Kazimierz Kaczor - znany i bardzo lubiany polski aktor telewizyjny, teatralny i filmowy. Największą popularność przyniosły mu role w serialach TV – znakomita rola Leona Kurasia w „Polskich drogach” Janusza Morgensterna, tytułowa rola w filmie Radosława Piwowarskiego „Jan Serce” (1981), doktora Anzelma Budzisza w „Awanturze o Basię” (1995-96) oraz senatora Marka Złotopolskiego w serialu „Złotopolscy” (1997-2007, ponowna współpraca z Piwowarskim). Pamiętany jako prowadzący teleturniej „Va-banque”. W ostatnim czasie sporą popularność przyniosła mu rola Mirosława Kamińskiego, urzędnika skarbówki w znakomitym filmie Ryszarda Bugajskiego „Układ zamknięty”. Aktor ma na swoim koncie około 100 ról i nie zapowiada się, że w najbliższym czasie zwolni tempo.
Urodził się 9 lutego 1941 roku w Krakowie. To tutaj ukończył w 1965 roku Wydział Aktorski PWST, mimo iż początkowo został przyjęty na kierunek lalkarski. Jako profesjonalny aktor, występował na deskach krakowskiego Teatru Starego (1965-73) oraz stołecznych: Współczesnego (1973-74) i Powszechnego (od 1974 roku). Debiut filmowy Kazimierza Kaczora to drobny epizod w „Stawce większej niż życie” (1968).
W 1974 roku wystąpił w niewielkiej roli w komedii „Nie ma róży bez ognia” i „Potopie” Jerzego Hoffmana, oraz jako Kipman w „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy. W kolejnych latach ponownie zagra u Wajdy – w 1976 roku w „Człowieku z marmuru”, a w 1978 – w nieco większej roli redaktora naczelnego w „Bez znieczulenia”. Niejednokrotnie spotka się też ze Stanisławem Bareją (1978 „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?”, 1983 „Alternatywy 4”, 1986 „Zmiennicy”). W 1978 roku wystąpił w głośnym filmie Janusza Rzeszewskiego i Mieczysława Jahody „Hallo, Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy”.
Kazimierz Kaczor stworzył wiele kreacji teatralnych, w tym kilkadziesiąt dla Teatru TV - m.in. w roli Bolesława Bieruta w „Podróży do Moskwy” 1999, czy w roli Corneliusa w „Lordzie Jimie” 2002. W latach 1996-2005 zgodził się być prezesem ZASP-u.
ROZMOWA SPRZED KILKU LAT
-- Aktor w Polsce musi być świadomy nie tylko tego co gra, lecz również – w jakiej sprawie. Ponosi niejako odpowiedzialność w znacznie szerszym zakresie, niż wynikałoby to z samego zawodu. Jak Pan odczuwa to jakby dziedziczne obciążenie?
-- Tak jest rzeczywiście. Myślę, że od tego się nie wyzwolimy. Tak było od co najmniej 100 lat i pewnie jeszcze trochę będzie. Jest to zadanie szlachetne i dowartościowujące, natomiast niekiedy bywa obciążające. Często chciałoby się nam znaleźć bliżej farsy czy burleski, a miewamy poczucie, że jesteśmy w Świątyni Sztuki. Ale to tak na razie musi być. Rozpolitykowane ostatnie przynajmniej 30 lat też sytuacji aktorowi w repertuarze nie ułatwia, albowiem w tych latach objawiło się coś, z czym nie mieliśmy do czynienia od ostatniej wojny – aktor poczuł się obywatelem z pełnym głosem, z prawem do wyrażania swojej opinii, swojego stanowiska. W dodatku ten głos obywatelski aktora bardzo się liczył, był znaczący i widoczny. To się już bardzo zmieniło, ale dopóki ta misja nie będzie zdjęta z tego środowiska, dopóty gdzieś tam w naszym myśleniu będzie to kapłaństwo, to służenie sztuce przez duże „S”.
