Od kilku lat ojciec pracował w firmie braci Nobel. Panie, siedzące cały dzień przy telefonach i wielkich księgach w kantorze przy ulicy Niecałej 4, przyjmowały zamówienia. Na Pelcowiźnie ulokowały się składy i garaże dziesięciu Fordów T, rozwożących po mieście dwudziestofuntowe, czerwono - żółte kanistry z najczystszą naftą "Kryształ". Te kanistry bracia Nobel wymyślili, żeby pokonać konkurencyjną Standard Oil Company. Rozlewnia nafty na Pelcowiźnie była wyłożona białymi kafelkami. Pracownicy nosili szare fartuchy. Na placu podkute miedzią perszerony ciągnęły wyładowaną blaszanymi beczkami platformę. W garażu, oprócz Fordów T, przez kilka miesięcy stała angielska parowa ciężarówka. Szybkość dwadzieścia kilometrów na godzinę, ładowność sześć ton. Miała mosiężny kocioł i wielką, poziomo ustawioną kierownicę. Kręciło nią dwoje ludzi, palacz i kierowca, a kiedy trzeba było się zatrzymać, obaj wchodzili na pedał hamulca. Ojciec był inżynierem i zajmował się Fordami T.
***
W fabrycznej hali stała wielka maszyna. Do góry, z powrotem, tłoki, pasy transmisyjne, koła napędowe, zębatki, wały i przekładnie. Wpatrywałem się w pędzącą maszynerię jak zahipnotyzowany, a z wirujących kawałków żelaza biła nieznana siła. Po plecach przeszły mi mrówki, czułem bezdech i cudowny ból w brzuchu, bo zobaczyłem w tej maszynie takie samo słońce, jakie było w oczach pilota Garros z klubu Stade Francaise, kiedy leciał aeroplanem nad Morzem Śródziemnym, a moje oczy łzawiły, bo wiedziałem, jakie to szczęście mnie spotkało, kiedy tak umysł unosi się ponad ciałem. Potem zemdlałem. Obudziłem się w kantorku.
- Niektórzy ludzie nie mogą znieść widoku wirujących części maszyn - powiedział tatuś.
***
Madame Sémiramis, wróżka, przepowiedziała nam wielkie nieszczęścia. Emil poczuł co się święci, kiedy pierwszy raz zobaczył nadlatujące wolno sterowce. Strach, pewnie strach, cóż by innego; coś mu ścisnęło gardło, kiedy stado szarych nosorożców przesuwało się po niebie.
- One mogą spłonąć od jednej iskry - powiedział pan Janik - tam w górze na linach wiszą marynarze i łatają dziury. Kiedy wiatr zmienia kierunek, latają wokół sterowca jak dzieci na karuzeli.
Brzuchate zwały jedwabiu były napompowane energią i wystarczyła jedna iskra, żeby Zeppeliny rozpływały się na niebie w chmurze ognia. Świat był napompowany energią.
- Masz w sobie za dużo energii, Emilu - usłyszałem pewnego dnia od mamy.
***
W drugim roku wojny pan Janik otworzył szerokie drzwi i powiedział: To już ostatnia chwila, chłopcy, bo niedługo wszystko opieczętują. Byliśmy w środku. Tylko ja, mój kolega Kazik i pan Janik, bo już od dawna "The Monster Roller Skatink Rink" zarastał kurzem. Właściciel splajtował i wrócił do Anglii. - Tylko dobrze ściągnijcie rzemienie - radził pan Janik. Przypięliśmy wrotki i staliśmy w progu. Wielka, pusta sala. Ciemną podłogę z kanadyjskiego drzewa pokrywała warstwa kurzu. Okna były nieszczelne i w promieniach słońca wolniutko unosiły się chmury pyłu. Przy ścianach wisiały mosiężne poręcze. Jakaś porzucona para wrotek w kącie. Kiedy powoli wjeżdżałem na środek, zostawały za mną ciemne smugi. Deski trzeszczały, a w powietrze wzbijał się lśniący pył. Wrotki grzechotały. Oparłem się o ścianę i podniosłem nogę. Czarne, kauczukowe krążki promieniowały wewnętrznym ciepłem. Pan Janik stukał palcami o framugę. Wrotki były w porządku. Odepchnąłem się i ruszyłem na wycieczkę po całym świecie, nad brzegi Malabaru, do Kraju Zjadaczy Lotosu, do Nadmorskiej Bohemii pod Palmami i do Miasta Światła, bo na ścianach "The Monster Roller Skatink Rink" wymalowano widoki najpiękniejszych zakątków świata.
