Nikt z nas nie lubi być robiony w konia. Niemal każdy zna to uczucie, kiedy dowiedział się, że był zrobiony w balona. Jednak są tacy, którzy zastawiają pułapki, spiskują tłumacząc to zazwyczaj dobrem ogółu, lecz w rzeczy samej kryje się za tym forsowanie własnego interesu. Są ludzie, którzy posuwają się do draństw z pobudek ideologicznych, ale nie o nich tu mowa.
Tak jak nikt nie lubi być robiony w konia, nikt nie też nie chce ugrzęznąć w życiu w przeciętności. Przynajmniej ci, którymi od zawsze kierowały ambicje.
Czasami ambicje bywają przyrodzone, a przyczyna i powody są trudne do zdefiniowania, nierzadko jednak ambicje te są podsycane przez innych, ludzi, którzy sami nigdy nie mieli możliwości ich zaspokojenia, obserwując z zewnątrz blask mirażu odbitego ze światła gwiazd.
Kiedy młodzi adepci tenisa wraz z rodzicami stają się zniecierpliwieni brakiem szybkich postępów w grze, a na ich twarzach maluje się niepewność o dalszy sens wykonywanej żmudnej pracy na treningach, zaczyna pojawiać się pytanie, jaka droga doprowadzi ich szybko do wymarzonego sukcesu. Znając aktualne realia odpowiadam najzupełniej poważnie - Po pierwsze, trzeba postarać się o obywatelstwo szwajcarskie, po drugie zapisać się do Agencji Public Relations Rogera Federera i wtedy już można „legalnie” dopingować się, czym się da, ile się da, byleby było skuteczne i względnie nie obciążało organizmu. Ponieważ o szwajcarskich laboratoriach medycznych w superlatywach wypowiadał się Lance Armstrong, który przez lata korzystał z ich „usług” przeszło dekadę wstecz, nie wiąże się to z wielkim ryzykiem, gdyż jak widzimy Lance ma się dziś całkiem nieźle na zdrowiu. Amerykanin przez lata zadziwiał ekspertów, lekarzy sportowych i genetyków, fizjoterapeutów oraz wielu znawców kolarstwa i sportu swoją niespotykaną siłą, wytrzymałością mimo upływającego wieku, a także skutecznością zwycięstw w kolejnych największych imprezach kolarskich jakim jest Tour de France. Niektórzy eksperci wówczas forsowali teorie, że owa niespotykana siła Lance'a bierze się z powodu zmian genetycznych, jakie rzekomo nastąpiły u Armstronga, po innym wielkim zwycięstwie jakim było pokonanie raka jądra.
I tak wraz z kolejnymi wygranymi w Tour e France amerykański kolarz został ikoną tej dyscypliny. Przyjmowali go niemal wszyscy prezydenci z całego świata, znani politycy, traktowano go z wielką atencją za jego dokonania na niwie sportu i zdrowego stylu życia. Stał się żywą legendą sportu; znanym ambasadorem walki z dopingiem w sporcie, na który przeznaczał setki tysięcy dolarów rocznie, aby sport był czysty. Dzięki Armstrongowi kolarstwo zyskało na całym świecie na popularności. Wzrosły apanaże dla pojedynczych kolarzy, dyscyplina świeciła pełnym blaskiem. Zadowoleni byli kibice, dziennikarze mieli o kim mówić, młodzież kupowała rowery. Gdy ktoś tam po cichutku przebąkiwał, że wyniki Lance'a nie są uzyskiwane na drodze katorżniczych treningów, nadzwyczajnej technice, czy niespotykanej wydolności organizmu tego sportowca, niewielu chciało o tym słyszeć. Lance, w tamtych czasach nie znał się i nie wiedział, jaką siłę oddziaływania na umysły niesie ze sobą PR (pijar), tak jak wiedzą to dziś menadżerowie sportowych gwiazd. W jego czasach ledwo raczkował internet.
