Sądziłam, że po niedzielnych wyborach niewiele jest mnie w stanie zdziwić, zaskoczyć, czy wywołać dysonans poznawczy.
A jednak się myliłam i to bardzo. Społeczeństwo polskie 9 października pokazało, z jaką beztroską traktuje instytucje państwa powierzając swój los ludziom skompromitowanym oraz bliżej niezidentyfikowanym obiektom homo sapiens. Skoro polski lud co chwila daje wyraz swojej słabiźnie intelektualnej i umiejętności analizy otaczającej rzeczywistości na poziomie kurki nioski, to trudno się dziwić, że i rządzący zaczynają traktować tą nadwiślańską zbiorowość ,jak zgraję rozumnych inaczej z IQ owieczki, tudzież innej istoty ze świata zwierząt. Bynajmniej mnie to nie dziwi.
Niemniej pewne zachowania władzy pokazują też, ze oprócz pogardliwego stosunku do społeczeństwa i ona cierpi na deficyt mocy umysłowych lub coś o wiele gorszego.
Widać konsternacja zapanowała w sferach rządowych, że padł cień podejrzeń na stronę rosyjską, a przecież Graś teraz zajęty, nie ma kto przeprosić i wyrecytować: „eta była prosta szybka”, a wdowa się zagalopowała lub jest niespełna rozumu, jak to sugerowano pani Deptule, która słyszała głos męża nagrany w chwili tragedii 10 kwietnia.
Być może był nawet telefon z Kremla, że tak być nie może, aby podejrzewać o takie rzeczy bratni naród rosyjski.
Co się stało w kuluarach tego nie wiemy, ale mozemy się domyślać, widząc zaskakujące działania: polskie MSZ postanowiło wziąć na siebie odium winy, schylić łebek i kajać się za przypadkowe, omyłkowe zniszczenie rzeczy osobistych ofiar 10 kwietnia.
„ Jak nieoficjalnie ustalili dziennikarze RMF FM, worek z pamiątkami po ofiarach smoleńskich, który dotarł do resortu, był w bardzo złym stanie. Zapach, jaki wydobywał się z tego worka, był nie do wytrzymania - mówią nieoficjalnie pracownicy resortu.
Jeden z pracowników niższego szczebla w ministerstwie zdecydował więc, by worek ten zutylizować. Gdy rozpoczęto utylizację, ktoś nagle miał się zorientować, że spalane rzeczy są pamiątkami ze Smoleńska i utylizację przerwano.
Ponadto jeden z pracowników miał także zadzwonić do prokuratury i zapytać czy te rzeczy przydadzą się prokuratorom. Śledczy oczywiście potwierdzili i dopiero wtedy przekazano worek prokuraturze.
A teraz uruchamiam wyobraźnię: pan Zdzisiu, zapewne palacz w ministerialnej kotłowni dostał jakiś worek, z którego śmierdziało przeokropnie. Co zrobić, śmierdzi, trzeba spalić.
I tak zaczął wysypywać te dowody osobiste, karty kredytowe, obrączki,kolczyki, medaliki, paszporty na kupkę i wcześniej odpaliwszy papieroska podpalił te nic nie znaczące śmieci. Nagle spostrzegł dowód wiceministra Merty i wtedy zaczął z pasją gasić niewielki jeszcze pożar. Mając poczucie obywatelskiego obowiązku wykonał telefon do prokuratury, czy czasem nie chcą dowodów po ofiarach smoleńskich, bo śmierdzą im tu w MSZ i nie wiadomo, co robić z tymi nieczystościami.
Tyle bajki, a jak było naprawdę?
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110831&typ=po&id=po01.txt
Komentarze
Pokaż komentarze (171)