Marek Różycki jr Marek Różycki jr
4811
BLOG

Jan Himilsbach - 'Marcel Proust spod budki z piwem' w 30. r. śmierci

Marek Różycki jr Marek Różycki jr Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 83

"Marcel Proust spod budki z piwem" -- tym mianem miał podobno określić Himilsbacha Tadeusz Konwicki. Trudno się pod tym nie podpisać. Janowi Himilsbachowi absurd towarzyszył od początku -- w metryce jego urodzenia pijana urzędniczka wpisała datę 31 listopada... Zmarł około... 11 listopada1988 w Warszawie.

Z Janem Himilsbachem – wówczas już znanym i uznanym aktorem, i pisarzem --  rozmawiałem dziesiątki razy jako student UW w pobliskiej restauracji 'wyjątkowo szybkiej obsługi': „Harenda”. Kiedyś zauważył, jak robię jakieś notatki przy stoliku, przywołał mnie do siebie, postawił piwo, jedno, drugie, trzecie, a za nami rósł stos barszczyków z krokietami, ponieważ samego piwa nie podawano w tak „ekskluzywnej” knajpie... Jana udało mi się także zaprosić do "Hybryd", gdzie prowadziłem dyskusje "Od Siwaka do Bujaka" ;) w cyklu Studenckiego Ośrodka Dyskusyjnego. Publiczność Go kochała, więc było nadzwyczaj kulturalnie i spokojnie; Janka nie było z czego rozliczać...

Z czasem zacząłem przynosić na nasze spotkania magnetofon, by utrwalić choć fragmenty rozmów, specyficzny dowcip, światoodczucie a także znamienną, choć często wyrwaną z kontekstu i mocno fragmentaryczną filozofię życiową pana Jana. Właśnie takim wyimkiem „rozmów w toku” chciałbym się teraz podzielić z Państwem.

*  *  * 

-- Biografia Pana jest niezwykła i „nieuczesana”: kamieniarz, aktor, pisarz. Kim Pan jest naprawdę, Panie Janie?

-- Przede wszystkim jestem śmierdzącym leniem. Muszę tyrać na chleb, więc imam się różnych zajęć. Są ludzie, którzy nigdy nie pracowali – znam wielu takich – ale za to mają bogate mamusie, bogatych, świetnie ustawionych tatusiów albo bogate kochanki, kochanków. W życiu nie ma nic za darmo… Dla chcącego – nie ma nic… Te wszystkie zawody, które wykonuję, to ciężka praca    fizyczna. Każda praca pozornie umysłowa wykańcza człowieka fizycznie i psychicznie. I to się widzi na co dzień…

-- Jest Pan zawodowym „naturszczykiem”. Wtajemniczeni twierdzą, że naturalność, to trudna do utrzymania poza…

-- To nie jest poza. Jestem, jaki jestem!

-- Jako autor „Monidła”, „Przepychanki”, „Zatopionych skał”, „Łez sołtysa” – bywa Pan w salonach literackich, bardziej na zasadach enfant terrible, pijanego dziecka we mgle niż twórcy uznanego, który wywalczył swoją pozycję niekwestionowaną erudycją, artyzmem, kulturą…

-- Ależ ja nie bywam na żadnych salonach...! Trudno nazwać „Małą Kameralną” salonem literackim – chociaż przychodzili tu Gałczyński, Tuwim, Słonimski, Świderski, Maklakiewicz, Hłasko, Cybulski, Konwicki, Komeda. Do Związku Literatów nie chodzę, chyba że po rekompensatę albo jakąś zapomogę. Gdyby się tak głębiej zastanowić, to ja nigdy nie pisałem dla pieniędzy. Sprawia mi to przyjemność, czasami mnie nagabują albo piszę dla świętego spokoju… W sprawie zaś artyzmu – jak mówią – istnieją dwie drogi, by stać się kulturalnym. Jedna polega na tym, by  zdobyć  solidne wykształcenie, druga – by mieć wiele nałogów…

-- Nikt nie pisze dla pieniędzy... Mój profesor mawia, że trzeba mieć dość siły charakteru, by wreszcie przestać pisać...! Co sprawiło, że chwycił Pan za pióro?

