Jak wiadomo, rząd przyjął ostateczny program polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Na 35 stronach bardzo mozolnie opisano to, co wydarzy się w najbliższym czasie w Unii. Siłą rzeczy pod polskim przewodnictwem.
Od miesięcy polskiej prezydencji towarzyszy nieśmiertelne słowo "priorytet". Jakie mają być polskie priorytety? Co Polska chce osiągnąć? Co zostanie z polskiej prezydencji na trwałe? Te pytania zadają dziennikarze i coraz częściej zwykli ludzie. Chętnych do znalezienia na nie odpowiedzi w rządowym dokumencie zniechęcam.
Jest pełen biurokratycznej nowomowy, która uwielbia takie słowa jak: wzrost, dobrobyt, wzmocnienie, intensyfikacja, itp. Unia zajmuje się wszystkim, więc polski rząd ma ambicję rozwijać wszystkie polityki. Zajmiemy się np. przyszłością polityki kosmicznej w UE oraz rozpoczniemy prace nad reformą systemu jednostronnych preferencji celnych dla krajów rozwijających się i najsłabiej rozwiniętych…
Prezydencja w UE to w 90% odrobienie zadania obowiązkowego, a w 10% indywidualne piętno kraju przewodzącego. W tych 10% sporo miejsca zajmuje promocja. I tu nie boję się o skuteczność rządu. Pozostaje jeszcze kilka procent, które powinny odpowiedzieć na pytanie: co po nas zostanie? Z dokumentu rządowego trudno to wywnioskować.
I jeszcze jedno. Niezależnie od 35 stron tekstu, początek prezydencji zdominuje kryzys bakteryjny i totalna bezradność państw i organizacji. O tym w dokumencie rządowym też nie ma ani jednego słowa.
Inne tematy w dziale Polityka