Węgierski premier Victor Orbán nie poprzestał na kontroli wszystkich instytucji państwowych. Wziął się za media. Ani to praktyka nowa, ani oryginalna – władza zawsze chce mieć wpływ. Oczywiście po to, aby nikt jej nie przeszkadzał w realizacji "jedynie słusznych celów".
Dzieje się to na różne sposoby – za pomocą perswazji, zmiany struktury własności, czy autocenzury. Orbán sięgnął jednak do metod, które przypominają praktykę realnego socjalizmu, tzn. wyposażył instytucje regulujące w zapisy prawne, które dają możliwość ingerencji w przekaz na podstawie pełnej uznaniowości. Gdy czyta się o "godzeniu w interes publiczny", "zagrożeniu moralności", "braku zrównoważenia przekazu", widać wyraźnie, że władza będzie mogła zdjąć wszystko.
Przeciwko węgierskim pomysłom protestuje cała Unia Europejska, niektóre kraje z osobna, "Gazeta Wyborcza". Tylko Polska i PO siedzą cichutko. A przecież Fidesz i jego przywódca Victor Orbán zasiadają w tej samej politycznej rodzinie (Europejska Partia Ludowa), co Tusk i Platforma. Pewnie stąd to wstydliwe milczenie. A może obaj przywódcy są tak blisko, że nie wypada im się spierać publicznie?
Jedno jest pewne – nie czuję się dobrze, gdy troskę o wolność mediów na Węgrzech głośno wyraża niemiecki rząd, a polski chowa głowę w piasek.
Inne tematy w dziale Polityka