-- Zacząłem pisać wiersze i całe szczęście, że nic z tego nie wydałem. Gdyby nie – nieżyjący już – Julian Rogoziński, to żadna moja książka nie ujrzałaby światła dziennego. Pamiętam, siedziałem w „Kameralnej” i chciałem pożyczyć od niego parę złotych; ponieważ ciągle mu mówiłem, że piszę – odpowiedział mi: „Jasiu, masz tutaj na taksówkę do domu, a jak przyniesiesz to wszystko, coś napisał, wtedy pożyczę ci pieniądze”. Co miałem robić! Pojechałem, zabrałem tę całą moją pisaninę i w ten sposób powstało „Monidło”…

-- Bohaterowie Pana opowiadań i postaci, w które wciela się Pan w filmach – wolą statystować niż grać główne role. To nieudacznicy, outsiderzy, lumpy, niebieskie ptaki – ludzie cwanie egzystujący na marginesie życia. Oni kochają, przeżywają dramaty i drobne radości, ale wszystko to jakby na kredyt – w dniach 'wolnych od życia'. Dążą do samounicestwienia, świadomie zadają sobie cierpienie – dlaczego?

-- Wszyscy jesteśmy aktorami, a każdy z nas ma w życiu przeznaczoną swoją rolę epizodyczną. Daj Boże! zagrać ją dobrze każdemu…  Oczywiście, w każdym środowisku są nieudacznicy, outsiderzy. Niektórym ludziom po prostu zwisa… Ale bywa też tak, że czują się totalnie bezsilni! Mam wrażenie, że każdy chciałby być niebieskim ptakiem, tylko niewielu na to stać. Wolność to ogromny luksus. Człowiek robi to, co chce do czasu, gdy zjawi się jakiś inny z pałą i pokaże mu jego miejsce na tej ziemi, w szeregu, przywróci do „równowagi” w każdym systemie… Tak więc można BYĆ tylko w chwilach wolnych od życia…

-- Dokumentuje więc Pan prawdę o brutalnym, perfidnym, przewrotnym losie i ludziach mu uległych...?

-- Ja po prostu stwarzam pozory prawdy. Pomiędzy mną a wieloma moimi kolegami po piórze jest ogromna różnica, przepaść, ponieważ nigdy nie opisuję znajomych, ani konkretnych sytuacji z życia wziętych. Ktoś to powiedział, że pisarze otwierają dla czytelnika klozet, salon i sypialnię, by później wielce uczeni krytycy mogli napisać, że oni otworzyli 'nową epokę' w literaturze... Każdy potrafi opisywać swoje życie, dlatego też nigdy nie wyciągam moich brudów, mojej rodziny ani znajomych.

-- Ci wszyscy ludzie, których powołuje Pan do życia, są przeraźliwie samotni. Im wydaje się, że są samodzielni, wolni i niezależni. Wybierając banicję, z czasem tracą poczucie sensu życia…

-- Oczywiście, że wszyscy są samotni, tylko niektórzy mają jeszcze złudne poczucie wolności. Ludzie wyobrażają sobie Bóg wie co, a na co dzień  przeżywają dramaty, rozterki, rozczarowania, poruszają się w zaklętym kręgu niemożności wyjścia poza szarą, beznadziejną egzystencję. To nie jest moja wina, że tak się dzieje. W tym kontekście przypomniała mi się fantastyczna myśl Czechowa: „Gdzie sztuka, gdzie talent, tam nie ma oni starości, ani samotności, ani chorób, a nawet sama śmierć nie taka straszna”! I to jest pewne pocieszenie…

-- Widzę, że ma Pan „zmęczone oczy”, a ponoć są one zwierciadłem duszy... Czy Pan wyczerpał życie, czy też życie wyczerpało Pana?