-- Spytam o Pana filozofię życiową, bowiem aktor musi u nas odwoływać się nieustannie nie tylko do materii scenicznej czy filmowej, lecz również do własnych ocen, własnych poglądów na rzeczywistość. Innymi słowy – do tego kim jest i co reprezentuje sobą jako człowiek.
-- To nie jest specyfika tylko polskiego teatru. Nie wyobrażam sobie aktora uprawiającego ten zawód – szczególnie grającego w sztukach czy filmach o tematyce współczesnej – aby takich odnośników w sobie nie miał. Jeśli nie jest on człowiekiem żyjącym pełnią życia, czyli bacznie obserwującym to, co się dookoła niego dzieje, wtedy staje się niewiarygodny jako twórca.
-- Ciekawi mnie jednak Pańska filozofia życiowa…
-- Nie wiem czy próbowałem ją kiedykolwiek formułować. Wydawałoby się, że nie jestem w tym względzie odległy od filozofii każdego Polaka: „Byle przeżyć! Nie dać się przytopić… Byle do przodu…” Natomiast ważne są dodatki do takiego stwierdzenia – może nie byle jak przeżyć i może nie za wszelką cenę; że do przodu, ale w jakimś konkretnym kierunku. Jeżeli to wszystko jeszcze zawiesimy w umiarkowanym optymizmie – to wygląda to tak.
(Leon Kuraś, Polskie drogi (1976–1977), reż. Janusz Morgenster)
-- Pana życiorys jest barwny i „nieuczesany”. Imał się Pan różnych zawodów – operator dźwigu, pomocnik magazyniera w przedsiębiorstwie budowlano-przemysłowym, kurtyniarz, maszynista, kierowca ciężarówki, lalkarz. Ma Pan nawet dyplom średniej szkoły muzycznej… Kim Pan tak naprawdę jest, Panie Kazimierzu?
-- Spróbujemy sobie odpowiedzieć na to pytanie, kiedy daj Boże dożyję 85. lat i napiszę pamiętniki. Będę mógł wówczas powiedzieć kim byłem. Kim jestem? Nie wiem, człowiekiem, który chce jakoś w miarę ciekawie przeżyć, bo nawet nie chcę powiedzieć – niestandardowo. Nienawidzę stagnacji, zasiedzenia, schematów, aczkolwiek często się w nich człowiek wygodnie czuje, no bo ma to wszystko jakoś poukładane. Po jakimś czasie takie poukładanie w moim życiu i taka organizacja – strasznie mnie podnieca do tego, żeby z tym zerwać.
-- Pana aktywność zawodowa jest „cykliczna” – przerywana morskimi rejsami z przyjaciółmi i podróżami po Stanach. Jaka jest historia Pana miłości do żeglarstwa, podróży oraz wieloletniej przyjaźni z legendarnym Tony Halikiem (ur. 24 stycznia 1921, Toruń - zm. 23 maja 1998, Warszawa)?
-- Jeśli idzie o żeglarstwo – naprawdę nie wiem, jak to się zaczęło i co było powodem, impulsem, że się za żeglarstwo wziąłem. Kiedyś uprawiałem wioślarstwo, nawet dosyć intensywnie, byłem zawodnikiem. Kto wie, czy piłując po Wiśle od Norbertanek po Wawel i z powrotem, zlany potem, machając wiosłami – jak patrzyłem na tych leniwców na żaglówkach, którzy nogi wywieszają za burtę i prują tak samo szybko – pomyślałem, po co mi te odciski na rękach i bóle w krzyżu… Może także stąd, że przystań żeglarska była po drugiej stronie Wisły? Myślę, że suma takich mini-przyczyn sprawiła, że znalazłem się na obozie żeglarskim. A z Tonym poznaliśmy się gdzieś w połowie lat 70., kiedy przeniosłem się do Warszawy, przypłynąłem tą swoją starą łódką z Krakowa i znalazł się kupiec. Sprzedałem łódkę i za te pieniądze mogłem kupić akurat wtedy prototyp – jedną z pierwszych skorup MAK – 707, którą to z kolei łódkę skonstruował mój przyjaciel Henio Jastrzewski. Od tego momentu zaczęły się moje bliskie kontakty z Tony Halikiem, który dokładnie w tym samym czasie kupił taką samą skorupę. Byliśmy w tym samym klubie, wymienialiśmy doświadczenia – jak zabudować tę łódź i bardzośmy się skumplowali.
