Miałem już odejść od komputera, gdy na jednym z portali wyczytałem, że zmarł Maciej Zembaty. Był dla mojego pokolenia postacią szczególną, przede wszystkim dlatego, że tak bardzo przyczynił się do popularyzacji twórczości Leonarda Cohena. Przetłumaczył dziesiątki jego piosenek i sam je wykonywał. Gdy byłem w liceum, śpiewaliśmy „Słynny niebieski prochowiec” właśnie jego słowami, potem równie często, przygrywając na gitarze, nuciłem mojej późniejszej żonie „Maleńką”, a ona dzięki temu zostawała jeszcze chwilę. Ale był i „Partyzant” (ach, jak to brzmiało w czasie stanu wojennego!) i „Zuzanna” i „Tańcz mnie po miłości kres”.
Maciej Zembaty, to nie tylko tłumaczenia Cohena, to ogrom satyrycznych tekstów, piosenek i audycji, ale dla mnie będzie polskim Leonardem, więc pożegnam go tłumaczeniem najbardziej mi bliskiej piosenki.
Kochałem cię dziś rano
Ust naszych ciepła słodycz
Jak senna, złota burza
Nade mną twoje włosy
Przed nami na tym świecie
Już inni się kochali
I w mieście albo w lesie
Też tak się uśmiechali
A teraz trzeba zacząć
Rozłączać się po trochu
Twe oczy posmutniały
Maleńka, nie wolno się żegnać
W ten sposób.
Zawsze gdy odchodzi znana osoba, czuje się pustkę, ale tym razem czuję ją bardziej, bo odszedł ktoś naprawdę ważny dla naszego pokolenia.
Zajrzałam na jego blog. Po długim, niemal dwuletnim okresie milczenia zamieścił dwa tygodnie temu króciutki wpis: „Po długim śnie zimowym, Artysta, poczuwszy wolę bożą (w kuluarach nazywaną weną) zawiadamia, ze w krótkim czasie, ku chwale Ojczyzny – z martwych powstanie...”. Ktoś może powiedzieć, że nie zdążył, ale ja sądzę, że właśnie w ten sposób zmartwychwstają artyści – odchodząc.
Inne tematy w dziale Kultura