-- Życie mnie nie wyczerpało, ani ja życia, ponieważ moje życie jest beczką bez dna. Teraz trochę choruję, ale nic się u mnie nie zmieniło. Psychiczne też jestem odporny.

-- Na warszawskiej ulicy, w kawiarni czy knajpie – prowokuje Pan swoją innością. Otacza Pana wianuszek przyjaciół, wielbicieli, snobów… Podobno w domu natłuszcza Pan uszy Mozartem i przemywa oczy pejzażami mistrzów. Jest Pan ogolony, w tużurku, zadbany, akuratny – słowem mieści się Pan w normie, kanonie i nie odbiega od wzorca zunifikowanego inteligenta. A zatem mistyfikacja?!

-- Żadna mistyfikacja; jest mała i tylko mała stabilizacja. Nie jestem czysty jak łza – jestem taki sam brudny wewnątrz, jak i na zewnątrz. Żyję tak, jak żyję i to jeszcze powiem, że nie spotkałem człowieka, który by sobie utrudniał życie… A co do Mozarta – nie będę go przecież słuchał w knajpie, no nie?...

-- Trudno jest przeprowadzić „dowód prawdy”: jak żyje i kim jest Jan Himilsbach. Zazdrośnie strzeże Pan swojej legendy. Spytam więc, na czym polega – według Pana – umiejętność życia?

-- Powiem banał: umiejętność życia polega na zdolności przystosowania się do określonej sytuacji, do środowiska, w którym się przebywa, do ludzi. Umiejętność ta nie wynika wcale z wiedzy o życiu. Egzystowanie zaś kojarzy mi się z wegetacją – to takie przyziemne i ubliżające dla człowieka. W końcu – jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz… Dla mnie najważniejsze jest czyste sumienie; „czyste sumienie jest najlepszą poduszką do spania” – mawiał Marek Hłasko. Żyję w zgodzie ze sobą i nie wychodzę ze swej roli. Natura mnie takim stworzyła i taki jestem. Głodny nie chodzę, obdarty też nie…

-- To brzmi, jak 'nadwiślańska propaganda sukcesu'...! Dobry banał i wszyscy się czują jak jedna wielka rodzina... Sięga Pan czasem do gwiazd?

-- Nie! Absolutnie, nie! Nie jestem romantykiem, nigdy też nie marzyłem. Wydaje mi się, że to jest piękne, jeżeli dostarczam ludziom trochę uśmiechu i zadumy. Oglądają mnie na ekranie i sami – na własny sposób – przeżywają, często nie zdając sobie sprawy, jakie struny w ich duszy poruszam.

-- Wielu ludzi należy do fanatyków „Rejsu” i żal im, że nie tworzycie znów razem: Marek Piwowski – od wielu lat nie pokazał filmu fabularnego, Janusz Głowacki – wyjechał do USA i zdobył uznanie jako dramatopisarz; Pan zaś grywa epizody…

-- Marek Piwowski też wyjechał, uczy Amerykanów, jak robić westerny. Ale oni wszyscy tu kiedyś wrócą – mają w Polsce swoje mieszkania, rodziny… Taki film, jak „Rejs”, rodzi się rzadko. Gram epizody i uważam, że gdyby nie było epizodystów, nie byłoby sztuki filmowej. Romeo i Julia nie pociągnęliby całego filmu. Na przykład Zdzisław Maklakiewicz  grał przeważnie role epizodyczne, ale wielu ludzi specjalnie dla niego szło do kina i czekali, kiedy on się pojawi na ekranie. Trudno powiedzieć, czy jestem z siebie zadowolony. Jeśli powiem: tak – będzie to znaczyć, że jestem głąbem; jeśli powiem: nie… Cały czas czuję się jak aktor na scenie. Raz lepiej mi to wychodzi, raz gorzej, ale muszę tę moją rolę dociągnąć do końca. Tak, na pewno nie wyjdę już z tej roli…

-- Czuje się Pan dobrze obsadzony w sztuce zwanej życiem...?

