Po premierze filmu w reżyserii Jacka Knoppa o spółdzielni „Świetlik”, podczas rozmów prowadzonych potem przy kieliszku wina, poproszono mnie o przybliżenie jednej z występujących w nim osób, Zofii Surdykowskiej, która wzbudziła większe zainteresowanie, niż pozostali, znani z działalności publicznej jego „aktorzy”. Obiecałem, że napiszę, i teraz, choć z opóźnieniem, spełniam daną wtedy obietnicę.
W spółdzielni wiele było osób barwnych, nieszablonowych, trafiali się dziennikarze, pisarze, żeglarze, alpiniści, pacyfiści, działacze „Solidarności” i Niezależnego Zrzeszenia Studentów, ale nawet na ich tle wyróżniała się Pani Zofia Surdykowska, dla nas po prostu, Pani Zosia.
Chociaż do Pani Zosi słowo „barwna” nie bardzo pasuje, była cicha, spokojna, zdawała się niczym nie wyróżniać. Takie przynajmniej wrażenie mógł odnieść przybysz z zewnątrz, o ile w ogóle ją zauważył w panującym w siedzibie spółdzielni rozgardiaszu i nieustannie przewijających się przez nią pracowników uzgadniających terminy, gromadzących sprzęt przed wyjazdem na kolejne zlecenie, dyskutujących o polityce czy umawiających się na pozleceniowe spotkanie w knajpie. Wtajemniczeni wiedzieli jednak, jak wielkie dla firmy miała znaczenie, bo jeśli czegoś brakowało do wykonania pracy, tylko Pani Zosia mogła poratować; jeśli coś istniało, jeśli coś gdziekolwiek produkowano, potrafiła to załatwić. Czasem przy jej biurku było po prostu tłoczno, każdy chciał być pierwszy, każdego sprawa była najważniejsza. A Pani Zosia spokojnie wysłuchiwała, wykonywała kilka telefonów lub znikała z kierowcą na kilka godzin i wszystko znajdowało się na czas.
Niekiedy jej wyczyny graniczyły z cudem, do perfekcji opanowała sztukę handlu wymiennego. Początkowo dziwiłem się, gdy trafiały do mnie faktury, dlaczego kupujemy rzeczy zupełnie niepotrzebne, ale szybko przestałem zadawać pytania, odsprzedawaliśmy je potem komuś i nagle pojawiało się to, czego najbardziej potrzeba było do wykonania zlecenia. Czasem były to transakcje wielokrotnie wiązane, prawdziwe cuda ekwilibrystyki handlowej. Nie sposób było zrozumieć, jak wpadała na te przedziwne pomysły, by kupić coś dajmy na to na Śląsku, sprzedać w Warszawie, by otrzymać tam towar, który upłynniała na w Olsztynie, a w rezultacie wreszcie do spółdzielni trafiało to, co było potrzebne. W gospodarce totalnych niedoborów czuła się jak ryba w wodzie, budziła zaufanie u każdego kontrahenta, bez względu na to, czy rozmawiała z kobietą czy mężczyzną.
Sprowadził ją do „Świetlika” Lech Kosiak, z którym wcześniej pracowała w stoczni. Była znacznie od nas wszystkich starsza, ale ani Pani Zosi, ani nam, zupełnie to nie przeszkadzało. A z Maćkiem Płażyńskim natychmiast się dogadała, bez szemrania wyciągał ze swojej czarnej kasy (czyli kieszeni spodni) pieniądze, gdy tylko o to poprosiła. Nigdy się nie zawiódł.
Potem pani Zosia wydawała kierownikowi zlecenia tajemnicze dyspozycje, wręczając kopertę lub polecając zabrać jakiś ładunek: „To przekażesz pani Kasi w dziale zaopatrzenia, a to dostarczysz panu Jurkowi w dziel utrzymania ruchu, a on cię wyśle do pana Stasia w magazynie, który ci wyda to i to”. Wystarczyło wykonać i wszystko działało.
Pani Zosia nie ograniczała się tylko do zadań związanych z wykonywaną pracą, była w niej życzliwość i dobroć, która kazała jej wykorzystywać swoje umiejętności do pomagania innym. Czyniła to dyskretnie i jakby mimochodem, potrafiła słyszeć i widzieć to, czego nikt inny nie zauważał. Ot, kiedyś usłyszała przypadkiem, że nie mogę dostać opon do mojego Fiata 125p, a stare nie dość że już łyse, to połatane. Kilka dni później podeszła i powiedziała: „Panie Marku, przywiozłam dla pana opony z Olsztyna, wie pan, wybrakowali dla nas, więc cena też jest atrakcyjna”. Nie trzeba dodawać, że „wybrakowane” opony były nowe i dobre, namówiła po prostu (jak?) kogoś ważnego w Stomilu do tego zabiegu, bo tylko w ten sposób można było sprzedać opony poza ustalonym planem realizacji zamówień. Nie miałem wątpliwości, że musiała być to jakaś kolejna transakcja wiązana, ale gdy o to spytałem, machnęła tylko ręką oznajmiając: „Niech się pan nie martwi, wszyscy są zadowoleni, i oni, i spółdzielnia na tym skorzysta”.
O spółdzielni „Świetlik” dziennikarze zwykli zazwyczaj wspominać w kontekście znanych publicznie nazwisk i to zupełnie naturalne, ale nie byłoby „Świetlika” takiego jakim był, gdyby nie takie jak Pani Zosia anonimowe postacie. Większość z licznych spółdzielców, gdy nadszedł rok 1989, znalazła swoje miejsce poza polityką, ale to oni, w nie mniejszym stopniu niż ci z pierwszych stron gazet, tworzyli jej atmosferę.
Pani Zosia przekroczyła już osiemdziesiąt lat i ma za sobą trzy zawały, ale nadal utrzymuje kontakt z byłymi spółdzielcami, odwiedzają ją nasze świetlikowe dziewczyny. I oby tak było jak najdłużej.
Inne tematy w dziale Rozmaitości