-- Co Panu daje żeglarstwo?
-- Na pewno bardzo ostre cięcie od wszystkich spraw zawodowych. To jest inna rzeczywistość. Mam świadomość, że mój zawód jest mi zupełnie niepotrzebny w żeglarstwie, jest nieprzydatny. Obowiązują inne reguły, na co innego muszę uważać, czym innym muszę się zajmować, inny rodzaj wiedzy muszę posiąść. W związku z tym to co jest wspaniałe w moim zawodzie, ale po pewnym czasie zaczyna być męczące – odchodzi mi z głowy podczas żeglowania.
(Jan Serce, "Jan Serce" (1981), reż. Radosław Piwowarski)
-- Z zazdrością czytałem, że odwiedził Pan Kubę, Florydę, Puerto Rico, Wyspy Dziewicze, Martynikę, Grenadę; był Pan nawet na bezludnej wyspie… W związku z tym spytam, jak skutecznie – zdaniem Pana – urzeczywistniać marzenia i realizować cele życia?
-- Wreszcie odważyć się i zrobić ten pierwszy krok. Naprawdę, to jest strasznie ważne, bo i wyobraźnia, i dotychczasowe doświadczenia życiowe mówią nam, że Broń Boże, że w żadnym wypadku, że nie wolno się w to wdawać, że to jest z góry skazane na przegraną… Nieprawda! Trzeba bardzo chcieć spróbować i zrobić ten pierwszy krok, no i oczywiście znać języki.
-- Czy podróżując po Stanach bywał Pan również w teatrach? Co może powiedzieć Pan o problemach i warunkach pracy środowiska aktorskiego w USA? Czy są porównywalne do naszych?
-- Widziałem „Śmierć komiwojażera” z Dustinem Hoffmanem. Bardzo mnie to interesowało, ponieważ jest to jedna z pierwszych sztuk teatralnych, które oglądałem w Krakowie ze wspaniałymi kreacjami w Teatrze Starym. Tak więc poszedłem i przecierpiałem te blisko 50 dolarów razy dwa za balkon. Ale trzeba powiedzieć, że człowiek, który chce łyknąć wysokiej kultury ma to zapewnione także w telewizji i to w bardzo znacznym stopniu. To bardzo istotne przy ograniczonych możliwościach finansowych. Jest przynajmniej 4 lub 5 kanałów TV, które mają ambicje artystyczne. A więc wszystko to, co jest interesującego na świecie, co się pokazuje również w Nowym Yorku – transmitują w olbrzymich fragmentach.
-- Powróćmy do pytania: Czy problemy środowiska artystycznego w Stanach i w Polsce są porównywalne?
-- Porównywalne jest tylko jedno – nazwijmy to górnolotnie: męka twórcza. I oni, i my chcemy zagrać jak najlepiej. Natomiast wszystko inne, niestety, jest zasadniczo różne. Nawet uwarunkowania – dlaczego on się tak męczy, żeby zagrać jak najlepiej – już mają inny odcień. U nas – bo wypada dać z siebie wszystko, bo jest się aktorem, profesjonalistą, bo po prostu trzeba grać jak najlepiej. U nich – jest już nieco inna motywacja: jak zagram najlepiej, będę miał kolejną propozycję. Oni są inni, uwarunkowania są inne. Uprawianie tego zawodu jest u nich może szlachetniejsze niż u nas. Ponieważ przy tak ogromnej konkurencji, jaka tam panuje – jeśli on się już dostanie do teatru, to jest 75 procent jego zwycięstwa. Są niebywale zmotywowani, dopingowani okolicznościami i często za dość przeciętne honoraria. U nas nie ma takiej presji, ciśnienia – co z jednej strony jest niedobre, z drugiej zaś – niebywale budujące, gdy nie ma innej presji poza artystyczną. Doprowadza to do prawdziwych wyników. Są jednostki w Stanach, które nie wytrzymują tego ciśnienia, konkurencji i odpadają. A u nas nawet po 10 latach uprawiania tego zawodu, w komforcie rozwijają się i błyszczą potem, jako gwiazdy pierwszej wielkości.