-- Powiedziałem ci już, że jestem leniuchem i jestem szczęśliwy, gdy mam wolne ręce i nogi. Ja naprawdę nie pragnę występować!

-- Jaka jest Pana ostatnia namiętność?

-- Uwielbiam konie, piękne kobiety i gorzałkę. Ja tego nie wymyśliłem, ale wielu mężczyzn powiedziałoby to samo...

-- Czy jako czołowy „naturszczyk” Polski nie uważa Pan, że coraz więcej jest przebierańców, a coraz trudniej o oryginał?...

-- Tak w ogóle, to nie ma określenia – „naturszczyk”. Szkoła daje tylko świstek – zaświadczenie, natomiast sam facet musi zrozumieć, czego oczekuje od niego reżyser, musi sobie wyobrazić rolę i siebie w tej roli, musi wczuć się w nią. Na planie – jak w życiu – trzeba mieć osobowość i być sobą!... Kiepscy imitatorzy nie przekonują – są żałośni, śmieszni i nieporadni.

No tak, coraz częściej bywa, że aktorzy efektu zostają wyparci przez aktorów defektu. Czy uważasz, że minęła już epoka autorytetów?

-- Przez lata życia w tym, co nas otacza, obserwuję młodych ludzi, którzy są tak spragnieni autorytetów, że poszukują ich gdzie się tylko da. Nawet w kinie... Tak więc jeżeli zdarza się coś autentycznego, prawdziwego, niezakłamanego – to jest już dla nich sygnał, że pojawia się autorytet. Zostaliśmy wielokrotnie tak dalece oszukani, że już trudno w cokolwiek uwierzyć.

-- Tak na marginesie - zastanawia mnie, czy kiedyś taki dla przykładu "Rejs" będzie traktowany jako komusza spuścizna, którą należy wyczyścić i wygumkować z kina pamięci, czy też - nasze 'dziejowe' dziedzictwo kulturalne...
(...)

*  *  *

-- Czy zalicza się Pan do znawców kobiet?

-- Ten, kto uważa, że zna kobiety, jest idiotą. W ogóle nie rozumiem, dlaczego Bóg stworzył te istoty. Z nudów? Na nasze utrapienie? Jako namiastkę piekła na ziemi...?

-- Nigdy nie podejmował Pan studiów nad tym fenomenem natury?

-- Jestem tylko biernym obserwatorem postępowania kobiet. To znaczy ani mnie one ziębią, ani grzeją… Są, bo są. Nie ukrywam, że czasami dają człowiekowi nieco radości swoim zachowaniem. A przecież grzechem jest pozbawiać się przyjemności. Ale to są zaledwie chwile. Później wszystko staje się męczące, monotonne, bzdurne. Mnie się wydaje, że kobieta została stworzona dla drugiej kobiety…

-- One są klasą dla siebie, a my jesteśmy klasą w sobie?

-- Coś w tym rodzaju. To jest osobny rozdział, inna mentalność. Ja od dziecka wolałem męskie towarzystwo i te upodobania pozostały mi do dzisiaj. Kiedy się żeniłem, na przyjęciu weselnym było siedemdziesięciu gości i tylko jedna kobieta – panna młoda. Zresztą zupełnie przypadkiem…

-- A więc jednak może Pan określić swój typ kobiety – istoty, która potrafi Pana zafascynować, oczarować, zauroczyć?

-- Dość długo rozmyślałem na temat kobiet i powiem panu, że mało mnie one obchodzą. Nawet niechętnie z nimi rozmawiam, ponieważ z reguły nie mają nic do powiedzenia. A to, co one mogłyby mi powiedzieć, po prostu mnie nie interesuje. Poza tym kobiety są przekonane, że zawsze mają rację, rację wrodzoną… Uważam natomiast, że są bardzo nieszczęśliwe – choćby z tego względu, że starzeją się dwa razy szybciej od nas.

-- Ale za to żyją znacznie, znacznie dłużej!

