Czy wypada teraz pisać o czymkolwiek, poza Euro 2012? Chyba nie. Nawet moja córka tłumaczy mi, że zbiorowa histeria czasem jest wskazana. Będzie kibicowała rzecz jasna Polsce, ale ma też swoją drugą miłość – Irlandię. Nie wiem, skąd się wzięła, bo choć zjeździła niemal całą Zachodnią Europę, w Irlandii nie była. No cóż, miłość chadza czasem trudnymi do przewidzenia drogami.
Każdy z nas nosi w sobie jakiś stereotyp narodu, jeden się darzy się większą sympatią, drugi mniejszą i do końca nie wiadomo, z czego to wynika. Podczas ostatniego finału Ligi Mistrzów, kibicowałem Bayernowi, choć większość Polaków wspierała duchowo Chelsea. Ale tu powód był prosty, w Monachium mieszka mój siostrzeniec, a za Abramowiczem, właścicielem Chelsea nie przepadam.
Niemców raczej nie lubimy i tej niechęci nie trzeba tłumaczyć. Podobnie Rosjan. Swoją drogą, jak zauważył to któryś z internautów, gdy ostatnio Niemcy i Rosjanie jednocześnie gościli w Polsce, był rok 1939. Nie jesteśmy ich fanami, historia i rodzice wpoili nam antypatię do nich, choć minęło od tamtych dramatycznych czasów ponad pół wieku. Ale ostatnio, gdy w niemieckiej reprezentacji zaczęli grać Polacy (przynajmniej z pochodzenia), ta niechęć polskich kibiców zaczęła topnieć. Poza tym zawsze docenialiśmy ich kunszt piłkarski, pomimo resentymentów.
Poza tymi narodami już sympatie się dzielą. Głównie między Anglików i Francuzów. Dlaczego? Nie wiem, porzucili nas we wrześniu 1939 roku, porzucili nas też w 1945. A jednak potrafimy im to zapomnieć. To jednak, podobno, sojusznicy.
Nie rozstrzygam, każdy ma swoje upodobania. Ja zawsze kibicowałam (poza Polską) drużynom ligowym i narodowej reprezentacji Portugalii. FC Porto, Benfica i Sporting budzą moją sympatię. Gdy zapytano mnie dlaczego, musiałem się chwilę zastanowić. W końcu doszedłem do wniosku, że chyba dlatego, iż nasz historyczna przeszłość nie ciąży na naszych wzajemnych, polsko-portugalskich kontaktach. Przeszłość rzuca cień na nasze sympatie i antypatie. Poza tym grają piłkę, która mi się podoba, pełną temperamentu. Przykładem jest Christino Ronaldo.
Nie będzie mnie na żadnym ze stadionów, na których będą się toczyły rozgrywki, chociaż uszczęśliwiono mnie dwoma darmowymi biletami na mecz Hiszpania-Włochy w Gdańsku. Wystarczyło, że nalano mi w serwisie do samochodu olej Castrol. Zostałem szczęśliwie wylosowany, ale bilety oddałem synom. Dla nich to większe niż dla mnie wydarzenie, mnie wystarczy telewizor.
Synowie namawiają mnie do wywieszenia flagi na samochodzie, le nie dałem się przekonać. Nie znaczy to, bym nie wspierał polskiej reprezentacji lub by takie przejawy wsparcia u innych kierowców mi przeszkadzały. Wiem, jak można się cieszyć i jak można być dumnym z wyników polskiej drużyny. W roku 1974 (kto jeszcze to pamięta?) podałem się też zbiorowej psychozie podczas mistrzostw świata. Pamiętam mecze polskie reprezentacji ze szczegółowi, zwłaszcza że najwięksi nawet optymiści nie liczyli wtedy na sukces. A jednak najpierw wygraliśmy z Argentyną 3-2. Potem z Haiti 7-0. Wreszcie z Włochami 2-1. Potem pokonaliśmy Jugosławię i Szwecją, ale polegliśmy w meczu na wodzie z RFN. Osłodą było zwycięstwo nad Brazylią w małym finale. Wszystko to do dziś pamiętam.
Staram się nie poddawać narodowej histerii. Ale to chyba nieuniknione. Wkrada się w nasze życie. Musimy, chcemy czy nie chcemy, temu ulec. Jestem trochę obok, ale jednak bardzo blisko. Przyznaję, że będę oglądał mecze i kibicował. Komu? Gdyby to sympatie decydowały, wytypowałbym takich zwycięzców: mistrzostwo Europy – Polska (nie muszę tłumaczyć, dlaczego); drugie miejsce – Portugalia (bo ich lubię); pozostali półfinaliści: Hiszpania (bo pięknie grają) i Włochy (bo wymyślili pizzę i spaghetti). Mało to prawdopodobne, ale kto wie?
Inne tematy w dziale Rozmaitości