***
- Marsz wojskowy - krzyknął pan Janik, nasz sąsiad. - Klatkę piersiową masz słabo uwypukloną i trudniejszych ćwiczeń możesz nie przetrzymać. Marsz wojskowy jest najlepszy na newrozę i płuca - dodał.
- Może po prostu trochę bym pobiegał, przynajmniej na początku?
- To nie jest sport. Kręgle, pieski, obrazy gimnastyczne, proszę bardzo ! Ty za to chcesz sobie wybrać najtrudniejsze i najbardziej szkodliwe zajęcie. Pewien Fin biegał zbyt wiele i szybko umarł na głód biegania. Zabiegał się na śmierć. Co się stanie, jeśli ogarnie cię głód biegania ? Zwróć też uwagę, że jesteś w gimnazjum i nie możesz latać jak chłopaki z najgorszych przedmieść.
- Czy słyszał pan, panie Janik, o jakiejś wyższej technice biegania ?
- To wymysł Amerykanów. Latają z gumowym workiem na plecach i końcówką rurki w zębach, żeby sprawdzić jak się oddycha podczas biegu. Niemiecki mistrz Nettelbeck zachwala zaś dobroczynne skutki płynu "Amol", po użyciu "Amolu" przebiegł w ciągu jednej godziny ponad siedemnaście kilometrów ! Są jeszcze recepty mistrza świata Altimaniego i przygody Sherlocka Holmesa, w których rozwiązuje się zagadki sportu.
- Emil, jeśli będziesz biegać na ulicy, aresztuje cię policja ! - krzyknęła matka.
- No właśnie, czy to jest normalne, że nie można biegać po mieście, za to jeśli ktoś włazi na słup wysmarowany mydłem albo skacze w worku, to wszystko jest w porządku ? - zauważyłem - albo jak dwustu mężczyzn ustawia się w czworobok i robi pajacyka ?
- To rzeczywiście trochę dziwaczne - potwierdziła mama.
***
To było w lutym. Tego dnia przyszła odwilż. Rano zrobiło się trochę cieplej, na kilka godzin, i śnieg, który spadł w nocy, zaczął topnieć. Potem nagle, w środku słonecznego dnia chwycił mróz i kiedy po południu szedłem do Kazika, na nagich drzewach wisiało mnóstwo sopli, jak małe, przezroczyste listki o dziwacznych kształtach. W popołudniowym słońcu drzewa lśniły wszystkimi kolorami. Ulicami jeździły rozświetlone wozy. Niedaleko, na Wiśle, biedacy mogli zarobić parę groszy przy wydobywaniu lodu. Daleko od brzegu łamali i wyciągali bosakami mokre tafle, potem cięli je piłami i całe sterty lodu ładowali na wozy. Konie ciężko ciągnęły roziskrzone stosy. Podjechał tramwaj. Przy szybie wisiała niebieska tablica z białym krzyżem. Zadźwięczał dzwonek, a konduktor w sprzedał mi bilet za pięć kopiejek. Wagon, zazwyczaj czyściutki, lśniący mosiężnymi okuciami i lakierowanym drewnem, był brudny, i śmierdział szpitalem. Pewnie znowu transporty rannych. Teraz tylko samotna siostra z krzyżem św. Jerzego na piersi wbiegła w pośpiechu na schodki. Tego dnia poszliśmy z Kazikiem na wrotki.