(Zenon Kuśmider, "Zmiennicy" (1986–1988), reż. Stanisław Bareja)
-- Spytam o doświadczenia z pracy w kabarecie „Pod okiem”, w którym występował Pan wespół z Piotrem Machalicą, Barbarą Dziekan i Zbigniewem Zamachowskim oraz autorami – w Ośrodku Kultury na Ochocie?
-- Uważam, że pod względem psychologicznym jest to zjawisko niezwykle rzadkie. Spotkała się grupa ludzi, którzy akurat mieli ochotę, czas, byli autorzy tekstów, no i mieliśmy lokal. Do końca istnienia tego kabaretu pozostaliśmy samodzielni, nie podlegli żadnej firmie. W momencie, gdy zaczęliśmy eksploatować ten program – wszystko jedno nam było, czy zarobimy dwa tysiące sto złotych, czy tysiąc czterysta. Jak była sympatyczna publiczność – graliśmy trzy i pół godziny, gdy było kiepsko i publiczność nie brała, „nie łapała” – dwie godziny. Mieliśmy bardzo duży repertuar i nam było miło ze sobą. Myślę, że taka atmosfera zdarza się bardzo rzadko. Po raz pierwszy występowałem w roli szefa takiego zespołu, a więc człowieka, który nie tylko martwił się o kształt artystyczny, ale również zajmował się sprawami organizacyjnymi. Wówczas nabawiłem się pierwszych siwych włosów… Jak po powrocie ze Stanów wstąpiłem do kabaretu „Pod Egidą” – na zaproszenie Janka Pietrzaka – doświadczyłem, jaki to niesłychany komfort być artystą w kabarecie, którego celem jest tylko grać i nie martwić się o sprawy organizacyjne.
-- Mówi się powszechnie, że kabaret przeżywa kryzys, zaś sceny kabaretowe zdominowane zostały obecnie przez kiepskich tekściarzy, którym brak jest aktorskiego szlifu…
-- Jest to trafna diagnoza. Istotnie, kabarety znacznie obniżyły swoje loty. Kabaret może istnieć, jeśli musi coś wyszydzać, ale równocześnie znaleźć na to formę, bo mówienie wprost mija się z celem. Polski kabaret w miarę ulg cenzuralnych – co brzmi paradoksalnie – zaczyna walić coraz mocniej „siekierą”, bo tylko siekiera może rozśmieszyć, a nie żadne finezje. Ale to tak wcale nie musiało się stać. To, że tekściarze piszą sobie teksty i tylko sobie, w dodatku je wykonują, ponieważ z tego żyją – ograniczyło sfery kabaretu li tylko do słowa.
-- Sytuacja ta sprzyja uprawianiu kabaretu zbliżonego do radia.
-- Rzeczywiście, wówczas można organizować kabaretony w Sali Kongresowej czy katowickim Spodku, na które przychodzi po kilka tysięcy ludzi, bo i tak wiadomo, że ci z ostatnich rzędów nie widzą twarzy, gestu, mimiki – tylko słyszą słowa. Wtedy poprawnie mówiący po polsku tekściarz może zastąpić aktora! Ale jest to klęska kabaretu. Co gorsza – nie widać nowej kadry tekściarzy, którzy chcieliby pisać dla kabaretu. Nie bardzo też rozumiem dlaczego obecni autorzy nie chcą pisać więcej – niż sami wykonują. Może zwyczajnie obawiają się konkurencji aktorów, że w wykonaniu kogoś innego te teksty będą lepsze? Póki co, o jakości kabaretów stanowią zbiory monologów czy też scenek wygłaszanych przez dwie osoby.
