"Aktor musi być zawsze odszczepieńcem. Wrażliwiec! Nigdy tak jak wszyscy. Tworzyć w samotności, wybuchać ekstazą twórczą na oczach innych. A potem znowu do swojej celi! Cela nie w sensie wyobcowania ze społeczeństwa, ale w sensie umiejętności poświęcenia siebie samego pracy twórczej." - Wsiewołod Meyerhold
Trudno uwierzyć, że genialny Roman Wilhelmi zmarł w wieku zaledwie 55 lat! Czym Roman Wilhelmi wyróżniał się na tle innych aktorów? Od jego śmierci minęło już 29 lat, a mimo to nie został skazany na zapomnienie i jest często wspominany nie tylko przez osoby pamiętające czasy, w których żył i tworzył niezapomniane kreacje filmowe i teatralne, ale także przez ambitną młodzież (jest jeszcze taka!), która odkrywając jego aktorstwo w archiwalnych materiałach telewizyjnych, jest pod wrażeniem niezwykłego kunsztu pracy aktora oraz jego wyrazistości. Na tak silne trwanie w pamięci publiczności w różnym wieku zasługują największe indywidualności - a do takich Wilhelmi niewątpliwie należał.
Roman Wilhelmi - urodził się 6.06.1936 r. w Poznaniu, zmarł 3.11.1991 r. w Warszawie – jeden z najwybitniejszych polskich aktorów teatralnych i filmowych. W filmach i spektaklach grał postacie śmieszne, tragiczne, przejmujące, bądź odpychające, ale zawsze wiarygodne i niejednoznaczne. Był aktorem obdarzonym charyzmą. Jego postacie przyciągały uwagę, zostawały w pamięci. Tworzył bohaterów niespokojnych, dynamicznych, często rozchwianych emocjonalnie, emanujących siłą. W postaci Nikodema Dyzmy zdołał połączyć poetyckość i trywializm, marzycielstwo i prymitywizm, brutalną siłę i słabość pełną bezradności...
Zagrał wiele charakterystycznych ról, które na stałe zapisały się w filmowym kanonie. Obrazy, w których grywał to nie komercyjne seriale telewizyjne, ale jakże ciekawe, głębokie filmy psychologiczne. W zbiorowej pamięci będzie już na zawsze istniał jako despotyczny dozorca bloku przy ulicy Alternatywy 4 lub cwany, brutalny wręcz „nieudacznik”, Nikodem Dyzma, któremu udało się przez zwykły łut szczęścia zasmakować życia warszawskich ELIT biznesowo-politycznych… (skąd my to znamy?!...) z tak zwanych wyższych sfer. Te kreacje są do tego stopnia realistycznie skonstruowane, iż wiele powiedzeń bohaterów odgrywanych przez Romana Wilhelmiego przeszło do potocznego języka.
@ Jego interpretacja [Nikodema Dyzmy - przyp. red.] daleko wykracza poza konwencjonalny komizm. Wilhelmi nie uciekając całkiem od karykaturalnych tonów, odkrył jednak w tytułowym łajdaku, awansującym dzięki przypadkowi i ludzkiej głupocie, kogoś zupełnie innego. W mistyfikatorze rozpoznajemy chwilami szarego, zgnębionego przez życie człowieka, który próbuje się „odkuć” za wszystkie klęski i upokorzenia. - Krzysztof Demidowicz, „Film”.
Wilhelmi jako Artysta Wszechstronny - nie bał się eksperymentów. Potrafił też śpiewać swoim niskim, zachrypniętym głosem. Ocierało się to jednak bardziej o melorecytację, czego dowodem był na przykład udział w piosence „Ważne pytania” na jednej z dziecięcych płyt Natalii Kukulskiej. Prywatnie aktor był prawdziwą duszą towarzystwa wśród przyjaciół z branży i poza nią. Niejednokrotnie po premierze spektaklu znikał na długie dnie, dużo czasu poświęcał na zabawę oraz alkohol, „by się odstresować” i nabrać nieco dystansu do zawodu, który stał się Jego pasją - udręką dążenia do perfekcji spełnień na przemian z ekstazą.
@ Roman Wilhelmi emanował talentem, nerwem scenicznym i osobowością, spalał się na scenie, dając z siebie wszystko. Reprezentował aktorstwo głębokie, ekspresyjne. Pozbawione pozy i efekciarstwa. Postaci, które tworzył, zapadały głęboko w serca widzów. Poruszały do głębi, tętniły prawdą przeżycia. - Witold Sadowy, „GW".
