Na stół zwalił się wielki łeb pana reżysera, miał dość. Podniósł na chwilę ciężką powiekę, natężył uwagę, obserwował. Przed jego wybałuszonym okiem, zaledwie kilka centymetrów obok maszerował swobodnie i pewnie karaluch. Rozluźniony i ogromny kroczył jak na defiladzie, najwyraźniej czuł się bezpieczny, zmierzał w stronę oka. Pan reżyser poczuł w tym momencie ból w dole brzucha, ból jakiego nie odczuwał wcześniej. Może ktoś dosypał coś do flaszki, może ujawniały się w ten sposób problemy z cateringiem, rozmrażali przecież, potem znowu mrozili, przyjedzie, nie przyjedzie, tego z nimi nigdy nie było wiadomo, lubią się zapowiadać a już uwielbiają, jak się na nich czeka. Musiałby jednak przestać pić, choćby na chwilę. Łatwo powiedzieć …
Ściągnął ich wszystkich Krzysiu albo ktoś równie bystry, bez znaczenia. Muzykę przyniósł ze sobą w termosie Tymon a może inny Krzysiu. Reżyser poczuł nudności, miał dość tego towarzystwa, tego kurewskiego klimatu balu, tej ich wiecznej imprezy, nieprzerwanej zabawy strażników w posowieckim łagrze przebranych zgodnie z najnowszą modą i w ramach kolejnej przebieranki za patriotów. Kolejne prawicowe odchylenie. Ileż podobnych zwrotów człowiek w swym życiu zaliczył? Platforma Obywatelska … co to kurwa jest Platforma? Jaki cham coś takiego tutaj przywlókł? Chyba jednak lepiej siedzieć cicho, nie odzywać się, nie nucić pod nosem rosyjskich romansów, zanadto się nie rozluźniać? Nie wiadomo, kto się tutaj przypałętał. Cicho sza, śpimy …
- Co tu robisz?
Głos brzmiał znajomo. Raczej nie Krzysiu, nie Adaś, nie wiadomo kto. Wyglądał jak chuj, brzmiał jak inteligent, człowiek zagadka.
- Kto pyta?
- Nikt nie pyta. Po co kładziesz ten swój wielki, tępy łeb na czystym stole?
- Nie kładę, sam się położył. Spadł chyba, nie wiem jak to się stało, zajmuje mało …
- Co zajmuje, co kurwa zajmuje …? Rozwaliłeś się na zastawionym stole jak baran …
Robiło się niefajnie. To mógł być Leszek albo inny Zygmunt nie Zygmunt. To mógł być ktokolwiek, kto najwyraźniej brzmiał jak ktoś ważny.
- Nie wkurwiaj się, trochę tu poleżę.
- Nie poleżysz.
- Spójrz na nią. Widziałeś kiedyś coś takiego?
Próbował odwrócić uwagę ważniaka ale faktycznie - pod ścianą na krześle siedziała kobieta w trudnym do określenia wieku. Nogi rozwarte, wyprostowane, rozrzucone na boki, twarz tępa, oczy wybałuszone i nieobecne. Siedziała, jak porzucona szmaciana lalka. W cywilu uchodziła za znaną z telewizyjnego ekranu działaczkę, często rozprawiającą o korupcji towarzyszkę z najbliższego otoczenia Donalda, taką tam specjalistkę. W każdym razie na tyle się już wżarła, na tyle przetarła przez wszelkie gabinety, że mogła trafić na imprezkę dla naszych, dla swoich. „Nie dla pisowców; nur fuer Platforma ” – żart rozwieszony na ścianie od początku wprawiał reżysera w dobry nastrój. Lubił lekkie, dowcipne formy charakterystyczne dla jego środowiska. Dopóki był trzeźwy. Potem stawał się bardziej krytyczny - „po co ona tak siedzi nawalona w trzy dupy?”
Dokładnie w tym samym momencie szmaciana lalka ciężko się poruszyła. Przypominało to rozruch Frankensteina po długim śnie zimowym, a może raczej spowolniony wstęp do porannej gimnastyki. Zsunęła się niżej, nogi rozwarła jeszcze szerzej, następnie rozsuwała je i zsuwała miarowo, chybocząc się na krześle. Tępa kobieca gęba na chwilę pojaśniała.
- Tak robiliśmy kiedyś w szkole, tak to się robiło na śniegu – wyrzuciła z siebie przez zaślinione wargi, poruszając sztywnymi nogami w pozaciąganych rajstopach. – to orzeł.
„Gdzie kretynko widzisz tutaj śnieg? Gdzie masz orła? Ależ ohyda co za małpa, pić nie potrafi” - reżyser poczuł falę napływającego mu do gardła obrzydzenia, kolejnego nadlatującego pawia albo jak to się teraz mówi, tęczę z placu zbawiciela. Zauważył w jednej sekundzie, niemal jak na zwolnionym filmie, jak do rozwartych nóg rozpostartej na krześle działaczki zbliżał się nieuchronnie karaluch - kroczący dumnie i pewnie przez środek balowej sali; ten ze stołu, czarny jak smoła, potykający się o własne nogi, w kapeluszu przekrzywionym na boki, w okularach przeciwsłonecznych na wąsach, z czerwoną parasolką z frędzelkami porwaną przez cwaniaka z ostatniego przyjęcia dla aktywistów SLD. Maszerował jak natchniony, jak minister, jakby miał za chwilę nad parkietem ulecieć, wznieść się, pofrunąć hen przed siebie unoszony parasolką z logo swojej partii. Nieuchronnie zmierzał do celu - przyjemnie podekscytowany, zdeterminowany i szczęśliwy. Podobna gratka nieczęsto się przecież zdarza. Nie każdy ma farta, nie każdy równie swobodnie łazi po zakamarkach dowolnie obierając cel takich wędrówek …
Nad reżyserem zawisł nieprzyjemnie złowrogi cień Zygmunta. Ten wyłonił się bezszelestnie z głębi przyciemnionej sali. Zbliżył się jak przeznaczenie. Pan reżyser, człowiek powszechnie szanowany, chętnie służący radą, znany w kraju i za granicą zatem z towarzystwa, jak to się dzisiaj mówi, z samego centrum salonu ciężko westchnął, ruszył powieką, nade wszystko chciał spać. Za każde pieniądze, za wszystkie skarby zdrzemnąć się, dojść do siebie. Czuł już co go czeka. Scenariusz lubił się powtarzać od lat, z Zygmuntem nie dawało się żartować. Znudzony i zmęczony tracił poczucie humoru. Na szczęście reżyser się przełamał, zdusił w sobie senność, uniósł ciężki jak ołów łeb po czym odsunął talerzyk, z godnością, niemal wyprostowany wytarł z gęby sałatkę, zręcznym ruchem zdjął z ucha wstążeczkę makaronu, do spodni wsunął koszulę. Był przygotowany. Damy, specjalistki od korupcji za długo sobie nie pooglądał ani karalucha, ani platformianego orła na miarę naszych czasów, mówi się trudno. W tym momencie usłyszał słowo, którego się spodziewał, na które od kilku minut grzecznie czekał. Brzmiało jak wyrok - wypierdalaj.
Inne tematy w dziale Polityka