***
Nigdy więcej nie widziałem już wielkiej sali "The Monster Roller Skatink Rink". Raz tylko, w roku 1920, stałem przed samymi drzwiami. Urządzono tam wtedy lazaret i szukaliśmy w nim kogoś. Matka przeszła wzdłuż łóżek, ale mnie nie wpuszczono.
***
Mieszkaliśmy wtedy na Starym Mieście, w wielkim drewnianym domu. Od ulicy dom i ogród zasłaniały topole i tylko wąskie schodki łączyły nas ze światem. Dom stał stał na wysokim nasypie. Drewniane gonty obrastał mech. Mieliśmy trzy pokoje na piętrze. Na dole mieszkali państwo Janikowie z córkami i synami. Chłopcy, a było ich czterech, byli wysocy, zgrabni i przystojni. Trzy dziewczyny wyrastały grube i nieładne. Dlaczego państwo Janikowie nie mieli ani jednej ładnej córki? Pan Janik był kolejarzem. Codziennie rano, w mundurze, szedł na dworzec Kolei Warszawsko - Wiedeńskiej. Na Woli miał swój ogród. W lipcu przynosił mamie koszyki z ogórkami do kiszenia, muromskimi albo mieżyńskimi i powtarzał:
- Warzywa to zdrowie, a zdrowie to błogosławieństwo boże.
Kiedyś mieszkał z nami dziadek, ojciec pani Zosi Janikowej. Mieli jeszcze kota, a właściwie kotkę. Dziadek co roku topił kocięta. Którejś wiosny kotka znowu miała młode, ale dziadek był już chory, nie ruszał się z łóżka. Koty rozlazły się po całym domu, nikt nie chciał robić im krzywdy, a dziadek niedługo umarł. Potem było u nas bardzo dużo kotów, rozchodziły się po okolicy przez parę lat. W końcu odeszły wszystkie. Nie było już u nas ani jednego kota. Kiedy zaczęła się wojna, pan Janik kupił kilka butelek piwa "Perla Tarnowska" z browaru księcia Sanguszki i zaprosił ojca na kolację.
- Gdzie synowie, panie Janik ? - zapytał ojciec.
- Musiałem wszystkich posłać do ogrodu, żeby upilnowali - odpowiedział nasz sąsiad - Ruskiego wojska całe tłumy i ułańskie konie obżerają mi drzewa.
***
Pocztówki pokazywały to, co gazetom nie bardzo wypadało. Pewnego dnia listonosz przyniósł do naszego domu rosyjską kartkę, zdjęcie muzułmańskiego powstańca z Andishanu. Niski, chudy człowiek w turbanie klęczał na deskach podłogi. Unieruchomione kajdankami ręce kazano mu trzymać na udach, tak żeby wszystkie ogniwa były widoczne. Miał rzadką brodę i spokojną, nieruchomą twarz. Na innej pocztówce zobaczyłem starego młynarza, Louis Coulon'a, właściciela najdłuższej brody we Francji. Miał na głowie wielką, aksamitną czapkę, a na piersi medal. Kartki były niezwykłe. Niekiedy absurdalne, pełne patosu albo ckliwości. Przemoc, skandal, egzotyka. Na którejś zobaczyłem biały pałac cadyka z Czortkowa, taki w jakich mieszkała arystokracja. Po wyżwirowanych alejkach parku snuli się chasydzi z pobożnymi książkami w rękach. Cadyk Mosze Friedman, zwany Czortkower, miał tam swój dwór i i naddwornego grajka. Na bełzkim kirkucie stał nagrobek Mesjasza, reb Arona. W każdym pokoleniu żyje Mesjasz, ale nikt nie wie, kto nim jest. Kiedy żył reb Aron, chasydzi wiedzieli, że właśnie on jest Mesjaszem. Żydzi z Częstochowy produkowali chrześcijańskie dewocjonalia. Biłgoraj znany był z najlepszych sit, w Kałuszynie robiono kożuchy, a w Tomaszowie Rawskim czapki. Miasteczko Brody słynęło z tajnej policji. Hamulce w automobilach były fatalne. Benzynę kupowano w aptekach. Kwiaty cięte dowożono z Riwiery, przypomniał pan Janik. W niemieckich miastach codziennie rano specjalną pastą czyszczono wszystkie skrzynki pocztowe. Tamtejsi profesorowie uważali, że Serbowie to w większości studenci i handlarze pułapkami na myszy.