(„Ks. Jerzy Popiełuszko był tytanem modlitwy. Kiedy patrzyłem, jak on się modlił, to wierzyłem, że przy jego pomocy trafię na właściwą ścieżkę, że on mi dopomoże, abym szczerze rozmawiał z Panem Bogiem”. - Kazimierz Kaczor wspomina spotkania i rozmowy z ks. Jerzym Popiełuszką. [W tekście Katarzyny Szkarpetowskiej - 19.10.20.] I dalej: "Gdy Wojtyła został biskupem, Kaczor przyjął z jego rąk sakrament bierzmowania. Wtedy nawet przez myśl mu nie przeszło, że sakramentu udziela mu przyszły papież.")
-- Odszedł Pan ze Starego Teatru, grał Pan we Współczesnym, przez wiele lat był Pan członkiem zespołu Teatru Powszechnego. Jak określiłby Pan specyfikę tego, jednego z najlepszych, teatrów stolicy – teatru imienia Zygmunta Hubnera?
-- Opis powinien być dwojaki – musi dotyczyć tego, co nasz teatr zamierza i co mówi do publiczności, a także – jaki on jest od środka. Wszystko to, co nasz teatr chce spełniać i jakim chce być, wyartykułowane jest przez nas – członków założycieli z Zygmuntem Hubnerem na czele – w deklaracji programowej z 1974 roku. Deklaracja liczy 3/4 strony i trzeba by ją tu przytoczyć. Spełniamy te założenia. Chcemy być teatrem politycznym odpowiadającym na zapotrzebowania współcześnie żyjącej widowni. Jeśli posługujemy się sztuką klasyczną czy niewspółczesną – to również w takim celu, aby okazywało się, że problemy ludzkości są ciągle niezmienne. Na przykład kwestia wolności człowieka wobec systemu – jest problemem uniwersalnym. Takiego repertuaru i odpowiedzi na takie właśnie pytania będziemy w tym teatrze szukać. Takim był nasz teatr i takim chcieliśmy go widzieć. Natomiast jeśli idzie o to, jaki ten teatr był od środka – można powiedzieć tylko, że zbliżony do ideału. Był to chyba jeden z nielicznych zespołów teatralnych, w którym na scenie, w trakcie pracy nie było specjalnych podziałów na kategorie – gwiazdy i resztę. Pracowaliśmy wspólnie, a w bufecie szczerze rozmawialiśmy na najrozmaitsze tematy, także teatralne. Nie baliśmy się, że to co mówimy – wycieknie poza teatr. Czuliśmy się swobodni i wolni w tym zespole.
-- Grywał Pan pod kierunkiem Jarockiego, Korzeniowskiego, Bardiniego, Hubnera, Szajny, Swinarskiego, Grzegorzewskiego, Maciejowskiego, Wajdy. Różne klasy, odmienne osobowości. Jakie cechy – zdaniem Pana – powinien reprezentować ideał reżysera?
-- To jest człowiek, który ma fenomenalnie prosty pomysł na skomplikowaną sztukę; który wizją kształtu przedstawienia przerasta wizje dotychczasowe – każdego z nas, wykonawców. Potrafi narzucać zadania aktorskie, które wydaje się, że są nie do spełnienia, ale nie przez swoją dziwaczność, tylko – oddech, perspektywiczność. To człowiek, który potrafi pracować z aktorem ze świadomością jak nim kierować, co go boli i umieć go odblokować. Poza tym musi mieć dar zarażania swoją wiarą i ideą tego, co robi.
(Zygmunt Kotek, Alternatywy 4 (1983–1988), reż. Stanisław Bareja)
-- Przy okazji spytam – co składa się na sukces aktora w Polsce?
