ba! Jestem nawet zadowolony, że wyglądam nieco mniej obficie. Po drodze przyplątuje się jakieś paskudne zapalenie dwunastnicy, żołądka. Jakieś dziwne zapalenia języka, policzków.
Do lekarza idę jakoś pod koniec kwietnia. Akurat od dwóch tygodni choroba mi odpuszcza. Lekarka wyraża zadowolenie, że kuracja działa. Językiem i policzkami nie przejmować się, bo ta choroba ma to do siebie, że obniża odporność i takie pleśniawki w ustach to norma. Norma nie norma, ale przyjemne to nie jest. Następna wizyta dopiero w pierwszej połowie września – NFZ obciął umowę. Tradycyjnie tydzień po wizycie zaczynają się krwawienia. Czuję się coraz bardziej rozbity, osłabiony, zniechęcony.
Znajomy lekarz radzi: „obniżona odporność to norma? A zbadaj się Ty na wszelki wypadek na HIV. Może to i norma, ale wiesz: iniekcje, fryzjer, dentysta… bywa różnie. Dostaję więc skierowanie na badanie. Idę do laboratorium. Normalnie recepcjonistka odbiera skierowanie, na karteczce wypisuje dla pielęgniarki na co to badanie, czasem spyta się o właściwe brzmienie nazwiska i to wszystko. Stoję więc w kolejce czekając na swoja kolej, podaję skierowanie i nagle słyszę sakramentalne bardziej stwierdzenie niż pytanie: „Pan na HIV…”. Kolejka za mną nagle cichnie „...Tak…” – odpowiadam. Oglądam się za siebie i widzę jak wszyscy uważnie się we mnie wpatrują. Dostaję karteczkę i idę pod gabinet. Po chwili słyszę jak za mną nie wznawiają się rozmowy a rusza szeptanka.
Wchodzę na pobranie krwi. Siostra z uśmiechem wskazuje krzesło, prosi o przygotowanie ręki, mówi że dzisiaj pobranie dokona uczennica. Młoda dziewczyna zawiązuje mi opaskę na ramieniu, bierze strzykawkę. W tym momencie pielęgniarka doczytuje się na co jest to pobranie krwi. Przestaje się uśmiechać, trąca łokciem uczennicę, obie zakładają rękawiczki (nawet nie zauważyłem, że przedtem ich nie miały!!!). Pobierają krew, ja dziękuję i wychodzę, one milczą i nic nie mówią.
Po wynik przychodzę z dwa tygodnie później. Recepcjonistka ta sama ale tym razem nie ma przed kim się popisywać – jestem sam w recepcji. Wydanie wyniku okrasza więc jedynie jakimś pogardliwym grymasem. Czytam wynik – negatywny. Ufff…
Środek wakacji. Tydzień przed urlopem. Multum pracy przed wyjazdem. Siedzę więc po 20 godzin aby się wyrobić. Nie ma jednak tego złego, co by „na dobre” nie wyszło. Liczba wycieczek do toalety skokowo rośnie do 20. Nocki przy pracy maja więc ten plus, że nie ma problemu aby zdążyć na tron. Jako nowość pojawia się ból informujący o konieczności wycieczki. Stan trwa aż do samego urlopu, więc jazda na wakacje wymaga spożycia większej ilości węgla i częstszych postojów na stacjach benzynowych. Szczęśliwie węgiel oraz dieta marchewkowo-ryżowa pozwalają szybko jakoś opanować sytuację. Gorzej jest ze spacerami nad morzem. Mimo wszystko co godzinę…dwie „muszę”, a polskie plaże są po prostu prawie pozbawione toalet. A te które są, nie są dowodem najwyższej jakości, czystości i kultury. Na szczęście obok jest granica, więc większość czasu spędzamy po stronie niemieckiej, a tam „przybytki” w całkiem niezłym stanie są już co 200m. I to jest ten plus z układu w Schengen jaki namacalnie odczuwam.
Na wakacje w tym roku specjalnie nie było nas stać finansowo. Ot, tak czasem bywa. Od dłuższego czasu nie czuję się jednak najlepiej, czasem miewam nieco czarnawe myśli, więc rodzinny wyjazd organizuję nieco na wyrost. Wychodzę z założenia, że jakby co… to w pamięci przynajmniej zostaną wspólne chwile nad morzem, a koszty pokryje ubezpiecznie. Jakaś logika w tym była.
Po powrocie lepiej wcale nie jest. W dalszym ciągu codziennie kilkanaście razy musze biegać. Jest krwawo i obficie. No i coraz boleśniej. Zauważam, że spadek wagi przyspiesza. Teraz to jest już kilogram tygodniowo, chociaż jem całkiem spore ilości. Czekam na wizytę u gastrologa jak na zbawienie. W końcu termin nadchodzi. Lekarka wysłuchała i kazała zwiększyć dawkę dotąd branego lekarstwa i zagroziła, że jak nie pomoże, to „wejdziemy w sterydy”.
Mija parę dni. Zwiększona dawka nic jeszcze chyba nie daje, bo jak leciało tak leci, jak krwawiło tak krwawi, jak bolało tak boli a nawet mocniej, częściej i dłużej, a jak waga spadała tak nadal spada. Do tego doszedł kolejny efekt, tym razem związany pewnie ze spadkiem wagi i odwodnieniem – spadek ciśnienia i wzrost tętna. Czuję się kiepsko. Kilka dni po wizycie w przychodni szpitalnej melduję się więc w szpitalu na Izbie Przyjęć. Przyjmuje mnie „moja” pani gastrolog. Badanie krwi i podstawa do przyjęcia jest. Ląduję na oddziale. I to mój kolejny błąd. Nie ten szpital co powinien być.
Komentarze
Pokaż komentarze (14)