Będę brutalny, ale przekonany jestem, że wszelkie państwowe dotacje do czasopism kulturalnych, to bardzo zła praktyka. Podobnie jak istnienie państwowej telewizji. I państwowych przedsiębiorstw. Ale te ostatnie niewiele mają z kulturą wspólnego (chociaż najpopularniejsze państwowe programy TVP również), więc zostawię ten problem (jak i telewizji) na inną okazję.
Temat pojawił się niejako samoistnie, przy okazji rozdzielania pieniędzy przez Ministerstwo Kultury. Wyraźna dysproporcja tego podziału jest pierwszym z powodów, dla których praktyka taka nie powinna mieć miejsca – pokazuje naturalną bowiem tendencję, że w zależności od ugrupowania sprawującego władzę, będzie starało się ono wesprzeć przyjazne mu środowiska. W każdej dziedzinie, kultura nie jest tu wyjątkiem. By temu zaradzić, potrzebna jest instytucja interwencyjna, czyli instytucja, nazwijmy ją umownie, „dzwonnika”, czyli osoby na tyle znanej, że jej list czy telefon do ministra sprawia, iż innym czasopismom przyznaje się łaskawie nieco więcej pieniędzy. Ale cały ten układ chory jest od początku i niczym nie różni się od tego, jaki istniał w PRL-u, z tą różnicą, że toleruje się istnienie szerszego spektrum poglądów. Urzędnik decyduje, co jest „bardziej kulturalne” i komu przydzielić finansowe wsparcie. Nie dość, że nie ma w tym za grosz obiektywizmu, co jest zupełnie zrozumiałe, bo wszyscy posiadają poglądy polityczne, mają też swoje sympatie i antypatie, to już sam fakt, że urzędnik decyduje, co jest bardziej, a co mniej kulturą, urąga tej ostatniej i ją obraża.
Co gorsza, tak bardzo przywiązani do niezależności redaktorzy „niezależnej” prasy ideowej i kulturalnej, ochoczo tę zależność od państwa popierają, wymyślając kunsztowne ideologie, by to uzasadnić, takie chociażby, jakie dziś przedstawił Paweł Rojek, redaktor „Presji”. Oto jak uzasadnia konieczność istnienia ministerialnych dotacji: „Naszym celem jest twórczość, a nie zarabianie pieniędzy. Znalezienie przez pismo niszy rynkowej prowadzi w wielu wypadkach do ujednolicenia przekazu. Redakcja w obawie przed utratą czytelników nie podejmuje ryzykownych tematów i traci to, co jest najważniejsze – innowacyjność. Nie bez powodu powiada się, że dobre pismo żyje tyle, co pies – kilkanaście lat. W tym okresie bowiem dochodzi nie tylko do wypalenia intelektualnego redakcji, lecz przede wszystkim do ustalenia pozycji rynkowej pisma. Pismo staje się zasiedziałe, a przez to coraz bardziej przewidywalne. Sukces rynkowy – choć brzmi to szokująco – wiąże się z porażką ideową”.
Logika przedstawia się następująco: skoro sukces rynkowy prowadzi do „zasiedziałości”, to niech podatnik zapłaci za to, by twórcy się nie wypalili i mogli sobie poszaleć nie ulegając zasiedzeniu! Zadziwiający przykład uzasadniania swego rodzaju pasożytnictwa. Sam redaktor Rojek przeczy jednak już w następnym zdaniu tej logice pisząc: „Kto nie wierzy w tą zależność, niech porówna pierwsze fenomenalne numery Frondy i Krytyki Politycznej z najnowszymi wydaniami”. Dlaczego przeczy? Bo raczę przypomnieć, że te „pierwsze fenomenalne numery Frondy” ukazywały się bez wsparcia ze strony ministerstwa (w przeciwieństwie do wielu późniejszych) i tylko dzięki ideowemu zaangażowaniu ludzi pragnących coś zmienić, wnieść w życie społeczne coś nowego, przekazać poglądy nie dostrzegane w innych pismach, ukazać inny punkt widzenia. Tak swego czasu, w innej epoce, powstawał bruLion, tak powstawały zazwyczaj (i obumierały) wszystkie wartościowe pisma społeczne, kulturalne czy ideowe na przestrzeni dziejów.