* * *
MARIAN KOCINIAK - najbliższy przyjaciel, „Romesia :
"To jedna z tych (nielicznych) osób, które przyjaźniły się z Wilhelmim, wspólnie pracowały, ale nie chciały o nim mówić. Marian Kociniak był partnerem scenicznym Romana Wilhelmiego, współlokatorem, kolegą do zabawy i alkoholu. Po latach niechętnie wspomina tę znajomość: „Nie chciałbym mazać pamięci kolegi. To bardzo trudny temat, bardzo źle pan trafił” – tyle jedynie powiedział zbierającemu materiał do biografii Wilhelmiego Marcinowi Rychcikowi. O Marianie Kociniaku powszechnie wiadomo zresztą, że wywiadów nie lubił i nie udzielał.
Aż nagle w 2010 roku ukazała się książka „Marian Kociniak. Spełniony”, pełna rozmów aktora z Remigiuszem Grzelą. To tam Marian Kociniak szczerze i pięknie spowiada się ze swojego życia. Przez jego opowieści przewija się (choć w bardzo niewielu miejscach) także Wilhelmi. W jednej z rozmów aktor przyznaje, że „Romeś” był jego najbliższym przyjacielem.
Autor książki Remigiusz Grzela udzielał zgody na spisanie i zacytowanie tych nielicznych fragmentów jego dzieła, w których Marian Kociniak wspomina swojego dawnego przyjaciela. Wszak historia w niej opowiedziana dotyczy tych samych czasów, w których żył i Wilhelmi, tego samego teatru, w którym pracował i tych samych spektakli, w których oklaskiwano obu wybitnych aktorów.
Marian Kociniak, wspominając początki swojej zażyłości z Wilhelmim, przyznał, że „Romeś” był „bardzo, bardzo dobrym” partnerem do kieliszka. „On jeden z naszego roku został w Teatrze, a zbliżył nas alkohol, co tu dużo gadać. Wtedy, jak się miało sto złotych, to wódka się lała, był tatar, zakąska i może jeszcze ciepłe danie” – powiedział Kociniak.
Zapytany, czy Wilhelmi był jego najbliższym przyjacielem, powiedział: „Tak, tak, z tym, że jemu na początku nie najlepiej się wiodło. Grał sporo w teatrze, ale telewizja jeszcze go nie odkryła. Mówił do mnie trochę z wyrzutem: >> Maniek, ty z telewizji nie wychodzisz, z radia nie wychodzisz, z kina nie wychodzisz<<”. Opowiedział też o wspólnym mieszkaniu z Romanem Wilhelmim w kanciapie nad sznurownią w Teatrze Ateneum.
Aktor nie chciał zdradzać, co poróżniło przyjaciół…
Znakomite wywiady uzupełnia ciekawy zbiór recenzji spektakli, w których występował Kociniak, ale w których niejednokrotnie partnerował mu Wilhelmi; obaj aktorzy spotkali się m.in. w sztukach „Czekając na Godota” S. Becketta (reż. Maciej Prus 1971) , „Kuchnia” A. Weskera (reż. Janusz Warmiński, 1972), „Szewcy” S.I. Witkiewicza (reż. Maciej Prus, 1971) czy „Peer Gynt” H. Ibsena (reż. Maciej Prus, 1970).
Sam Marian Kociniak, wspominając poszczególne spektakle, przyznał, że w „Szewcach” Wihelmi Scurvy’ego zagrał „wybitnie”. O „Tramwaju zwanym pożądaniem” z głośną rolą powiedział, że był to „dziwaczny pomysł” Aleksandra Bardiniego.
„Wyreżyserował "Tramwaj zwany pożądaniem", w którym Kowalskiego zagrał Roman Wilhelmi. A przecież w repertuarze Ateneum był już ten tytuł, tyle że rok wcześniej wyreżyserowany przez Warmińskiego z Olą Śląską jako Blanche i Bohdanem Ejmontem jako Kowalskim. Więc Sasza zdjął spektakl Warmińskiego i grał swój”. (…)
Aktor pytany o swoje pierwsze własne mieszkanie mówi… o „mieszkaniu” w Ateneum. Jak przyznał, „praktycznie przez pierwsze trzy lata przemieszkałem z Romesiem Wilhelmim na sznurowni w Teatrze Ateneum”. Wcześniej, gdy do teatru do Warszawy dojeżdżał z domu rodzinnego z Rembertowa również pomieszkiwał ze swoim kolegą. „Dojeżdżałem, ale trzy-cztery noce w tygodniu spędzałem w teatrze. Była taka kanciapa na górze, nad sznurownią. Nocowaliśmy tam z Romanem Wilhelmim. To >>mieszkanie<< było nawet wygodne, bo rano wystarczyło się opłukać i schodziło się na próbę. To był czas, kiedy grało się – z popołudniówkami – po trzydzieści kilka spektakli w miesiącu” – wyjaśnił.