-- Przecież mówię, że są bardzo nieszczęśliwe… My tu sobie gadamy, a kobieta w dzisiejszych czasach nie jest na kieszeń mężczyzny. Pan może się ubrać w bluzę, spodnie i chodzić w tym w świątek, piątek i niedzielę; idzie pan na przyjęcie, do pracy, na spotkanie z dziewczyną. Kobieta natomiast, żeby miała pełną szafę rozmaitych ciuchów – wiecznie jej mało. Ja już nie mówię o biżuterii! Kogo na to stać?!

-- Faktem jest, że żonaci mężczyźni płacą podatek „od luksusu”, ale czy wyklucza Pan istnienie kobiet bezinteresownych w kontaktach z mężczyznami?

-- Nie ma kobiet bezinteresownych!!! Pisałem kiedyś reportaż o takiej jednej panience i – pamiętam – zadałem jej pytanie: „Czy ty byłaś kiedyś w ogóle zakochana?” A ona odpowiedziała mi: „Tak, raz byłam zakochana, ale to był bardzo biedny człowiek i dałam sobie z nim spokój”. W jednym zdaniu zawarła całą swoją filozofię życiową i swój stosunek do mężczyzn. Od dawna zauważyłem, że byt kształtuje uczucia kobiety...

-- Był Pan kiedyś zakochany?

-- Nie! Nigdy nie byłem zakochany. Ktoś mądry powiedział, że z miłością jest jak z pojawianiem się duchów, wszyscy o nich mówią, ale mało kto je widział. Najwięcej mówią kobiety, sądzę jednak, że nie wiedzą, co to miłość. Oddanie się traktują jak interes. Stały się powierzchowne i wulgarne. Jest taki dowcip – rozmawiają dwie kobiety: - Muszę sprzedać tę wersalkę – mówi jedna – bo jak na nią patrzę, przypomina mi, że zdradziłam męża. – Z zemsty, z miłości, za pieniądze? – dopytuje się koleżanka. – Ja tak sobie myślę, że z uczucia, bo co dzisiaj można kupić za te 200 złotych…

-- Czytałem u Remarque`a, że najlepszy sposób, aby utracić kobietę, to pokazać jej życie, na jakie można się zdobyć zaledwie w ciągu paru dni. Będzie się starała utrzymać je – ale z kim innym, kto potrafi jej dać to na stałe…

-- To właśnie tak mniej więcej wygląda. Kobiety są dekoratywną płcią i nie można się nimi specjalnie przejmować. One same wystarczająco dużo robią zamieszania wokół siebie. Pragną uzależnić człowieka od swoich humorów i zachcianek. A jak już uzależnią i wycisną jak cytrynę – rozglądają się za innym frajerem. Mężczyzna pójdzie z taką do kina, do teatru i wreszcie do łóżka. I przez sam fakt znalezienia się ramię w ramię pod kołdrą – facet później gorzko żałuje. Chyba, że nie ma co ze sobą zrobić, nie ma gdzie mieszkać – wtedy żeni się, by mieć cichą przystań...

-- Dlaczego Pan się ożenił?

-- Dzisiaj nie bardzo pamiętam... Ale ja jestem człowiekiem wolnym. Nigdy nie pozwoliłem żadnej kobiecie powodować sobą, nigdy nie dałem jej prawa do siebie i pewnie dlatego jestem szczęśliwy. Słyszałem, że są ludzie, którzy podobno kochają się i trwa to dozgonnie, ale czy to jest szczęście? Życie na siłę jest życiem z konieczności…

-- Skoro rozmawiamy o kobietach, jaki jest Pana stosunek do pornografii?