Wiedeń na całą Austrię słynął z katarynek. Były wszędzie, ogromne, i wydawały z siebie chutliwy dźwięk trombit. W mieszkaniach od rana do nocy można było urządzać zabawy z tańcami, wystarczało młode wino z Gumpoldirchen i pieczone kasztany.
Najdziwniejsza widokówka, powiedział pan Janik, przyśniła się 28 czerwca 1914 roku biskupowi węgierskiemu, doktorowi Józefowi Lanyi z Wielkiego Warażdynu. Na kopercie była czarna, żałobna obwódka i arcyksiążęca pieczęć Franciszka Ferdynanda. Na kartce dwaj ludzie uzbrojeni w rewolwery rzucali się na automobil, którym jechał arcyksiążę z żoną. Był również tekst: "Drogi doktorze Lanyi: Donoszę Panu, że dziś w Sarajewie padnę wraz z żoną ofiarą mordu. Polecamy się Pańskim modlitwom."
***
Kupiec Lisin miał na Erywańskiej prawdziwy rosyjski sklep. Kupiec sprowadzał kawior, karawanową herbatę chińską wożoną lądem przez Kiachtę, co nadawało jej przedziwny smak, wina krymskie, kaukaskie, francuskie "Cháteau - Laffitte", po odbyciu podróży z Bordeaux do Ponichéry naokoło Afryki i z powrotem nazywane "retour des Indes"; uprawiane w północnej tundrze fioletowo-czarne maliny Malborough, suszone morele, turkiestańskie rodzynki, suchy groch z Rostowa, dynie „kantałupy” z Dzikich Pól, złociste, o słodko-migdałowym aromacie; konfitury krymskie, besarabskie arbuzy i winogrona o nazwie "Damskie Paluszki" albo "Izabelle", o mocnym, muszkatowym smaku rdzawo-czerwono-fioletowych jagód, sprowadzane z kolonii Chaba, którą nad Morzem Czarnym, niedaleko ujścia Dunaju założyli po rewolucji francuskiej emigranci, kiszyniowskie śliwki i powidła gotowane w kociołkach przez wędrujących od wsi do wsi Cyganów; a na wiosnę, kiedy ryby płynęły w górę rzek i kozacy z piętnastu guberni nad Wołgą i Kamą brodzili w lodowatej wodzie w szczelnych, skórzanych opończach, Lisin sprzedawał nawagę, która zamiast ości miała pantofelki, jesiotry, białego łososia i olbrzymią czerwoną rybę, w której brzuchu mieściło się nawet pięćdziesiąt kilogramów kawioru.
***
W marcu śnieg na ulicach był już brudny. Zaczynało się ściemniać. Wracaliśmy z ojcem do domu. W aptece z czarnym, rosyjskim orłem na szyldzie ojciec kupił mineralne pastylki przeciw kaszlowi i chrypce, a potem zaszliśmy do sklepu kolonialnego Pinkusa Perlmuttera. Pachniało tam kawą i egzotycznymi przyprawami. Stałem przy witrynie. Przysunąłem twarz do zakurzonej szyby. Wszystko było szare. Dorożki, automobile, żołnierze, eleganckie damy... Poruszali się w szarej mgle, jak widma, nie dotykając ziemi. Lampy dorożek, wielkich, czarnych ryb, łagodnie zakreślały poplątane linie.
