Wojna, bo giną ludzie. Dziwna, bo toczy się na ziemi, w powietrzu i w mediach. Gdyby śledzić relacje np. Sky News, to gros wiadomości z Libii obsługują nadający na żywo korespondenci z Trypolisu (rządy Kaddafiego) i Bengazi (pod kontrolą powstańców).
Rebelianci, jako wojsko, prezentują się marnie. Wielu przepytywanych ma broń pierwszy raz w ręku, ale morale prezentują wysokie. Jest oczywiste, że bez wsparcia logistycznego, transportów broni i zapewne pomocy "ekspertów", wojny nie wygrają, albo będzie się ona toczyć bardzo długo. Z kolei Kaddafi, mimo strat na lądzie, uruchamia swoich zwolenników w Europie, pokazuje światu pogrzeby ofiar koalicyjnych nalotów i zaprasza obserwatorów międzynarodowych, aby śledzili konflikt. Używając języka komentatorów, którzy nie wiedzą, co się wydarzy, można powiedzieć, że sytuacja jest "dynamiczna".
Jeden element wydaje się jednak wyjaśniony. Amerykanie zaczęli przemawiać jednym głosem. Sekretarze Clinton i Gates w sposób komplementarny i jednoznaczny zapowiedzieli, że Ameryka "mimo, że jej interes narodowy nie jest zagrożony" będzie prowadzić konflikt do zwycięskiego końca. Dziś wieczorem w tej sprawie przemówi prezydent i pewnie przypieczętuje tę politykę.
Obama podjął decyzję, która może być przełomowa dla jego dalszej kariery. TO JEGO WOJNA– on ją rozpoczął w imię wątpliwych (przynajmniej dla części senatorów) racji. Jeśli do wyborów pokona Kaddafiego, ma szansę na reelekcję. Jeśli ugrzęźnie w libijskich piaskach, tak jak w górach Afganistanu, będzie mu ciężko.
Inne tematy w dziale Polityka