-- Powiedziałem ci już, że grzechem jest pozbawiać się przyjemności. Tak więc każdemu wedle jego potrzeb. Zgadzam się z opinią, że mężczyzna, który prawi morały, jest zwykle strasznym hipokrytą, a kobieta, która to czyni, jest zwykle brzydka. Oj, brzydka…

      Wiadomo, że ciało młodej dziewczyny jest o wiele ponętniejsze od ciała kobiety wiekowej, ale mam takich kolegów, którzy przepadają wprost za starszymi paniami. Na przykład kilku moich znajomych uwielbiało towarzystwo Mai Berezowskiej, zaś młode dziewczyny ignorowali. Kobieta wabi mężczyznę tym, co ma najlepszego – a więc ciałem. Wówczas wszystkie zachowania prowadzą do celu, aż w końcu facet jest usidlony na amen! Już w „Przypowieściach salomonowych” powiedziano: „Powiodła go do swego łoża, jako tego wołu na zarżnięcie”. A więc od wieków nic nowego pod kołdrą...

-- Czyli w przypadku kobiety płeć jest wyzwaniem?

--  Po prostu kobiety tak są obdarzone i wyposażone przez naturę, zarówno w cechy fizyczne, jak i psychiczne. One nie mają skrupułów, używają wszelkich sposobów, ba, nawet szantażu, żeby złowić upatrzonego faceta. Ilu ja widziałem mężczyzn, którzy wpadli w nałóg przez kobietę i to nie dlatego, że zostali porzuceni, ale właśnie będąc skazani na życie z kobietą. Tacy faceci odbywają wieczną karę za nie popełnione grzechy. Od rana do wieczora: gdzie byłeś? Z kim byłeś? Co robiłeś? Nazwiska, adresy, kontakty… Wytrzymałbyś takie ciągłe przesłuchania? I człowiek zaczyna kłamać, wciąż czuje się głupio winny; zaczyna pić, żeby zapomnieć w jaką kabałę się wpakował. Dobrowolnie… Później już, nawet jeśli kobieta nic ci nie powie, to i tak sam będziesz się obwiniał i czuł fatalnie. To jest właśnie przykład zwycięstwa materii nad myślą.

-- Do sąsiedniego stolika przysiadły się dziewczyny właśnie w wieku, że tak powiem, poborowym. Co Pan może o nich powiedzieć?

-- Dawniej ludzie żyli w klanach i łatwiej było spotkać porządną dziewczynę. Dzisiaj to co innego. Siedzimy tu w Harendzie i nic nie wiemy. Chociaż, sam popatrz: cztery dziewczyny i każda wyciąga paczkę Marlboro. Piją kawę, szampana żłopią… Sądzisz, że to się na tym skończy?... No, ale skąd one mają na to pieniądze?! A te kosmetyki, szponiaste czerwone pazury, wszystkie w super mini i w kozaczkach… A te sweterki, koszulki, sukienki… Widać, że wszystkie prosto od fryzjera; mają jakieś fikuśne kolorowe pasemka na włosach…  O biżuterii już nie wspomnę… Sądzisz, że taka potrafi ugotować wodę?...

-- Fakt, niełatwo opisać ten typ panienek. Charakter tych postaci zawiera się nie tylko w rysach twarzy laleczek Barbie, ale i w ich rękach sprytnych, kolanach obłudnych, łokciach samolubnych, ramionach aroganckich, zakłamanych, bystrych oczach i opiętych-wypiętych pośladkach…

--  Normalka, bezczelność gwiżdże w nos skromności…

-- Sądzi Pan, że są to zawodowo kuszące dziewczęta? Słowem – czy te róże pachną zawodowo?...

-- Wiem  tylko jedno, że pieniądz zbrukał lilię cnoty niejednej dziewczyny. A ceny na tym targowisku pozorów są odpowiednio regulowane…

-- Pamięta Pan swoją pierwszą fascynację płcią przeciwną?

-- …to było tak dawno, że aż się wierzyć nie chce. W szkole podarowałem swojej sympatii z klasy kredki, które otrzymałem od matki. W domu dostałem lanie, bo oczywiście nie powiedziałem, co zrobiłem z tymi kredkami. Tak więc od dziecka miałem przykre doświadczenia z kobietami. Tylko kredki zastąpił później karmin do ust…

-- Na koniec spytam: gdyby to Pan miał stworzyć kobietę, w jakie cechy by ją Pan wyposażył?