Lance Armstrong traktowany jest obecnie przez jednych jako oszust, ale przez niemałą grupę społeczeństwa, nadal jest ikoną kolarstwa, a przeciwnikom przypomina się jak wiele zrobił dla rozwoju dyscypliny, która dostała zawał wraz z upadkiem mistrza. W zeszłym roku na jednej z konferencji powiedział, że niepotrzebnie przyznał się do zażywania dopingu w programie Oprah i żałuje tej decyzji, bo w kolarstwie doping zażywa każdy.
W dzisiejszych czasach popkultury miejsce należne ponad wszystkich znalazł ulubieniec mediów, ukochany i uwielbiany pod niebiosa, przez dziennikarzy z nadanymi mu przez nich tytułami - król, maestro, geniusz - oddającymi mu czołobitną cześć - Roger Federer. Porównywany tylko do największych nazwisk w historii ludzkości; począwszy od kultury, literatury, poezji, sztuki - do samego Picassa, Michała Anioła, Rembrandta, a nawet nauki (np. Nicholas Agar w książce „Humanity's End” porównuje Federera do Einsteina).
Zazwyczaj autorzy starają się udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że Roger Federer nie tylko dorównuje w istocie ich genialności, ale nawet pod wieloma względami przewyższa. Pewnie może dziwić to co niektórych, ale uważnie śledzący wydarzenia znają przyczyny tego postępowania. Dobrze funkcjonująca machina milionów wydawanych co rocznie na PR przez amerykańskiego specjalistę i menadżera sportowego Tony Godsicka.
Dziennikarze sportowi o Federerze uwielbiają więc mówić przy każdej sposobności. Nawet jeśli takiej nie ma i wydaje się iście diabelskim i nie możliwym, aby gdzieś wpleść nazwisko „króla”, oni to potrafią .Kiedy nie gra Federer, grają zaś inni zawodnicy, wszystko oczywiście „naturalnie” kojarzy się im z Federerem. Kojarzą im się zagrania „których nie powstydziłby się sam Roger”, „ w sposobie ustawiania się do piłek w stylu Rogera”, „ w próbie naśladowania stylu Rogera”...
Kojarzy im się tak samo, jak temu facetowi, co wszystko kojarzyło się z gołą babą. Przypomnę tym, którzy tego nie znają.
Przychodzi zatem facet do lekarza, a lekarz rysuje mu na kartce koło i pyta się go - z czym się panu to kojarzy?
Kto rysuje nam „te świństwa” i z jakich powodów to czyni możemy bez trudów się domyślić samemu. Rola większości współczesnych mediów, jak powiedział Witold Gadowski służy już głównie propagandzie i lichej rozrywce. Mogę bez trudu przytaczać kolejne przykłady, które są dowodami potwierdzającymi te słowa, i jeśli ktoś myśli, że dziennikarstwo sportowe różni się od tego co nazywamy potocznie dziennikarstwem informacyjnym jest w błędzie.
Wróćmy jednak do sedna sprawy.
Nawet, gdy na kort wychodzą grać panie słyszymy ciągle stare śpiewki, mające przeciwstawiać zły charakter zachowań pań, z „wzorcowym, doskonałym zachowaniem na korcie Rogera” lub coś w stylu „nie wyobrażam sobie, aby tak kiedykolwiek zachował się Roger, kłócił z sędziami czy rzucał rakietą”, „to gentleman kortów”. Schemat jest prosty, ale dość skuteczny. Wygląda to jak walka dobra ze złem, po jednej stoi światło i dobro, po drugiej ciemność i zło. „Doskonałość, perfekcja, geniusz” - czyli to jak określany jest Roger Federer przez media, versus „wyrobnictwo, siła, cyborgowatość” - jak mawiają dla spotęgowania ważenia o reszcie rywali Szwajcara urodzonego w Bazylei. Nawet angielskie słowo „peRFect” jakim został „ochrzczony” przez pijar-owców stało się jego własnym logo, z wytłuszczonymi inicjałami imienia i nazwiska. Nie ma co nawet wspominać o milionach absurdalnych artykułów, wręcz nie do uwierzenia, gdy nie widziało się ich na własne oczy, gdzie jeden redaktor stara prześcignąć drugiego kolegę w dowodach uwielbienia i czci jakie należy oddać królowi, któremu jak pisze „reszta tenisistów może co najwyżej tylko czyścić ramy”. Niektórzy z nich nazywają siebie „Federianami”, stając się wiernymi wyznawcami. Przez przeciwników nazywani „Fedtards”, z powodu najbardziej fanatycznego podejścia jakie żywią do rywali, obrażając tych, którzy „śmią” pokonać „ szwajcarskiego maestro”. Ponieważ aż 23 razy swoją wyższość nad „królem tenisa” wykazali Rafael Nadal i Novak Djoković zaczęto spekulować o ich rzekomym niedozwolonym w sporcie wspomaganiu.
