Platforma Obywatelska zwycięży w parlamentarnym wyścigu, bo jest partią władzy, czyli instytucją służącą do zwyciężania w wyborach. Nie ma w niej już nic z ideowości, za to wielka skuteczność. Dawne liberalne sentymenty premiera i jego kolegów należy traktować jako fascynację młodości, a nie prawdziwe przekonania. Premier przyznał to zresztą publicznie, oświadczając dodatkowo, że najważniejsze jest „tu i teraz”.
Donald Tusk długo i cierpliwie czekał na swój czas w kolejce po władzę. Najpierw wyprzedził go w staraniach o posadę premiera desygnowany przez Lecha Wałęsę partyjny kolega Jan Krzysztof Bielecki, ale Donald Tusk wykorzystał to do zbudowania silnej wtedy pozycji Kongresu Liberalno-Demokratycznego, który odniósł poważny sukces wyborczy. Niestety, radość trwała krótko, bo w kolejnych parlamentarnych wyborach KLD nie osiągnął wymaganego pięcioprocentowego progu i wypadł z grona liczących się partii. Wtedy Donald Tusk uznał, że idee są dobre dla rozmarzonych młodzieńców, a w walce o władzę liczy się pragmatyzm oraz skuteczność i, rezygnując z własnej tożsamości ideowej (chociaż tego publicznie wówczas nie ogłaszał), przystąpił do zwalczanej przedtem światopoglądowo Unii Demokratycznej, powstałej wcześniej na bazie Michnikowskiego ROAD-u i komitetu wyborczego Tadeusza Mazowieckiego, wspartych przez Forum Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla. W zasadzie wszystkie te ugrupowania dalekie były od liberalnych poglądów, a przy tym wcześniej dokonywały innych niż KLD politycznych wyborów, gdyż ugrupowanie Tuska i Bieleckiego w prezydenckiej kampanii wsparło zdecydowanie Lecha Wałęsę, gdy wszystkie pozostałe z wymienionych Tadeusza Mazowieckiego. Dla politycznego pragmatyzmu nie miało to jednak znaczenia, więc powstała Unia Wolności.
Pod sztandarami UW Donald Tusk i jego koledzy zajmowali parlamentarne fotele w kolejnych wyborach, licząc na to, że uda im się uzyskać w kręgach partii przynajmniej zdecydowaną przewagę, o ile nawet nie objąć kierownictwo. Dostrzegając ten plan i związane z tym dla siebie niebezpieczeństwo partyjni koalicjanci o bardziej lewicowej proweniencji wycięli w kolejnych wewnątrzpartyjnych wyborach zwolenników Donalda Tuska ze wszystkich partyjnych władz.
Donald Tusk zrozumiał, że tą drogą dalej iść do władzy się nie da i był to zapewne jeden z najpoważniejszych kryzysów w jego karierze politycznej. Szybko jednak nadarzyła się kolejna okazja, a Donald Tusk potrafił ją dostrzec – poza nim, w politycznej próżni orbitowali też jeszcze dwaj politycy: cieszący się autorytetem marszałek Maciej Płażyński, posiadający zresztą znaczne organizacyjne zaplecze na Wybrzeżu Gdańskim, oraz legitymujący się dobrym wynikiem w wyborach prezydenckich i cieszący się popularnością Andrzej Olechowski. Rozpoczęła się era Platformy Obywatelskiej. Zaprawiony w bojach o wewnątrzpartyjną władzę Donald Tusk i jego przyjaciele z dawnego Kongresu, szybko uporali się z przeciwnikami, skutecznie ich marginalizując i nie natrafiając przy tym na szczególny opór. Maciej Płażyński, wierny swoim przekonaniom ideowym, a przy tym niezbyt biegły, ze względu na swój charakter, w kuluarowych rozgrywkach, sam usunął się na bok, opuszczony przez swoich dotychczasowych zwolenników z trójmiejskiego Stronnictwa Konserwatywnego-Ludowego, które uznało, że też ma dość czekania na władzę. Andrzej Olechowski nie był problemem, gdyż nie stały za nim żadne mogące go w partyjnej walce poprzeć organizacyjne struktury.
Od tamtej pory minęło dziesięć lat, które zupełnie odmieniło Platformę Obywatelską. Przede wszystkim Donald Tusk odsunął od władzy wszystkie osoby mogące zagrażać jego wpływom, zwłaszcza te ambitne i nie obawiające się wyrażać własnej opinii. Z talentem wirtuoza opanował sztukę medialnej prezentacji własnej osoby i zjednywania wyborców. Partia jest teraz sprawną wyborczą maszyną podporządkowaną przywódcy i kierującą się zasadami public relations. Skutecznie realizuje swój plan zwycięstwa w kolejnym wyścigu po senatorskie i poselskie fotele, w czym pomaga jej nieustannie opozycja, raz po raz popełniająca kolejną gafę i budząca rozbawienie. Jeśli odsunie się sympatie oraz antypatie i obiektywnie porówna medialny wizerunek Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska, nie ma wątpliwości, kto prezentuje się lepiej, a nie o wygląd jedynie tu chodzi, lecz również zachowanie. Ot, chociażby ostatnia wyprawa prezesa Kaczyńskiego na zakupy, która zakończyła się sromotną medialną klęską, bo dobry w zamierzeniu pomysł zwrócenia uwagi na rosnące ceny, w chwili jego realizacji sprawił, iż Polacy, jeśli nie poczuli się urażenie faktem nazwania sieci sklepów „Biedronka” sklepami dla ubogich, to co najmniej zrozumieli, jak bardzo Jarosław Kaczyński oderwany jest od rzeczywistości przeciętnego obywatela.
Nie lepiej jest w sferze programowej – opozycja niewiele ma do zaoferowania w obecnej, trudnej dla kraju i świata sytuacji, a samo krytykowanie i kilka haseł nie wystarczy.
Donald Tusk i jego partia, o ile nie zdarzy się coś zupełnie nieprzewidywalnego, mogą spokojnie planować kolejną kadencję u steru Polski i rozdzielać stanowiska koalicjantom.
Inne tematy w dziale Polityka