-- Jeśli mówimy o prawdziwym sukcesie, a nie o błysku, meteorze czy sezonowej komecie – odpowiedź jest bardzo prosta: wielokrotność grania dobrze dobrych ról. Jeśli po kilku latach aktor nie schodzi poniżej pewnego poziomu – jest zauważony, staje się ceniony i na niego się chodzi, to jest moim zdaniem sukces w tym zawodzie. Nie decydują o tym recenzje czy nagrody festiwalowe. Można przytoczyć tu niebywały sukces Jadzi Jankowskiej, która zdobyła – jako jedyna z polskich aktorek – Złotą Palmę w Cannes i nic to nie zmieniło w jej karierze, a w kraju jest aktorką niewykorzystaną. Oczywiście chcę wierzyć, że propozycje ról napływają w wyniku talentu, zdolności aktora. Bywa również i tak, że w jego warunkach zewnętrznych jest coś takiego, co wydaje się, że odpowiada współczesnemu zapotrzebowaniu widowni. Myślę, że gdyby na przykład Zbyszek Cybulski pojawił się teraz – tak jak wyglądał i tak jak grał – mógłby nie znaleźć odpowiedniego oddźwięku. 20 – 25 lat temu był czas na Jurka Stuhra czy Krysię Jandę. Nie oceniam tu ich aktorstwa, które szalenie cenię – myślę tylko, że funkcjonuje coś takiego, jak znalezienie się we właściwym czasie. Ale sukces – tak jak już powiedziałem – to wielokrotność grania dobrze dobrych ról.
-- Rola Kurasia w „Polskich drogach” była „słupem milowym” w Pana karierze. Czy jednak w Pana przypadku popularność po serialach „Polskie drogi” i „Jan Serce” – nie była bodźcem do szukania innych możliwości, chociażby z obawy przed przypisaniem do jednego typu ról? Jak udało się Panu uniknąć szuflady?
-- Oczywiście, próbowałem tym sterować, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że w momencie kiedy serial zdobył tak wielką popularność – istnieje niebezpieczeństwo przylepienia mi etykietki Kurasia. Wśród znajomych czy przyjaciół uprawiających ten zawód – patrzyłem na Franka Pieczkę, którego przezywano Gustlikiem z „Czterech pancernych”. A przecież nie zapominajmy, że Franio Pieczka zagrał w jednym z najwspanialszych filmów, w „Żywocie Mateusza”, gdzie stworzył fantastyczną kreację. Tych kreacji było później bardzo, bardzo wiele. Tak więc zdawałem sobie sprawę z takiego niebezpieczeństwa i dokonywałem wyboru ról. Gdy skończyły się „Polskie drogi” – ja w cztery dni później zagrałem SS-mana w „Rozmowach z katem” Moczulskiego. Oczywiście ten SS-man nabierał w końcu ludzkiego oblicza – tym niemniej pozwoliło mi to uwierzyć, że potrafię grywać inne role.
-- Czy to był świadomy wybór Zygmunta Hubnera i Andrzeja Wajdy?
-- Ależ tak, ma pan rację. Ani razu nie usłyszałem na widowni: „O, Kuraś się przebrał…” Grałem też przecież w serialu TV „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, gdzie wcieliłem się w postać komisarza policji pruskiej, polakożercę. Prawdą jest, że mu się potem losy jakoś „uczłowieczyły” – tym niemniej była to diametralnie różna postać. Tak na marginesie – za Frankego dostałem największą liczbę nagród państwowych… Z kolei „Jan Serce” wydawał mi się znowu inny od Kurasia, a więc pracujący na moją korzyść… Potem przyszły „Alternatywy 4”, „Zmiennicy”, „Obywatel Piszczyk”, „Planeta krawiec”, "Złotopolscy" – a więc znowu zupełnie inne postaci. Doprowadziło to moim zdaniem do tego, że ludzie mówią o mnie – aktor, który grał Kurasia, Janka Serce, ale – mam nadzieję – uniknąłem tej jednej etykietki. Jak to się u nas mówi: nie wpadłem do szuflady...