Marian Kociniak wspominał m.in. wspólne zabawy w SPATIF-ie waz z Leonardem Pietraszakiem i Romanem Wilhelmim. „To, co nasze kobiety przeżyły z nami, bo balowaliśmy noc w noc, jest nie do opisania. Owszem, na początku tolerowały, ale później się zbuntowały i powiedziały tak: >>Chcecie się napić? Dobrze. To jedna kolacja u Mariana, jedna u Leonarda. W domu.<<.
Opowiedział też o wspólnym pijaństwie z Wilhelmim na skarpie nad Wisłą, gdy nad ranem opuszczali już warszawskie lokale. „Chodziłem tam z Romesiem Wilhelmim. Piliśmy dalej, gadaliśmy i robiło się wpół do dziesiątej rano. Dyrektor Warmiński miał z nami utrapienie”. Wspominając alkoholowe przygody mówił też: „Miałem trzech cudownych zawodników. To byli Jurek Kamas, Lolek Pietraszak i Romesio Wilhelmi. Smoki straszne. Dzień w dzień po spektaklu. Sam dziś nie mogę uwierzyć”.
Na jednej z ostatnich stron książki znaleźć można znakomitą anegdotę Mariana Kociniaka:
„Dzwonię z domu do Ateneum po numer do Romesia, bo nigdzie nie mogłem go znaleźć. Odbiera portier. Mówię. – Tam musi gdzieś na murku wisieć książka telefoniczna, niech mi pan znajdzie numer Wilhelmiego. On szuka. Trwa to i trwa i już zacząłem się lekko irytować. No przecież pod „W” – tłumaczę. – A, tak, tak, już szukam panie Romku – słyszę, jak do mnie mówi i zaczynam się dziwić, ale zanim wpadłem w całkowite osłupienie, w końcu odpowiedział: – Halo? Pan Kociniak dzisiaj nie gra.” (…)
[Marian Kociniak. Spełniony. Rozmawia Remigiusz Grzela, Wydawnictwo Trio, Teatr Na Woli im. Tadeusza Łomnickiego Warszawa 2010].
* * *
ROMAN WILHELMI -- Absolwent PWST w Warszawie (1958). Aktor teatrów warszawskich (m.in. w latach 1958-1982 Teatru Ateneum), licznych pierwszoplanowych ról filmowych jak choćby: „Czterej pancerni i pies”, „Zaklęte rewiry”, „Kariera Nikodema Dyzmy”, "Alternatywy 4" prawie zawsze -- charyzmatycznych.
Grane przez niego postacie były charakterystyczne, co w dużej mierze należy przypisywać właśnie jego osobowości. Znakomicie dawał sobie radę w różnych gatunkach filmowych od debiutanckiego kina historycznego, poprzez dramat (Bez znieczulenia, 1979), akcję (Prywatne śledztwo), po komedię (Kariera Nikodema Dyzmy, Alternatywy 4).
Zmarł na raka wątroby. Został pochowany na cmentarzu wilanowskim w Warszawie.
Pierwszy związek małżeński zawarł z Danutą, późniejszą dziennikarką. Drugie małżeństwo zawarł z Mariką Kollar - węgierską tłumaczką, z tego związku pochodzi syn Rafał (ur. 1970). Po rozwodzie trudna sytuacja Mariki zmusiła ją do emigracji z synem do Austrii.
* * *
"”Lekarz poprosił mnie do gabinetu. "Pana brat umiera" powiedział i dodał: "Tylko proszę mu tego nie mówić!". Płakałem. Droga korytarzem z gabinetu do pokoju Romka była najgorsza w moim życiu - tak Adam Wilhelmi (71 l.) opowiadał "Super Expressowi" o swoim bracie, wielkim aktorze Romanie Wilhelmim (55 l.), który zmarł blisko 29 lat temu.
Była nas trójka, Romek jako najstarszy był głównodowodzącym. Potem był Geniu, rocznik '37, i ja. Z całej trójki zostałem tylko ja.
Urodziliśmy się w Poznaniu i tu się wychowaliśmy. Jaki był Romek? Wywijas. Lubił psocić. Ciągał dziewczyny za warkocze, a potem miał kłopoty, bo one z płaczem biegły skarżyć się nauczycielce. Chyba było źle, bo rodzice w końcu przenieśli go z miejscowej podstawówki do szkoły ojców salezjanów w Aleksandrowie Kujawskim, gdzie pewnie surowiej był traktowany.