W młodości Pinkus był nauczycielem tańca i dobrych obyczajów. Pożyczył od teścia pieniądze i urządził sklep. Za sklepem był pokój śniadaniowy. Na stołach leżały bieluteńkie, papierowe obrusy. Siadaliśmy w fotelikach z trzciny. Na ścianie wisiały tasiemki papiers d'Arménie, papieru do odkażania powietrza, i makatka z rosyjskim żołnierzem, maszerującym z karabinem na ramieniu, brzegiem jakiegoś południowego morza. W tle rosły cyprysy, a żołnierz miał twarz imperatora Mikołaja. Popijaliśmy herbatę, a ja dostałem miseczkę z suszonymi owocami z Gruzji. I tak to smakowało niezwykle i pięknie, jakby Pan Jezus przechodził przez gardło, aż mi się oczy przymykały od tego czaru.
Pinkus opuścił nas na chwilę i przyniosł butelkę wody mineralnej Louis Roederera.
- Tę budowlę Niemcy zniszczyli bombami, Emilu - ojciec wskazał na etykietę, na której widniała katedra w Rheims. - Tym razem Wasyl Fiodorowicz przebrał miarę.
- Kto to jest Wasyl Fiodorowicz ? – zapytałem.
- Tak Rosjanie nazywają niemieckiego cesarza.
***
Przez miasto maszerowały syberyjskie pułki w białych, futrzanych czapach. Na postojach żołnierze słuchali bajek o przecherze Aloszy, popim parobku Mikołce, gadali o ostatnich zbiorach, cenie zboża, pogodzie i urodzaju, albo grali w kiczkę. Niemcy zrzucali na nich bomby z aeroplanów "Taube". Pewnego dnia nadleciały sterowce. Firma braci Nobel zaczęła przygotowywać się do ewakuacji. W gazecie "Russkij Inwalid" napisano, że tylko "wymyślny manewr" może zakończyć wojnę. W wielkim, rosyjskim atlasie Kozena ojciec śledził ruchy frontów.
***
Tej zimy ojciec przesiadywał w domu. Nafty w składach nie było, a cała firma leżała gdzieś na bocznicy kolejowej. Znajdował sobie kąt w kuchni i przeglądał książki techniczne. Tak w ogóle nie przepadał za książkami i tylko raz w roku, zazwyczaj na Wielkanoc, od deski do deski czytał "Trylogię". Wychodził wtedy z sypialni tylko na posiłki, poważny i nieprzystępny, jadł szybko w milczeniu i wracał do lektury. Teraz siedział sam w wyziębionej kuchni i rysował jakieś schematy. Następnego dnia wyszedł rano, jak zwykle, gdy chodził do pracy, i nie było go cały dzień. Matka zaczęła się niepokoić. Ściemniało się. Padał śnieg. Emil z matką siedzieli w kuchni, kiedy nagle otworzyły się drzwi i na progu stanął ojciec w swoim długim automobilowym płaszczu z magazynu "English House". Szybko rozlała się pod nim ciemna plama.
- Nic nie robicie? Ubierajcie się. Zobaczycie coś.
Wyszliśmy w trójkę. Śnieg leciał z granatowego nieba. Za rogiem stał czarny Ford T. Białe płatki topniały na lśniącej pokrywie silnika. Mama usiadła przy ojcu. Mijaliśmy dzwoniące sanie i zapóźnionych przechodniów. W końcu automobil wjechał w jakąś boczną uliczkę.
- Trzymać się teraz ! - powiedział ojciec.
Przyśpieszył i poczuliśmy, że Ford już się właściwie ślizga po oblodzonym bruku. Nagle ojciec zahamował i wykręcił kierownicę. Śnieg leciał spod kół. Samochód sunął bokiem. Zarzucał. Ojciec znów zawracał i hamował. Rzucało nami na wszystkie strony. Mama i ja siedzieliśmy cichutko, bo wiedzieliśmy że ojciec żegna się ze swoim automobilem, że niedługo wszystkie Fordy z bazy na Pelcowiźnie zabierze wojsko i po kilku, kilkunastu dniach utkną gdzieś w błocie z poszarpaną karoserią i krwią na tapicerce. Spod kół leciały białe płatki, a ojciec cieszył się jazdą, swoimi umiejętnościami, refleksem i tym, że może pokazać, jak piękna była jego praca w firmie braci Nobel.
Inne tematy w dziale Kultura