(Józef Romanek, Planeta Krawiec (1983), reż. Jerzy Domaradzki )
-- Jednak stworzył Pan swojego bohatera, jakby wbrew wilczym prawom współczesności, który opowiada się za Wartościami i Etyką prawdziwego człowieczeństwa. Postać symbol – typ bohatera z wadami, słabościami, jednak wrażliwy, dobry, ludzki, pełen empatii…
-- Ależ te role tak zostały pomyślane, napisane i wyreżyserowane. Oczywiście, było to też zgodne z moim myśleniem o takiej postaci. Jeśli jesteśmy ludźmi, mamy świadomość własnego charakteru i okoliczności w jakich żyjemy. Często musimy dokonywać określonych wyborów, pogodzić się z czymś, do czego nie mieliśmy wcześniej przekonania. Każdy potrafi się z taką postacią identyfikować. Mnie szczególnie biorą role ludzi, którzy strasznie boją się tuż przed śmiercią, a pomimo to pokazują, że im nie zależy. To mnie wzrusza, to mnie bierze, bo wiem, że jemu żal życia, a tylko jego morale jest wyższe ponad chęć przeżycia za wszelką cenę. Ale tych ról nie było tak wiele, choć być może one właśnie były najbardziej zauważalne. W teatrze czy TV grywam przecież Szwarc-charaktery – na przykład komisarza policji w „Żegnaj Judaszu”; jednym z ważniejszych moim zdaniem epizodów w moim życiu było zagranie pułkownika UB w „Człowieku z marmuru”. Podobnie w przedstawieniu TV „małżeństwo Marii Kowalskiej” gram oficera śledczego UB. Lubię grywać takie, diametralnie różne, postacie.
-- Na koniec spytam – jak Pan sądzi, czy nasz teatr reaguje na zapotrzebowania społeczne i dyskutuje te nawet najbardziej jątrzące sprawy?
-- Oczywiście, że teatr nie odnajduje się w naszej rzeczywistości! Czy teatr miał kiedykolwiek szansę być natychmiast gotowy na to, żeby odpowiadać – co dzieje się na ulicy, czy też w naszej świadomości? Nie miał takiej szansy i pewnie nigdy jej mieć nie będzie. Sam proces produkcyjny w teatrze wymaga przynajmniej rocznej zwłoki. Najpierw musi zaistnieć zdarzenie, potem to zdarzenie musi ktoś napisać-opisać; następnie tekst musi trafić do teatru i to zdarzenie trzeba zainscenizować. Jeśli napisać – to w kilka miesięcy, jeśli wystawić w teatrze – przynajmniej w trzy miesiące. Widzimy, że czas biegnie i często następny tydzień niesie nowe zjawiska, które za pół roku, czy rok ludzie dawno zapomną. Rolę teatru widzę w uniwersalizmie tematów, czy też jakby podejmowaniu grupy problemów, które wciąż nas nurtują, interesują, martwią. Gdybyśmy na przykład w tym momencie wystawili sztukę o parlamencie 20-lecia międzywojennego – jakąś sprawę, gdzie frakcje toczą ze sobą zażartą walkę, gdy na forum Sejmu cos się odbywa, o coś chodzi – mielibyśmy szansę na co dzień porównać w TV, jak ci nasi posłowie czy senatorowie się zachowują; jak nasza rzeczywistość ma się do minionej. Ale takiej sztuki nie ma. Wydaje mi się, że dopóki teatr, film w Polsce nie przejdzie etapu przesytu rozliczeniowego, dotąd nie będzie jakakolwiek twórczość patrzeć do przodu. Dopóki ten fakt nie zaistnieje – nie będzie odlotu w innym kierunku!
-- …święte słowa, niestety!
-- Poza tym to wszystko będzie musiał ktoś napisać, a więc trzeba stworzyć warunki do tego, aby powstał dobrze opłacany przemysł pisania scenariuszy i sztuk teatralnych, bo prawdą jest, że ilość przeradza się w jakość, a raczej: ilość rodzi jakość. Ale żeby do tych etapów doszło – musi najpierw, w naszej ojczyźnie, nastąpić etap 'przesytu rozliczeniowego.'