      (Po długiej chwili namysłu) – Chyba nic bym nie zmienił. Ale najpewniej stworzyłbym faceta. Kumpla po prostu!

-- …a jakaś rada, wskazówka dla mnie?

-- Powtórzę tylko za Daną Dumitrin i Michaliną Wisłocką: „Kobiety są zdumiewające! Choćbyś je uważał za najbardziej wyrafinowane oraz zintelektualizowane, ich ideał mężczyzny jest właśnie taki: zblazowany brutal z  kasą”. Nie tak dawno kobiety ceniły KLASĘ, niestety, obecnie – coraz częściej –  widzą jeno kasę…

-- Ooo, jak pięknie! Pozdrowię Michalinę od Pana i doniosę, że Pan Ją cytuje. Można...?

-- Rób co chcesz, tylko wreszcie odstosunkuj się ode mnie...

P.S.

Muszę dopisać zdanie kończące, że Janek był jednak do końca życia bardzo zakochany w swej żonie - Basicy (Barbarze) i traktował ją jako swego  najlepszego kumpla...

----------------------------------------------------------------

Ksiądz Jan Twardowski powiedział mi, że nie ma przypadkowych spotkań, bo coś z nich wynikać musi i trudno przeniknąć wszelkie Boskie plany, wyroki, bo przecież nasza głowa za mała jest by 'pomieść Boga'. Ostatni raz spotkałem Jana w 1988 roku w Wydziale Komunikacji, gdzie wyrejestrowywał samochód, dużego Fiata, którym woził Go osobisty 'sekretarz'- przyjaciel. Choć nigdy tego nie robiłem, bo nie było to w żanrze, 'konwencji' Jana - wyściskałem Go. Jan chodził już o kulach, ale jakoś wyszliśmy z urzędu na papierosa, na przemian milczeliśmy, to znów rozmawialiśmy o 'starych Polakach'. To od Niego dowiedziałem się, że 14 czerwca 1987 w Essen zmarł Stanisław Bareja. Jan nie był w dobrej formie. Kilka miesięcy później poraziła mnie wiadomość, o Jego śmierci.

Jan Himilsbach -- ur. 1 maja lub… listopad/grudzień 1931 w Mińsku Mazowieckim, zm. ok…. 11 listopada 1988 w Warszawie – aktor niezawodowy, pisarz i scenarzysta, z zawodu kamieniarz.

W 1947 wszedł w kolizję z prawem. Po odbyciu kary pracował jako kamieniarz w kamieniołomach w Strzegomiu. Następnie ukończył Szkołę Przysposobienia Przemysłowego i pracował jako rębacz w kopalni  "Boże Dary" w Kostuchnie, a po wyjeździe do Gdyni jako tragarz, a później palacz na kutrach rybackich. W 1951 przyjechał do Warszawy, gdzie podjął pracę w Zakładach Konserwacji Architektury Monumentalnej, a następnie był palaczem w Żegludze Śródlądowej na Wiśle. W tym czasie uczęszczał na Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze, później uczył się w Wojewódzkim Uniwersytecie i pracował w Zarządzie Stołecznym ZMP. W latach 1954-56 odbywał służbę wojskową. Debiutował wierszem w 1951. W latach 1956-68 pracował w prywatnej firmie kamieniarskiej na Powązkach w Warszawie. W 1959 debiutował jako prozaik. Wydał trzy tomy opowiadań: "Monidło" (1967), "Przepychanka" (1974) i "Łzy sołtysa" (1983). Jako aktor zadebiutował w sławnym "Rejsie" tworząc od tego czasu niezapomniany duet komediowy ze Zdzisławem Maklakiewiczem. Zagrał w blisko 50. filmach – często role epizodyczne, ale głęboko zapadające w pamięć.

 Marr jr.

Zobacz galerię zdjęć:

Jan Himilsbach. Fot. Marr jr.
Jan Himilsbach. Fot. Marr jr. Jan Himilsbach. Fot. Marr jr.

Życie duże i małe         

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (83)

Inne tematy w dziale Kultura