Oczywiście, że i w domu za te psoty byliśmy karani, najczęściej dostawaliśmy od mamy tym, co akurat trzymała w ręku, ścierką albo łyżką do ubijania ciasta.
Mama była osobą szalenie wesołą, organizatorką towarzyskich spotkań. Prawie każdej soboty schodziło się do nas po 10-15 osób. Genio siadał do fortepianu i grał. Romek... Romek udawał, że gra. Albo recytował. Miał świetną pamięć i dobrze mu te występy wychodziły. I kiedy dostał się na aktorstwo w Warszawie, wszyscy się cieszyliśmy.
Cały rok Romka w Akademii Teatralnej był bardzo dobry. Opiekował się nim prof. Aleksander Bardini (+82 l.). I kiedy wszyscy skończyli studia, Bardini zaangażował ich do Teatru Ateneum. Właściwie całe życie Romek związany był z tym teatrem. I chyba teatr był dla niego ważniejszy od filmu. Kiedy przygotowywał się do roli, robił notatki i nawet późną nocą potrafił zadzwonić do reżysera przedstawienia, by podzielić się swoimi przemyśleniami.
Choroba zaatakowała nagle. To był rak wątroby z przerzutami do płuc. Kiedy byłem u Romka w szpitalu na trzy dni przed jego śmiercią, nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Pamiętam, że dzwonił do Francji, by załatwić sobie angaż. Chciał osiąść w Paryżu - to były takie czasy, byli tam już i Pszoniak i Seweryn. W kalendarzu wciąż notował daty spotkań.””
Niestety, 3 listopada 1991 roku zmarł.
HENRYK TALAR :
Roman Wilhelmi miał niewielu przyjaciół w środowisku artystycznym. Właściwie dwóch: Macieja Domańskiego, reżysera, i Henryka Talara, aktora. Wspomina Wilhelmiego Henryk Talar:
"Przed laty robiliśmy przedstawienie "Wyspa" Fugarta na Małej Scenie w Teatrze Ateneum. Z tą sztuką pojechaliśmy na festiwal do Genewy i wygraliśmy go. Ja dostałem nawet główną nagrodę. Roman - wyróżnienie. Obraził się na mnie. W garderobie popatrzył na mnie i powiedział jedynie: "Heniu
ta nagroda
wiesz, że to nie tobie się należy", a graliśmy wtedy równorzędne role…
Czemu Romek jej nie zdobył? Był wtedy zajęty pracą nad serialem "Kariera Nikodema Dyzmy". A ja byłem wtedy początkującym aktorem i oprócz tej sztuki nie miałem innych propozycji, więc się solidnie przygotowałem.
Ale mimo wszystko można powiedzieć, że od "Wyspy" zaczęła się nasza bliższa znajomość. Traktował mnie jako młodego aktora, który nie jest dla niego konkurencją i dopasowaliśmy się. Roman był 9 lat ode mnie starszy. Ostre sądy wydawał zazwyczaj o swoich kolegach równolatkach. Były bardzo kategoryczne i w stylu "że do d…", "że ch… warte". Takie były jego "złote myśli". (...)
Miał zawsze wyobrażenie, że gdy ktoś mógł coś zagrać tak jak on, mógł mu coś zabrać. Myślę, że z tego powodu odszedł trochę w samotni, on znany, wybitny aktor. Roman nie był łatwy, spokojny, nie był też kontaktowy. Był mężczyzną niepokornym, który zarówno z kobietami, jak i mężczyznami lubił walczyć. Kontakt z nim był naskórkowy, zależał od jego nastroju. Rzadko kiedy utożsamiał się z nastrojem partnera czy rozmówcy. Roman nie był krytyczny wobec siebie, jeśli miał zastrzeżenia, to były one kierowane do otoczenia.
Zawsze jednak uważałem -- i wtedy, gdy razem pracowaliśmy, i dziś -- że nie ma bardziej utalentowanego aktora od niego. Było w nim coś, co przewyższało nas wszystkich."
----------------------------------------------------------------------
P.S.
Cóż mogę dodać? Wiem, po prostu wiem, że tylko kiepski artysta podziwia twórczość swego kolegi... Nazywa to szlachetnością ducha i brakiem uprzedzeń. Lecz prawdziwie Wielki Artysta - nie rozumie po prostu, że można pokazywać życie lub kształtować piękno w jakikolwiek inny sposób, niż on to robi. Twórca bowiem zużywa dla siebie samego całą swą ZDOLNOŚĆ KRYTYCZNĄ. Nie pozostaje mu nic, lub prawie nic, dla Twórczości tych innych. Stąd - być może - to osamotnienie i brak realnych, prawdziwych przyjaciół...
Marek Różycki jr
Inne tematy w dziale Kultura