-- A póki co, teatr, farsę i kabaret – mamy przedstawiane w rozmaitych programach informacyjnych rozmaitych telewizji.
(Mirosław Kamiński, Układ zamknięty (2013), reż. Ryszard Bugajski)
Rodzina, dom i dużo śmiechu - oto, co powoduje, że 80.-letni Kazimierz Kaczor wciąż czuje się młodo, z optymizmem patrzy w przyszłość i nie ma problemów ze zdrowiem.
-- Najważniejsze jest dla mnie zdrowie... psychiczne - mówi popularny aktor. Kojący wpływ na moje nerwy i samopoczucie ma rodzina. Żona, córki, dom to najlepsza odskocznia od problemów, z jakimi borykam się na co dzień. Wieczór spędzony w gronie najbliższych jest wspaniałą terapią i powoduje, że czuję się wyśmienicie - twierdzi.
Dzięki codziennym spacerom Kazimierz Kaczor ma również zapewniony trening fizyczny.
-- Nie wspomnę już o zawodzie, który uprawiam, a którego wykonywanie wymaga ogromnego wysiłku. Wszystkie te czynniki powodują, że czuję się zdrowym człowiekiem i nie narzekam na samopoczucie - opowiada.
Niezapomniany serialowy Jan Serce zdaje sobie sprawę, że zgubny wpływ na jego zdrowie mają papierosy. Od lat walczy z tym nałogiem, ale nie udaje mu się zerwać z paleniem.
-- Kiedy nie palę, jestem nieznośny, kapryśny i... chory - śmieje się aktor.
-- Nie umiem też żyć bez żeglowania. Każdego roku staram się odbyć z rodziną przynajmniej jeden daleki rejs i w ten sposób nabieram sił do pracy.
Sposób na dobre samopoczucie jest według mnie niezwykle prosty - trzeba z pasją wykonywać swoją pracę, cieszyć się tym, co dostajemy od życia, optymistycznie patrzeć na świat i żyć w zgodzie z naturą. Trzeba też dużo się śmiać, bo przecież śmiech to zdrowie! Nie od dziś wiadomo, że ponuracy i pesymiści częściej zapadają na różnego rodzaju choroby - twierdzi Kazimierz Kaczor.
* * *
@ Za Onetem. Gdy pełnił rolę prezesa Związku Artystów Scen Polskich [1996-2005] oskarżono go o malwersacje finansowe i postawiono zarzuty. Po 10 latach sprawę umorzono, a sąd uznał, że "działanie oskarżonych było wynikiem naruszenia zasad ostrożności, a nie umyślnego działania. Według sądu jest bezsporne, że szefowie ZASP nie chcieli działać na szkodę Związku, a ich działania miały na celu przysporzenie organizacji jak najwięcej pieniędzy". - Ta sprawa wraca do mnie jak bumerang, choć została dawno przez sąd umorzona. Zarzucono mi nieuczciwość, choć nie było na to ani jednego dowodu!!! (...) W trakcie postępowania okazało się, że w związku nie było żadnych nieprawidłowości, co więcej - bank ING zwrócił ZASP-owi wszystkie pieniądze z odsetkami, jeszcze przed całą rozprawą. Obligacje, które zostały w Związku, spieniężono i stanowią jego dodatkowy dochód. Cała operacja nie była więc nieudanym krokiem finansowym, lecz bardzo opłacalnym. Zostałem wraz z kolegami przeproszony na zjeździe ZASP-u.. (...) [Dziś] Myśli są raczej gorzkie. Z założenia nie jestem osobą, która by żałowała czegokolwiek, co zrobiła, natomiast wiem, że już nigdy nie zgodzę się objąć żadnych funkcji społecznych - mówił w 2013 r. w wywiadzie dla Onetu.
TU Niezwykły list Prezydenta Andrzeja Dudy do Kazimierza Kaczora! Poruszające słowa.
Marr jr
Inne tematy w dziale Kultura