W dzisiejszym świecie sportu, mediów i nie tylko, chyba już nic nie może nas zdziwić i zaszokować. Wszystko zmienia się jak za dotknięciem magicznej różdżki, a my coraz bardziej obojętniejemy, wzruszamy ramionami, przestajemy zadawać sobie pytania, zakopując swoje ostatnie złote dukaty w ziemi w „krainie cudów”, jaką obiecują nam Mistrzowie spod znaku cyrkla i kielni.
Jeszcze trzy lata temu, gdyby kogoś zapytano, czy możliwe jest, aby zawodnicy uprawiający tenis, po ukończeniu 35 roku życia, osiągali nadzwyczajne i efektowne sukcesy w tym sporcie na najwyższym poziomie i wyglądali lepiej, niż kiedy byli dużo młodsi, popukałby się taki ktoś tylko w czoło. Czy półroczne planowane przerwy w grze zdała od tenisa, w celu „ogólnej regeneracji” i spektakularne, szokujące formą powroty na największe imprezy stały się normą, którą przyjmujemy z naturalnością, z jaką oczekuje się po nocy nastania dnia? Kiedy po trzech i półgodzinie gry maestro zamęcza fizycznie młodszego o prawie dziesięć lat rywala? Patrzymy tylko i słuchamy z podziwem, co mówią ci super bohaterowie, uświadamiając sobie jak tłumaczą nam, że niemożliwe w ich wypadku jest tylko kwestią upartości i woli? A my możemy już tylko patrzeć na te gwiazdy, które weszły w tajne konszachty z Bogiem, wiedząc, iż nam jest pisany los dostępny tylko śmiertelnikom? Czyżby nam nie pozostało już nic, jak tylko bić brawa i wierzyć w te wszystkie nieziemskie opowieści, które wypełniają się na naszych oczach?
O, jakże czują się ci wszyscy, którzy z pokolenia Rogera pokończyli dawno kariery, nie mogąc sprostać zębowi czasu, który nadgryzł ich kariery sportowe, wyrzucając ich za burtę z płynącego okrętu zwanego kolokwialnie „cyrkiem tenisowym”. Widać okazali się zwyczajnymi śmiertelnikami i nie ucztowali z bogami pijąc nektar ambrozji...
Po kompletnie nieudanym zeszłym sezonie, Severin Luthi, drugi trener Federera i reprezentacji Szwajcarii ogłaszał buńczucznie w mediach, że nie zdziwi się, jeśli prawie 36 letni "król" najlepsze życiowe wyniki ma dopiero przed sobą (choć jego rówieśnicy zakończyli swoje kariery wiele lat temu). W sumie nie powinno to dziwić nikogo. Wszak także i najlepsze laboratoria medyczne są właśnie w Szwajcarii, a siedziba największej europejskiej federacji walczącej z dopingiem znajduje się właśnie w...Lozannie.
Więc nam pozostaje już tylko czekać na kolejne wielkie artykuły, które udowodnią światu, że dzieciątko zapowiadane w psalmach nie urodziło się w Betlejem, ale w Bazylei.
Ci, którzy sądzą, iż wszystkim rządzi Los, nie myliliby się, gdyby się nie upierali przy tym mniemaniu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Sport