Donald Tusk i inni członkowie Platformy Obywatelskiej swoimi ostaniami chaotycznymi działaniami i wypowiedziami udowadniają (mam tu na myśli okres znacznie dłuższy, niż kilka dni), czym w istocie dla politycznej formacji są głoszone idee i przygotowany wcześniej program. Tak naprawdę... to niczym. Program można przygotować przed wyborami i o nim opowiadać, ale się w niego nie wierzy, nie wierzy w skuteczność proponowanych w nim rozwiązań, a już na pewno nie w chwili, gdy gospodarka przeżywa kłopoty – wtedy odrzuca się ideały i sięga po narzędzia do ręcznego grzebania w jej mechanizmach i drenowania kieszeni podatników.
Największym bodaj problemem kolejnych rządów ostatniego dwudziestolecia jest powierzchowność poglądów. Przynajmniej od sierpnia 1980 roku każde z ugrupowań, zwłaszcza ugrupowań o rodowodzie wywodzącym się z kontestacji peerelowskiej rzeczywistości i komunistycznej dominacji, starało się wypracować własny rdzeń ideologiczny. Było to zresztą w latach osiemdziesiątych, gdy praktyczna działalność polityczna opozycji sprowadzała się do protestów i druku nielegalnych wydawnictw, swoista moda czy wyzwanie, której ulegały zwłaszcza młode środowiska opozycyjne o intelektualnych aspiracjach. Nie wystarczyło być tylko przeciwko, ważne było, by jeszcze zaproponować coś w zamian, posiadać wizję przyszłej Polski, demokratycznej i dostatniej.
Początkowo wystarczał tylko antykomunizm i ogólne hasła wolności, pluralizmu i demokracji, ale z czasem przestało to wystarczać. Tak w Gdańsku młode środowisko absolwentów Uniwersytetu Gdańskiego odkryło idee liberalizmu głoszone przez Hayeka, Misesa czy Friedmana i do ich myśli zaczęło się odwoływać. Nie był to początkowo nawet program, raczej idea, atrakcyjna myśl będąca przeciwwagą dla proponowanych przez środowisko dawnego KOR-u z jednej strony, czy RMP z drugiej. Wszystko to była jednak do pewnego momentu tylko intelektualna przygoda, chociaż przez liderów i członków późniejszego Kongresu Liberalno-Demokratycznego traktowana z pełną powagą.
I na tym być może by się skończyło, gdyby nie okazało się, że tak szybko (ku ogólnemu zaskoczeniu) do Polski przybyła wolność. W tej sytuacji liderzy nowej formacji zmierzyć się musieli z próbą dostosowania teorii do praktyki. Powołali KLD, który przyciągać zaczęł nowych, zwłaszcza młodych adeptów elegancją, nowoczesnością, otwartością, pochwałą przedsiębiorczości i bogactwa, czy brakiem konserwatywnych bądź religijnych ograniczeń. Poważny wyborczy sukces z 1991 roku zdawał się rozjaśniać horyzont przed liberalną myślą, ale już zaczęły pojawiać się nad nią czarne chmury – Jan Krzysztof Bielecki, sprawujący wówczas urząd premiera na początku swojego urzędowania oświadczył w jednym z wywiadów, że przestał być liberałem, gdy... został premierem. Potem kolejni liderzy coraz częściej porzucali idee w imię pragmatyzmu, zwłaszcza po porażkach wyborczych.
Na tym polega istota problemu – tzw. liberałowie z Gdańska, Janusz Lewandowski, Dariusz Filar, Donald Tusk czy Jan K. Bielecki i ich koledzy nigdy tak naprawdę nie wierzyli do końca w głoszony przez siebie liberalny program. Mógł być dobrą rozrywką intelektualną, ale teraz, gdy świat i Polska przechodzą poważną próbę, uznano, że czas porzucić mrzonki i zabrać się do najbardziej popularnego w historii sposobu naprawiania rzeczywistości – decyzjami administracyjnymi i odbieraniem obywatelom ich dochodów. Nikt z obecnego obozu rządzącego nie wierzy w zawarty w liberalnym programie mechanizm wolnego rynku, w żadną z jego zasad, nawet zbawienne dla ożywienia przedsiębiorczości i wyzwolenia ludzkiej inicjatywy obniżanie podatków (tak mocno podczas wyborów akcentowane). W kąt poszły dzieła starych mistrzów – idea sięgnęła bruku i plącze się gdzieś pod nogami i nikt nie ma ochoty się po nią schylać, bo tylko zawadza.
A przy tym takie wydaje się kuszące naprawianie wszystkiego pociąganiem za kolejne sznurki, które są w zasięgu ręki – tu załatać, tam poprawić, tu podeprzeć, wieczna prowizorka – wszak z ministerialnych gabinetów widać najlepiej, gdzie od czasu do czasu znów coś zakleić. I tak rośnie chaos a kraj się osuwa.
Tak czy inaczej, partia w dzisiejszej Polsce nie przyciąga programem, jest czymś w rodzaju pociągu, którym się można zabrać do sukcesu – trzeba się tylko zastanowić, do którego wsiąść, by zajechać najdalej. Bronisław Komorowski mógłby coś na ten temat powiedzieć, wszak dojechał na pociągu o nazwie „Platforma” do prezydenckiego pałacu, chociaż po gronie skupionych w jego otoczeniu doradców i współpracowników widać, że więcej go łączy z socjalizmem niż liberalizmem, ale to mu nie przeszkadzało nim podróżować.
Donald Tusk, jak się okazało, na temat gospodarki niewielkie ma pojęcie, pomysłu na aktualne problemy żadnego, a ideologiczne przywiązanie do nurtu liberalnego było bardzo powierzchowne, tak bardzo, że nawet nie zamierza sięgnąć po proponowane tam rozwiązania. W gruncie rzeczy wygląda na to, że jedyną ideologią, której wierna jest Platforma, to utrzymywanie się przy władzy za każdą cenę.
Problem jednak w tym, że syndrom porzucania idei dotknął nie tylko ludzi z kręgu Donalda Tuska, ale staje się normą i w innych ugrupowaniach – idea przeszkadza w działaniu, w ideę się nie wierzy, ideę czasem się nosi podczas wyborów przypiętą do klapy, by wszyscy widzieli, a potem odpina i wciska w szufladę (bo może się przydać podczas kolejnych wyborów). Dlatego tak trudno jest polskim wyborcom głosować, bo zdają sobie sprawę, że wyborcze deklaracje polityków nie mają najmniejszego znaczenia. A ponadto, nikomu już nie wierzą.
Inne tematy w dziale Polityka