Zgadzam się z argumentacją, że to stabilizacja niszczy świeżość takich czasopism, ale właśnie dotacje tę stabilizację zapewniają. Dopieszczane przez władzę centralną i lokalną obrastają w tłuszcz, tracą wigor. Wcale nie lepsza to sytuacja, niż zdanie się na łaskę brutalnych praw rynkowych, gorsza nawet – rynek uczy walki, nie pozwala skostnieć. A że pisma upadają? Taki właśnie ich los. W ich miejsce wejdą nowe, taki jest porządek rzeczy. Byłych rewolucjonistów, a dziś nieruchawych luminarzy kultury utrzymujących swoje pisma z dotacji, zastąpią kolejni buntownicy. Przynajmniej ktoś będzie ich pismo kupował, poza znajomymi autorów zamieszczanych tam tekstów.
Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy – każde czasopismo otrzymujące dotacje będzie obstawać przy ich utrzymaniu, starając się tak argumentować, by wszyscy uznali, iż czyni to tylko ze względu na dobro wspólne. To naturalny mechanizm psychologiczny, dokładnie taki sam, jakiemu ulegają politycy, którzy szli do wyborów z hasłami przemian na ustach, a potem, czerpiąc już garściami z istniejącego porządku, konserwują go uzasadniając, że to konieczne „dla dobra ogółu”. Ja osobiście wolę, by o istnieniu czasopisma, bez względu na to jakiego, decydował rynek, a nie urzędnik.
Tak, kultura zawsze korzystała z mecenatu, ale nie musi być nim państwo, czyli inaczej mówiąc – podatnik. On wcale nie musi być przekonany, że pieniądze przekazywane przez ministra, kierowane są właśnie na taki rodzaj kultury, który jemu odpowiada. Zapewne wolałby, by nie były przekazywane w ogóle. Uszanujmy to. Wiem, nasuwa się argument, że nie każdy rozumie kulturę, bo nie jest dostatecznie intelektualnie przygotowany. Ale tym bardziej, dlaczego ma płacić za to, czego nie potrzebuje? Nie każdy musi być intelektualistą. Nawet nie powinien, bo cywilizacja nie przetrwałaby wtedy za długo.
Mechanizmów przydzielania dotacji nie da się zreformować, sprawić, by były doskonalsze. Wszelkie takie próby prowadzić będą do tego, że pojawi się więcej ciał konsultacyjnych, doradczych, rozstrzygających, w których zasiadać będą kolejni znawcy kultury, też zurzędniczali, sprawiając, że ich decyzje budzić będą kolejne kontrowersje, prowadzące do potrzeby kolejnej reformy, bo zawsze będzie ktoś niezadowolony. Urząd niczego dobrze nie rozwiąże, nigdy nie będzie doskonały i nigdy nie będzie bezstronny.
Twórcy kultury dotowanej przypominają psa na łańcuchu, trochę poujadają, poszarpią się, pomiotają, ale w gruncie rzeczy niewiele to daje, bo zapomnieli już, że byli kiedyś wolni. Państwo nie daje wolności, odbiera ją znacznie skuteczniej niż prywatny mecenat. I uzależnia, bardzo uzależnia. Kto wie, im się jest młodszym, tym może szybciej? Bunt od uległości dzieli naprawdę cienka granica, zazwyczaj tak cienka, że nie dostrzega się, kiedy się ja przekracza. A potem potrzebny jest długi odwyk, zazwyczaj tylko niekiedy skuteczny.
I przepraszam, jeśli ktoś poczuł się urażony, nie chciałem nikogo dotknąć, rozumiem zasadę, że jak państwo daje, trzeba coś z tego wyszarpnąć dla siebie – to też mechanizm o socjalistycznych korzeniach, tak traktowano państwo w czasach PRL-u, tak traktuje się je dzisiaj. Ale piszę to właśnie dlatego, że rozmiłowany jestem w niskonakładowych pismach, niszowych ideach, kulturalnych eksperymentach, nowych myślach. Dlatego mi zależy.
Inne tematy w dziale Kultura